Przy ul. Wroniej 59 w Warszawie był dom – nieduży, zaledwie jedno piętro, i do tego drewniany. Na jednej z niewielu jego fotografii widać, jak stoi wciśnięty między dwie kamienice. Wyższa miała sześć pięter, niższa – i ładniejsza – pięć. Stała na rogu Wroniej oraz Leszna. To w niej mieszkał Miron Białoszewski, który po latach wspominał: „Na samym rogu był sklep kupca, gdzie się ludzie nie targowali o ceny. Od strony Wroniej była poczta. Od Leszna Izrael Bojman miał zakład krawiecki. Jednocześnie mieszkał tam na antresoli z żoną i dwoma synami”.
Środkowy budynek, ten najmniejszy, spłonął zapewne we wrześniu 1939 r. Ale to tylko przypuszczenia, równie dobrze mogło to nastąpić w ciągu kilku kolejnych lat. Pewne jest to, że nie przetrwał wojny. Na zdjęciach lotniczych z 1945 r. w jego miejscu zieje pustką. Pustka między kamienicami o numerach 57 i 61. Pierwsza istnieje do dzisiaj, choć zamieniła się w ruinę z oderwanym tynkiem i oknami zabitymi deskami. Drugiej nie ma, wyburzono ją – obecnie jej miejsce zajmuje stacja benzynowa. Pod numerem 59 jest trawnik przecięty wydeptaną przez przechodniów ścieżką, rosną drzewa, zakrywające niemal pustą ścianę numeru 57, w paru tylko miejscach poznaczoną oknami, które sprawiają wrażenie zamontowanych przypadkowo.
Ten budynek jest jedną z nielicznych pozostałości po tej okolicy z czasów międzywojennych, gdzie (jak opisywał Białoszewski) był „jeden z zimnych sklepów od Leszna, to był tak zwany komitet z mlekiem. Stała tam wielka bania, z której mleczarka w białym fartuchu nalewała klientom mleko kwartą na bardzo długim drągu. Obok w pewnym momencie pokazał się «Zjawiuny». Otworzył materiały piśmienne. Tak go nazywała Nanka, bo miał zaskakujący wygląd. Mały, brzydki, rudy. Miał ileś rudych dzieci”.
W 1939 r. wszystko to stopniowo zaczęło znikać. Jakiś dom się spalił, inne zburzono w czasie sierpniowego powstania, wiele kolejnych już po wojnie. Jeszcze szybciej zniknęli mieszkańcy. Duża ich część, w tym Izrael Bojman czy „Zjawiuny” z dziećmi, zostali zamknięci w getcie. Jego mur postawiono po drugiej stronie Wroniej, na wprost domów 57, 59 i 61 na rogu Leszna.
Pustkę po miejscu i po ludziach wypełnili inni ludzie w innych domach. Nowe warstwy miasta, które – jak niemal każde na świecie – jest palimpsestem. Zbiorem opowieści istniejących obok siebie. Czy może raczej – jedne na drugich.
Koleiny
„Większa część ludzkości osiadła w miejscach, które muszą umrzeć” – pisze we wstępie do swojej opowieści o czterech zaginionych miastach Annalee Newitz. Są nimi kolejno Çatalhöyük w dzisiejszej Turcji, Pompeje, Angkor w Kambodży oraz położona w stanie Illinois w USA Cahokia. Każdy z tych czterech ośrodków był w swoim czasie symbolem bogactwa i potęgi zamieszkujących je społeczeństw. I każdy z nich spotkał tragiczny koniec, choć w każdym przypadku przebiegało to inaczej. Jedne wyludniały się powoli, przez dekady. Powodem tego były zarówno zmiany klimatyczne, jak i społeczne. Inne kres swojej historii znajdywały w nagłych wydarzeniach. Tak jak Pompeje, których koniec znamy dzięki relacji Pliniusza Młodszego, rzymskiego mówcy, pisarza.
„Istotnie, zaczynała się wznosić wysoko chmura (…). Miała wygląd i kształt drzewa i na oko sprawiała wrażenie wielkiej pinii; mianowicie wzniósłszy się do znacznej wysokości w postaci mocno wydłużonego pnia, rozpostarła poziomo jakby konary. Przypuszczam, iż wypchnął ją w górę słup powietrza, które pierwsze buchnęło z wnętrza góry. Gdy słup powietrza opadł, wówczas i ta chmura z braku podpory, a może po prostu pod własnym ciężarem upadając uległa rozpłaszczeniu. Z jednej strony była lśniąco biała, z drugiej upstrzona plamami i brudnoszara na skutek zawartości ziemi i popiołu”.
Chmura opadła, a wraz z nią zabójcze gazy i popiół, który przykrywał miasto i ciała coraz grubszą warstwą. Pomimo zakrojonej na szeroką skalę akcji pomocowej dla mieszkańców, którym udało się uciec, Pompejów nie uratowano i na kilkaset lat zniknęły. Zaczęli je odkopywać dopiero w połowie XVIII w. żołnierze Karola VII Burbona. Od tego czasu z roku na rok, z dekady na dekadę odkrywano kolejne tajemnice miasta, co z kolei przyciągnęło turystów zafascynowanych niezwykłym znaleziskiem. Wędrujący po Włoszech na początku XX stulecia Paweł Muratow, rosyjski pisarz i podróżnik, notował, że „u wejścia do Pompei zdumiewa tłum cudzoziemców, którzy zbiegają się tu niezależnie od godziny i od pory roku. Tuż u bram antycznego miasta, które przestało istnieć, kipi chaotyczne, zgiełkliwe życie hoteli i restauracji”.
Obserwując ten ruch, autor doszedł do wniosku, że właśnie w Pompejach, gdzie namacalnie widać przerwaną nagle codzienność, „najbardziej pociąga tu naszą wyobraźnię sztuka życia”. Idąc tymi śladami, archeolodzy próbują odtworzyć codzienność miasta, ale tę codzienność ludzi zwyczajnych, niekoniecznie naj bogatszych.
Newitz pokazuje m.in., jak wiele można odczytać z wyglądu ulicy. Wystarczy przypatrzeć się koleinom, wszędzie niemal takim samym, aby wysnuć wniosek, że po mieście jeździło dużo wozów, a dodatkowo miały one „mniej więcej taką samą wielkość, a przynajmniej podobny rozstaw kół. To z kolei świadczy o tym, że przestrzegano norm dotyczących poruszania się po mieście”. Na podstawie licznych klinowatych wyszczerbień znajdujących się na krawężnikach przy skrzyżowaniach ustalono, że w mieście obowiązywał ruch prawostronny. Duża liczba tawern wskazuje z kolei na to, że istotna część życia pompejańczyków toczyła się na ulicy. Według wyliczeń badaczy nawet co dziesiąty mieszkaniec żywił się poza domem.
Takie drobne odkrycia są możliwe dzięki „archeologii danych”. Polega ona, jak pisze Newitz, na zbieraniu dużych ilości informacji na konkretny temat. Następnie na ich bazie wyciągane są wnioski dotyczące szczegółowych zagadnień. W Pompejach ta metoda pomaga w budowaniu obrazu rzeczywistości. Wszystko dzięki zdejmowaniu z miasta – w tym przypadku dosłownie – kolejnych warstw.
Człowiek kontra natura
Nie zawsze jednak oddzielanie następujących po sobie nawarstwień historii jest proste. Archeologia miejska zderza się z problemami wynikającymi z natury miejsca, w którym prowadzi swoje prace. W miastach wymarłych – i ogólnie na terenach niezamieszkanych – po których pozostały jedynie ruiny, zarysy ulic i fundamentów, nie trzeba się liczyć z żyjącymi mieszkańcami. Prowadzenie badań zazwyczaj nie zaburza niczyjego funkcjonowania. W miastach żyjących trzeba uwzględniać potrzeby ludzi. Do tego dochodzą trudności związane z naturalnym nadbudowywaniem przestrzeni. Zmieniły się układy ulic, zniknęły place, skwery, a w ich miejsce powstały budynki mieszkalne. W takiej sytuacji szanse sprawdzenia, co znajduje się pod ziemią, spadają niemal do zera. Widać to nawet w Pompejach, gdzie na części obszaru również powstały zabudowania wykluczające wykopaliska.
Pompeje miały jednak szczęście w nieszczęściu. Przyroda, która zgotowała im zagładę, zadbała jednocześnie o ich zachowanie. Bo w przyrodzie nic nie ginie. Gorzej, jeśli zagładę urządza człowiek. Nie tylko bowiem demoluje wówczas życie, ale również dba o usunięcie jakichkolwiek śladów po nim. Pisał o tym kapitalnie Kazimierz Wyka w szkicu „Miecz Syreny”, w którym opisując wojenne zniszczenie stolicy Polski, stwierdzał, że „przerażenie (…) i groza stąd się biorą, że na Warszawie widać, czym byłyby siły przyrody, gdyby posiadały złośliwość człowieka i systematyczność Niemca, słowem, gdyby prócz potęgi swojej posiadały cechy ludzkie”.
Destrukcja siłami natury jest naturalnym ciągiem wydarzeń. Na tym, co ginie, wyrasta nowe. Destrukcja siłami człowieka jest (bez)rozumnym wypalaniem przeszłości. Tak postępowali starożytni Rzymianie, gdy wymazywali z powierzchni ziemi Kartaginę, tak w nieodległej przeszłości zrobili Niemcy, którzy etap po etapie usuwali ślady istnienia Żydów.
W rezultacie próżno szukać dzisiaj w Warszawie pozostałości dzielnicy żydowskiej. Nie tylko tej wojennej, zamkniętej murami getta, ale też przedwojennej, której granice sięgały aż na Wronią, pod numery 57, 59 i 61. Na północ od tego rejonu ciągnęły się ulice, place, domy, szkoły i bazary, na których i w których żyli Żydzi.
Mordechaj Canin, polsko-żydowski dziennikarz i pisarz, który zaraz po wojnie odwiedził 100 miast i miasteczek w Polsce, gdzie przed 1939 r. żyli Żydzi, zanotował swoje wrażenia z pobytu w Warszawie. „Przyszedłem na gruzy żydowskiej Warszawy i nie mogłem stamtąd odejść, tak jak nie można odejść od grobu, w którym pochowano najbliższych” – zaczął swoją relację. Spędził tam cztery letnie dni. „Wspinałem się na zwały gruzu, wchodziłem w wąskie korytarze, które jeszcze wczoraj były żydowskimi ulicami, chcąc znaleźć jakiś ślad tego, co odeszło z dymem” – odnotował.
Mijał nieliczne ocalałe budynki, ale przeważnie brodził w gruzach. Przypominał sobie jednocześnie siatkę ulic, odtwarzał ich wygląd przed Zagładą. Widział więc dawne ulice Pawią i Smoczą czy pobliską Karmelicką, gdzie „wystawy eleganckich sklepów z konfekcją kokietowały biedaków ze Smoczej i Stawek. Jedwabne krawaty i sztywno wykrochmalone białe koszule w witrynach dawały zapracowanym Żydom złudzenie wielkiego świata”. Z kolei „na Tłomackiem, gdzie zbiega się kilka ulic – Leszno, Przejazd i Rymarska – zawsze było gwarno, przebiegali tędy żydowscy kupcy na Grzybów, do Prywesów, spieszyli do Żelaznej Bramy i wracali na Nalewki i Franciszkańską”.
Miasto, czyli ludzie
Ale tamten świat zniknął. Został zamknięty w getcie, a wraz z nim zamknięci zostali ludzie, głodzeni i wywożeni do obozów zagłady, w końcu walczący w powstaniu o godność, ale też – choć często pomija się tę ich motywację – o przeżycie. Śladów ich batalii należy szukać na warszawskim Muranowie. Szczęśliwie dużą ich część zebrał już i opisał Jacek Leociak. W swoim „Podziemnym Muranowie” pokazuje te warstwy miasta, które choć doszczętnie zniszczone przez okupanta, pozostawiły po sobie ślady. Pokazuje ludzi wraz z ich przeżyciami. Bo przecież, jak pisał już w „Wojnie peloponeskiej” jeden z ojców historiografii Tukidydes, „państwo tworzą bowiem ludzie, a nie mury czy pozbawione załogi okręty”. Tak samo miasto tworzą ludzie. Reszta stanowi – istotną, ale tylko – scenografię.
Leon Najberg urodził się 10 marca 1926 r. w Warszawie. Wojna szybko rozbiła jego rodzinę. Jako pierwszy zniknął starszy brat Leona Icchak, żołnierz. Trafił do niewoli, w której zmarł. Reszta Najbergów została zamknięta w getcie. Kolejno umierali i ginęli. Ojciec, przed wojną handlujący narzędziami i artykułami metalowymi, zmarł na tyfus. Matka i siostra trafiły do Treblinki. Młodszy brat uciekł do partyzantów i zginął w walce w kwietniu 1944 r. Został sam Leon, któremu na krótko udało się wydostać poza mury – jako robotnik przymusowy pracował w znajdującej się na Żoliborzu fabryce samochodów Adama Opla. Dwa dni przed wybuchem powstania wrócił do getta. Opuści je dopiero 26 września. Zanim do tego dojdzie, będzie wędrował po mordowanej dzielnicy, szukając schronienia. „Żeby przeżyć – pisze Leociak – trzeba było zapaść się bez śladu pod ziemię lub przyczaić się na piętrach zburzonych domów, ale też wciąż się poruszać, poszukiwać wody i jedzenia, wymykać się obławom, skakać z dachu na dach, z piętra na piętro, przebiegać z ulicy na ulicę, z podwórka na podwórko, kluczyć korytarzami i wydrążonymi tunelami”.
Swoją wędrówkę zacznie w szopie szczotkarzy przy ul. Świętojerskiej 34. Już po kilku dniach przenosi się na Świętojerską 38, a niedługo później Świętojerską 36, gdzie ukrywa się w schronie Szymona Kaca. Takie schrony powstawały w getcie na długo przed wybuchem walk. Ludzie gromadzili w nich zapasy, przygotowywali się do dłuższych pobytów, co wiązało się z koniecznością zapewnienia podstawowych urządzeń sanitarnych. Miały jedną podstawową wadę – ich twórcy nie przewidzieli, że chętnych do ukrycia się będzie wielokrotnie więcej, niż zakładali. W rezultacie niemal każdy schron był przepełniony, co wpływało na warunki życia w nim.
Bunkier Kaca Niemcy wykryli w sobotę, 8 maja 1943 r. Schron wysadzili w powietrze, a większość jego mieszkańców, w tym poetę Władysława Szlengla, rozstrzelali. Tylko garstce udało się uciec. Był wśród nich Najberg. Nie poszli daleko. Ratunek znaleźli w mieszkaniu domu przy Świętojerskiej 34. Najberg wspominał: „W «melinie» znów czujemy się ludźmi. Nikt nigdy nie zwraca szczególnej uwagi na normalne oddychanie powietrzem, gdyż jest to czynność sama przez się zrozumiała, lecz my po tygodniach duszenia się w ciasnych, wilgotnych, ciemnych norach piwnicznych bez odpowiedniego dopływu powietrza rozkoszowaliśmy się po prostu normalnym, świeżym powietrzem i słońcem. Słońce w pierwszych godzinach naszego przebywania na zewnątrz oślepiało nas i przyprawiało o ślepotę. Po kilku dniach przyzwyczailiśmy się do słońca, lecz nasze oczy były przez dłuższy czas czerwone i zaropiałe”.
Nowe życie miasta
Tych domów już nie ma. Nie powstały w ich miejsce nowe. Teren odgruzowano i włączono w obszar Ogrodu Krasińskich. W miejscu, gdzie pod i nad ziemią Najberg walczył o życie, rosną drzewa i śpiewają ptaki. Nowe warstwy miasta.
Tuż obok biegnie przebita przez gruzy getta zaraz po wojnie ul. Andersa. Miała zastąpić ważną arterię dzielnicy żydowskiej – ul. Nalewki. Pisał o niej Canin: „Biegną Żydzi na Nalewki, na Franciszkańską i Gęsią. W wielkich podwórzach na Nalewkach pełno jest sklepów i fabryczek, ściśniętych, wtłoczonych w wąskie przejścia”. I właśnie w domu przy ul. Nalewki 27 Najberg wraz z towarzyszami odnalazł nowe schronienie. Niedaleko znajdowała się studnia artezyjska, jakiś schron z resztkami jedzenia. Ale tego miejsca też już nie ma. Zburzono je, uprzątnięto, a na nim wybudowano w latach 50. socrealistyczne bloki.
Podobny los spotkał kolejne kryjówki Najberga: Gęsią 13, Nalewki 21, Pawią 22, Nalewki 23/25. Wszystkie zostały zastąpione przez nowe domy, skwery, drzewa. Miasto przykryło cmentarz i rozpoczęło nowe życie. ©Ⓟ