PiS postawił na otrzaskanych kombatantów – Kamińskiego, Wąsika, Obajtka czy Kurskiego – którzy idą do UE wyłącznie dlatego, że aktualnie nie mają nic do roboty, za to mają wiele zasług, które należy wynagrodzić. Oczywiście według logiki partyjnej. Koalicja rządząca postanowiła oddelegować ministrów zderzaków – Sienkiewicza, Budkę i Kierwińskiego – którzy mieli w rządzie do wykonania bardzo konkretne zadania i już sobie z nimi lepiej lub gorzej poradzili.
Problemem nie jest nawet to, że do PE wybiera się kilku ważnych ministrów i aż 154 parlamentarzystów. Ławki polskich partii politycznych są dramatycznie krótkie, więc podczas kolejnych wyborów uprawiany jest nieustanny recykling kandydatów. Najgorsze, że na „biorących” miejscach wystawiono akurat w większości osoby, które Unia interesuje tylko wtedy, gdy można ją wykorzystać na użytek polityki krajowej, a o temacie integracji europejskiej nie mają nic do powiedzenia.
Wystarczy zerknąć na profile X motorów list PiS i PO, by się zorientować, że cała ich uwaga jest skupiona na polityce krajowej. Ostatnie wpisy Marcina Kierwińskiego (stan na 4 czerwca) zostały poświęcone atakowi na prezydenta za łamanie konstytucji, szydercze wytykanie poprzednikom nieprawidłowości finansowych oraz świętowanie Dnia Dziecka w Białołęce. W tym ostatnim wpisie były szef MSW delikatnie uderzył też w byłego ministra edukacji Czarnka, bo przecież szkoda byłoby zmarnować tak doskonałą okazję. Profil Macieja Wąsika nie jest lepszy. Rytualne przypomnienia o zatrzymaniu budowy CPK, oskarżanie KO o prorosyjskość oraz wytykanie rządowi hipokryzji w związku z granicą polsko-białoruską. Czytając wpisy czołowych kandydatów największych partii, trudno się zorientować, jakie to będą wybory. Ba, nawet plakaty i banery na ulicach na to nie wskazują.
Obserwując główny nurt polskiej debaty publicznej, można było więc odnieść wrażenie, że obecne wybory do PE są najmniej istotne spośród wszystkich po 2004 r. Tymczasem prawdopodobnie są najważniejsze, gdyż ważących się obecnie kwestii o znaczeniu europejskim jest bez liku. Powinno nam więc zależeć, by wysłać do Brukseli i Strasburga osoby najbardziej zorientowane nie tylko w ogólnym funkcjonowaniu UE, lecz także w tych konkretnych sprawach. Nawet pamiętając o tym, że Parlament Europejski nie jest jedynym – ani nawet głównym – ciałem legislacyjnym w UE, a jego możliwości kontrolne wobec kluczowej Komisji Europejskiej są ograniczone.
Czeka nas więc chociażby intensywna dyskusja o dalszej transformacji cyfrowej. Ten temat był w kampanii praktycznie nieobecny – pojawił się przypadkiem i tylko w związku z polityką krajową, gdy ministra pracy Agnieszka Dziemianowicz-Bąk zapowiedziała rozszerzenie kontroli nad algorytmami wykorzystywanymi do zarządzania załogą i rekrutacji pracowników. W marcu 2024 r. PE przyjął UE AI Act, czyli pierwszy na świecie kompleksowy zestaw przepisów regulujących stosowanie sztucznej inteligencji. Wprowadził kolejne stopnie ryzyka i nałożył na jej twórców i podmioty stosujące odpowiednie dla nich wymogi. Równocześnie zakazano stosowania kilku rodzajów AI – manipulujących ludźmi, kategoryzujących osoby fizyczne czy klasyfikujących je na podstawie zachowań lub statusu. Wśród posłów sprawozdawców nie było Polaków, byli za to m.in. Rumun Dragoș Tudorache, Czech Marcel Kolaja czy Bułgarka Eva Maydell.
Nowe przepisy będą regulować kluczowy dla rozwoju technologicznego obszar. Przedsiębiorstwa z USA czy Chin, które wiodą prym w tworzeniu rozwiązań opartych na AI, takiego kagańca nie mają. Jednocześnie tamtejsze społeczeństwa nie mają żadnej ochrony pod tym względem. Temat transformacji cyfrowej i kierunku, w którym Europa powinna zmierzać – więcej regulacji czy więcej wolności – w naszej kampanii wyborczej nie istniał. Trudno też znaleźć kandydata znad Wisły, który specjalizowałby się w tej problematyce. Można przypuszczać, że kolejne ważne przepisy w tej sprawie również będą tworzone obok, a nie wspólnie z Polakami.
Zupełnie nie zaistniał również temat relacji UE z Chinami, a więc przy okazji także ze Stanami Zjednoczonymi. Obecnie polityka USA i UE względem Państwa Środka nieco się rozjeżdża. Waszyngton stawia na decoupling, czyli stopniowe odłączanie się od chińskiej gospodarki. Stosuje więc coraz bardziej agresywny protekcjonizm, np. w maju wprowadził zaporowe cła na chińskie samochody elektryczne. Komisja Europejska poinformuje o decyzji w sprawie analogicznych – chociaż zapewne niższych – ceł na „EV made in China” już po wyborach. To zresztą niejedyna kwestia dotycząca relacji z Chinami. Europa na potęgę zarówno kupuje z Chin towary, jak i eksportuje swoje, kontynuując tam również masową produkcję. Szefowa KE Ursula von der Leyen popiera dość łagodną politykę wobec Pekinu, nazywaną „deriskingiem”, czyli ogólną dywersyfikację partnerów handlowych w celu uniknięcia nadmiernego ryzyka. Ten rozjazd z USA może powodować napięcia euroatlantyckie, co akurat dla Polski będzie niezwykle bolesne. Tymczasem właściwie nie wiadomo, co polskie elity polityczne mają do powiedzenia w sprawie relacji Europa–Chiny.
Tradycyjnie nie odbyła się także poważna dyskusja na temat optymalnego stanowiska dla Polki lub Polaka w nowej Komisji Europejskiej. Jedynym pojawiającym się w głównym nurcie debaty jest zapowiedziany przez obecną szefową KE komisarz ds. obronności. Według von der Leyen ten fotel mógłby przypaść komuś z naszego regionu, a najczęściej wymienianą w Polsce postacią jest minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski. Jest też jednak całkiem prawdopodobne, że stanowisko to przypadnie Francji, gdyż to ona ma najsilniejszą armię w UE i bardzo silny przemysł zbrojeniowy. PiS ustami Mariusza Błaszczaka zapowiedział, że Sikorskiego nie poprze, gdyż to „człowiek, który nic nie osiągnął dla Polski”, natomiast sam zainteresowany stwierdził, że rozmowy na temat podziału tek będzie prowadził premier Tusk. Ktoś jest zaskoczony?
Tymczasem powinna trwać ożywiona debata na temat najlepszej teki dla Polski, a nawet ewentualnych kandydatur. Przecież w odwodzie jest jeszcze niezwykle ważne z punktu widzenia polityki klimatycznej stanowisko komisarza ds. energii czy komisarza ds. handlu – kluczowe dla rolników oraz innych krajowych branż.
Kompletnie bez echa przeszła wśród polityków znad Wisły korekta reguł fiskalnych UE, która miała miejsce wiosną tego roku. Narzucenie państwom członkowskim utrzymywania deficytu poniżej 3 proc. oraz długu publicznego poniżej 60 proc. drastycznie ogranicza pole prowadzenia polityki ekonomicznej. Tym bardziej że krajom regularnie niespełniającym wymogów grozi procedura nadmiernego deficytu, która nakłada obowiązek trzymania wydatków w ryzach – jej dokładny kształt ustala Komisja Europejska w zależności od specyfiki i sytuacji danego państwa.
W niedawnej przeszłości ten fiskalny konserwatyzm utrudnił wychodzenie z kryzysu państwom Europy Południowej. Szczęśliwie reguły te zostały zawieszone na czas pandemii i kryzysu podażowego, jednak wróciły w tym roku – pomimo wojny. Obecnie hamują one rozwój UE względem jej największych konkurentów ekonomicznych, czyli USA i Chin, które bez większych przeszkód są w stanie zmobilizować ogromny kapitał do pobudzenia swojej gospodarki. Tak jak chociażby amerykańska IRA (Inflation Reduction Act), która zapewniła niemal 400 mld dol. na transformację energetyczną, w tym produkcję samochodów elektrycznych.
Na konieczność zmian sztywnych reguł fiskalnych zwraca uwagę regularnie ekonomista prof. Marcin Piątkowski. „Czy odpowiedzią nie powinno być ogromne zwiększenie naszych możliwości? Zamiast tego w dalszym ciągu jesteśmy uwikłani w fiskalny fundamentalizm, w wyniku czego np. w Niemczech poziom inwestycji publicznych jest 10 razy niższy, jako procent PKB, niż w Chinach” – napisał na portalu X podczas dyskusji na temat ekspansji chińskich producentów samochodów elektrycznych.
Korekta ram fiskalnych rzeczywiście nastąpiła, ale minimalna. Elastyczniej będą traktowane wydatki inwestycyjne, szczególnie jeśli są one współfinansowane przez UE. Poza tym istotna będzie ocena stabilności długu, na której podstawie zostanie określona skala koniecznej redukcji deficytu. Problem w tym, że według najnowszej oceny opublikowanej przez KE polski dług publiczny może wzrosnąć do 77 proc. PKB w 2034 r., co jest bardzo wątpliwą prognozą. Jak zauważył na portalu X ekonomista dr Jakub Sawulski ze Szkoły Głównej Handlowej i Fundacji Instrat, KE oparła się na kilku wątpliwych założeniach – za poziom wyjściowy obrała zeszłoroczny, bardzo podwyższony deficyt, założyła też niski wzrost PKB oraz utrzymywanie się wysokich stóp procentowych. Inaczej mówiąc, przyjęła najgorszy możliwy scenariusz, a w rezultacie Polska będzie prawdopodobnie musiała przejść surową konsolidację fiskalną. „Nowe reguły będą beznadziejne. Miało być prościej i przejrzyściej, z mniejszym znaczeniem zmiennych nieobserwowalnych (typu potencjał PKB). Nie będzie. Nowe reguły będą zrozumiałe dla garstki ekspertów, ogromne znaczenie dla wyników obliczeń będą miały założenia (akurat ostatnio Polsce «trudne się wylosowało»), potencjał PKB i deficyt strukturalny zostają, tyle że zaszyte trochę głębiej niż poprzednio” – skwitował Sawulski.
Temat zasad fiskalnych UE, przez wielu ekonomistów już od lat uważanych za archaiczne i antyrozwojowe, w ogóle nie występował w kampanii przed wyborami europejskimi. Zresztą nawet „omawianie” polityki klimatycznej polegało na przerzucaniu się zużytymi sloganami oraz na zapewnieniach rządu, że będzie się starał renegocjować Zielony Ład. Tymczasem podczas przyszłej kadencji przyjęte mają zostać cele klimatyczne do roku 2040. Przypomnijmy, że w nieoficjalnych rozmowach w Brukseli była mowa nawet o 90 proc. redukcji emisji CO2 w stosunku do 1990 r., co dla Polski byłoby niezwykle trudne. Chyba nikt nie wierzy, że takie osoby jak Kamiński, Wąsik czy Kierwiński, całkowicie pochłonięte wewnętrzną walką polityczną, będą w stanie zająć się wyżej opisanymi sprawami. Trzeba będzie raczej trzymać kciuki, żeby uniknęły jakichś spektakularnych wpadek albo kompromitacji. ©Ⓟ
Obserwując główny nurt polskiej debaty publicznej, można było odnieść wrażenie, że obecne wybory do PE są najmniej istotne spośród wszystkich po 2004 r. Tymczasem prawdopodobnie są najważniejsze