Nie można było stworzyć centrum opieki paliatywnej w bardziej atrakcyjnym miejscu niż dawny hotel Dziedzictwo pod Perejasławiem. Kilka kilometrów od niego rozlewa się Dniepr otoczony przez wydmy i lasy. Wojna nigdy tu nie dotarła, nic tu nie spada.

W dawnym hotelu przebywają żołnierze elitarnych brygad, m.in. 3 szturmowej, która nawiązuje do Pułku Azow. Jedni mówią o niej, że to formacja tik tokowa, która walczy głównie w serwisach społecznościowych. Inni – że to jednostka wybrańców. Każda ze stron znajdzie milion argumentów na poparcie własnych tez.

Z określeniem „wybrańcy” bywa jednak różnie. Żołnierze, którzy tu leżą, szli na front w przekonaniu, że są wielkimi wojownikami. Postazowskie formacje budują wokół siebie mit niezwyciężonych. Hasła „Walhalla albo śmierć” i inne tego typu nonsensy to codzienność. Rosjanie kojarzą ich przede wszystkim z tatuaży, które oprócz tego, że dobrze wyglądają, mają być talizmanem. W hotelu w podperejasławskich Cyblach mit Walhalli jest dekonstruowany. Wojenne opowieści zmieniają się tu w prozę życia pachnącą ropą, odchodami i jodyną.

– Opiekujemy się tu m.in. żołnierzami, z którymi nie ma kontaktu. Są w stanie paliatywnym. Rodziny nie mogą się zająć takimi pacjentami. Państwo również. Nie ma infrastruktury dla tych, którzy nie rokują – mówi Ałła, która uciekła spod Ługańska. Jest lekarką. Zarządza szpitalem i leczy.

W pokoju, w którym jesteśmy, leży trzech żołnierzy, którzy byli na nulu (linii ognia) i zostali ciężko ranni. Jedną nogą są już po drugiej stronie. Pielęgniarki przewracają ich z boku na bok, by zminimalizować odleżyny, które są rozległe jak duża mapa Ukrainy. Coś do nich mówią. Podczas ćwiczeń, które polegają na poruszaniu ich kończynami, żołnierze jakby tulą pluszową maskotkę banana. – Wrócili do dzieciństwa – mówi pielęgniarka. Ciała wychudzone. Twarze zapadłe. Kończyny pozbawione mięśni. Każdy zamiast kamizelki kuloodpornej nosi teraz pampers.

W ich fizyczności wszystko jest zaprzeczeniem mitu wojownika. Tylko jeden symbol łączy dawne czasy z teraź niejszością. To tatuaże. Na całym ciele. U jednego miały symbolizować łuskę. Przenosić w świat legend o Odynie i smokach, które zabijają zło. U innego widnieją runy i groźny jastrząb. Do pożółkłej skóry już jednak nie pasują.

Podręcznikowi dowódcy

Fabryka Odynów na przełomie maja i czerwca z Donbasu na chwilę przeniosła się na Charkowszczyznę. Rosjanie uderzyli od północy. Próbowali wtargnąć do wsi Łypci i do miasta Wołczańsk – bo to pozwoliłoby nękać Charków z taniej artylerii, a nie drogimi pociskami manewrującymi. Na pozycje żołnierzy przez kilka tygodni poprzedzających ofensywę były zrzucane KAB-y, bomby szybujące.

– Rosjanie bombardowali nas od dawna. Było jasne, że planują ofensywę. Nikt z tym jednak niczego nie robił. Dowodził oficer ze 125 Brygady Obrony Terytorialnej. Nie miał zielonego pojęcia, co się dzieje. Ale znał na pamięć podręczniki ze szkoły oficerskiej. Dawał nam niepotrzebny sprzęt. Pidarskie (w tym kontekście: rosyjskie – red.) drony kamikaze chciał zbijać za pomocą zestawów do walki ze śmigłowcami – opowiada mi Mykoła. – Gdy zaczęła się ofensywa, okazało się, że granica nie jest zaminowana. Nie mówiąc już o umocnieniach, które miałyby powstrzymywać ciężki sprzęt. Ktoś to wszystko sp...olił – dodaje.

Efekt był taki, że na szybko pod Łypci, gdzie walczy Mykoła, trzeba było ściągać posiłki z 92 Brygady Szturmowej. Do walki zaangażowano też lotnictwo. W powietrzu wiszą śmigłowce Mi-24 i samoloty szturmowe Su-24. Latają nisko, bo ryzyko strącenia jest ogromne. Brakuje jednak ludzi i ryzyko użycia sił powietrznych trzeba podjąć. Po kilku dniach walk dowództwo odpowiedzialne za obronę Charkowa przypomniało sobie, iż warto również okopać miasto. Poruszając się po północnej obwodnicy miasta i po drogach w kierunku Łypci, widzę na szybko kopane rowy i budowane umocnienia. Nikt nie potrafi odpowiedzieć na pytanie, dlaczego dopiero teraz, po dwóch i pół roku wojny. Może dowódcy przywykli do rzeczywistości jak pracownicy służb porządkowych, którzy jakby nigdy nic myją na charkowskiej Sałtiwce szyby na przystankach autobusowych.

– Mam wrażenie, że nikt na poważnie nie zakładał, że Rosjanie pójdą na miasto. Ono jest nie do zdobycia, ale można je terroryzować – mówi mi Dmytro, który z Mykołą walczy pod Łypciami. – Choćby bombardując miejsca, w których kwateruje się żołnierzy ściąganych naprędce do samego Charkowa i do wsi pod nim. KAB-y spadają zresztą też na sam Charków. Na centrum handlowe na Sałtiwce zrzucono trzy. Jeden nie wybuchł. Opatrzność. Ofiar byłoby pewnie znacznie więcej – dodaje.

Jednym z miejsc, na które lecą KAB-y, jest Mała Danyływka. W nocy z 29 na 30 maja w jeden z budynków uderzył pocisk manewrujący. Fasada od północy jest całkowicie zniszczona. Na ziemi dopalają się szczątki materacy. – To nie było S300 – wyprowadza mnie z błędu policjant, który przyjechał na miejsce udokumentować zniszczenia. – Balistyka powoduje wielką punktową dziurę w ziemi. Tu tego nie ma. Jakby ktoś podarł ten budynek niczym kartkę papieru – dodaje. Resztki pocisku Ch55 walają się kilkanaście metrów od budynku. Taki sam Ch55, tylko bez uzbrojonej głowicy, spadł niedaleko wsi Zamość koło Bydgoszczy w grudniu 2022 r.

Rosjanie na Charkowszczyźnie ruszyli z impetem, lecz utknęli. Zniszczone są Łypci i Wołczańsk, ale nie udało się im podejść bliżej, pod samą metropolię. – Jeśli nie ściągną dodatkowych sił, utrzymamy się – zapewnia Mykoła.

Celem ofensywy było rozciągnięcie frontu. Wywołanie paniki. Aby Ukraińcy zaczęli chaotyczne ściągać dodatkowe oddziały i zgadywali, gdzie będzie kolejne uderzenie. Jak mówi mi Dmytro Kadubin, pochodzący z Doniecka, lecz mieszkający w Charkowie politolog i publicysta, kolejny front może zostać otwarty w rejonie Sum. Również nie będzie chodziło o zajęcie miasta, tylko wywołanie zamieszania. Rosjanie mają mało czasu, by dokonać czegoś znacznego na wschodzie Ukrainy. Pakują wszystkie siły w ofensywę na Donbasie. Prą w południowej części zagłębia na Pokrowsk i od północy z rejonu Lasu Serebriańskiego. Próbują wziąć w kleszcze Słowiańsk i Kramatorsk. Gdy do tych miast zacznie docierać broń NATO, znów utkną. Muszą wykorzystać okno możliwości.

Stąd furia Rosjan, którzy przestali się oglądać na koszt ofensywy. Ale niezależnie od tego, ile otworzą nowych frontów – pod Charkowem czy pod Sumami – priorytetem dla nich pozostaje Donbas. Chodzi o domknięcie granic w obwodzie donieckim. Dopiero wtedy Władimir Putin będzie markował rozmowy o rozejmie, bo o trwałym pokoju dla Ukrainy nie ma mowy jeszcze przez lata. W tej furii Rosjanie uderzają w przyfrontowe miasta, takie jak Słowiańsk i Kramatorsk, dwa wielkie garnizony ukraińskie, które są zapleczem frontu. Zaczynają po kolacji, gdzieś o godz. 20, i kończą koło północy, aby obudzić wszystkich nad ranem. Jakby nie zauważyli, że nikogo to już nie rusza. Mogą wystrzelić biliard pocisków z gradów, a i tak będzie to wciąż ta sama nudna opowieść o wojnie, której ani tutejsi mieszkańcy, ani wojsko już nie kupują. Znają temat, z przerwami, co najmniej od 2014 r. Czyli od początku wojny z separatyzmem.

Nagrany wojenkomat

Rosjanie uderzają z furią. Ukraińcy beznamiętnie się bronią. Wojna spowszedniała. Wszystko jest znane i rozpracowane. Na tyłach – w Kijowie czy Połtawie – można usłyszeć przykre pytania: I co dalej? Ile można tak się trzymać za łby? Ołeksandr z Kijowa buduje drony. Po pracy wykańcza dom. – Weź znajdź mi w Kijowie kogoś, kto zrobi ci łazienkę. Albo jest w wojsku, albo w Polsce – mówi. Narzeka na korupcję. Mówi, że fundusze na budowę dronów trafiają do tych firm, które są gotowe odpalić działkę urzędnikowi lub politykowi przynoszącemu grant. Efekt jest taki, że już dawno wyparował zapał do rewolucyjnego wspierania państwa. – Każdego dnia zadaję sobie pytanie, na ile trwałe jest to wszystko. Ile jeszcze wytrzymamy, żyjąc w ten sposób? Rok, dwa, może trzy. Dla mnie ten stan to ogólnonarodowy stan depresyjny, który za chwilę zmieni się w pełną depresję – opowiada.

Do wojska garnie się niewielu. Niby aplikacja Rezerwa, w której trzeba aktualizować swoje dane osobowe, święci tryumfy. Ale jednak po ulicach kręcą się pracownicy wojskowych komend uzupełnień (wojenkomatów), którzy zgarniają do furgonetek mężczyzn w wieku poborowym. Są zdeterminowani. Ale tę ich determinację można rozmiękczyć, wpłacając odpowiednią sumę pieniędzy.

Znajomy Ołeksandra jest lekarzem w dużym mieście garnizonowym na południe od stolicy. Jego koledzy zrzucili się na półroczne odroczenie. Pół roku wolności dla chirurga kosztuje 3 tys. dol. Ale to inwestycja. Aby szef wojenkomatu współpracował również w przyszłości już bez popewnienia, czyli dopłaty, nagrano go podczas wręczania łapówki. Ołeksandr i jego koledzy liczą, że pół roku dla lekarza potrwa do końca wojny. – Wszyscy szturmem ruszą do wojska, gdy dzieci polityków wrócą z zagranicy i pojadą pod Czasiw Jar i do Drużkiwki. Batalion Monako (od miasta-państwa, w którym ukrywają się bogacze – red.) jest w stanie wygrać wojnę – mówi.

Wehikuł czasu

Na granicy z Polską w autach pogranicznicy szukają uchylantów, tych, którzy uciekają przed wojskiem. Obserwuję scenę, jak ok. 50-letni, dobrze ubrany mężczyzna przedstawia dokumenty zaświadczające, że ma grupę inwalidzką. Jedzie hybrydowym nowiutkim SUV-em na kijowskich numerach. Z żoną. Całą sytuację obserwuje też grupa ukraińskich tirowców w klapkach zico i superme (podróbki, miało być „supreme”). Ich papiery są w porządku. Oni są bezpieczni. Komentują. Opowiadają sobie historie o polowaniach na uchylantów.

W końcu okazuje się, że 50-latek, który wpadł w oko pogranicznikowi, ma problem z papierami. To znaczy – one są aż za bardzo w porządku. Dokumenty są datowane na kilka dni do przodu. Komisja, która orzekła o jego kalectwie, zebrała się w przyszłości i na papierze jest zapis przyszłego orzeczenia o grupie inwalidzkiej. Wszyscy się śmieją. Sąd nad kaleką z SUV-a traci granice przyzwoitości. Pogranicznik z tryumfem na twarzy prowadzi uchylanta po korytarzach punktu odpraw celnych.

Ofiara musi zrozumieć, że jej los zależy teraz od funkcjonariusza. Trwa rytuał podtapiania. Tirowcy komentują. Sami nie walczą, ale drwią z 50-latka. Przy żonie, która stara się zachować resztki utraconej z powodu męża godności. Kierowcy się nie certolą. Sami powinni siedzieć w okopach, ale papiery mają w porządku, zatem mogą omówić kwestię brutalnie.

Krótko po tym, jak pierzchnęła tłuszcza, wraca pogranicznik. Każe małżeństwu cofnąć się samochodem w głąb kolejki. Tam – z dala od oczu ciekawskich – jego koledzy pobiorą myto. Uchylant wjedzie do Polski. ©Ⓟ

Imiona żołnierzy walczących w Łypciach zostały zmienione. Przynależność do konkretnego oddziału i ich prawdziwe dane pozostają do wiedzy redakcji. Zmieniono również imię osoby zajmującej się produkcją dronów