A tak zupełnie poważnie. Widmo eurosceptycyzmu bardzo martwi liberalny unijny establishment. Szczególnie przed nadchodzącymi wyborami do Parlamentu Europejskiego (6–9 czerwca) te obawy są mocno widoczne. Temat cieszy się także nieustającym zainteresowaniem ekonomistów. Na przykład Andrés Rodriguez-Pose (LSE) i dwaj badacze pracujący dla Komisji Europejskiej, Lewis Dijkstra i Hugo Poelman, stworzyli edycję mapy eurosceptycyzmu A.D. 2024.
Widać na nich kilka ważnych rzeczy. Po pierwsze, poparcie dla ugrupowań kontestujących poczynania obecnego euroestablishmentu jest najwyższe w historii. I tak dwie dekady temu odsetek głosów ważnych oddawanych na ugrupowania eurosceptyczne (badacze rozróżniają eurosceptycyzm „twardy” i „miękki”) sięgał w UE 6–7 proc. Dziś dochodzi do 30 proc. Po drugie, wzrost poparcia dla eurobuntowników pojawiał się historycznie w trzech falach. Pierwsza przyszła po przystąpieniu do Unii nowych krajów Europy Środkowej i Wschodniej. Druga pojawiła się w czasie kryzysu zadłużeniowego w strefie euro (2012–2015) i ma związek ze sposobem rozwiązania ówczesnych problemów, na jakie zdecydowali się przywódcy państw takich jak Niemcy i Francja – kosztem interesu mieszkańców Włoch czy Grecji. Gdy się patrzy na liczby, widać, że był to największy – jak dotąd – skok zjawiska w historii. I wreszcie trzecia fala tego procesu. Czyli lata 20. XXI w. aż do dziś – to czas pandemii, wojny, drogich surowców, inflacji i rosnącego oburzenia na realia polityki klimatycznej oraz migracyjnej.
Warto przy tej okazji dodać, że w latach 2020–2023 z eurosceptycyzmem dzieje się coś bardzo ciekawego. Bo ten jego najnowszy wykwit opiera się na eurosceptycyzmie – by tak rzec – reformowanym (czyli „miękki”). Chodzi o taki stosunek do Unii, który nie neguje samego faktu jej istnienia. Dziś w siłę rosną w Europie partie (PiS, Bracia Włosi, Partia Wolności w Holandii), które mówią, że chcą Unię reformować i naprawiać. A nie niszczyć.
Jeśli spojrzeć na mateczniki „eurosceptycyzmu reformowanego”, widać kilka ośrodków. Zdaniem Rodrigueza-Pose, Dijkstry i Poelmana na ogniska te należy patrzeć bardziej na poziomie regionalnym. Mamy więc: Polskę centralną, południową i wschodnią; w zasadzie całe Węgry (poza Budapesztem); Francję północną, centralną i południowo-zachodnią; północ Włoch i południe od Rzymu w dół; Holandię; południową część dawnej NRD; południową część Szwecji; i południową Hiszpanię.
Co łączy te regiony? Zdaniem badaczy w większości są to tereny, które można podsumować jako „dawno zapomniane”: podupadłe ośrodki przemysłowe (jak północ Francji), biedniejsze i żyjące w długotrwałym przeświadczeniu o swojej niższości tereny słabiej zindustrializowane (jak wschodnia Polska czy południe Włoch), obszary o trudnej historii, będące miejscem eksperymentów społecznych na żywym organizmie (NRD). Ich wykluczenie nie jest chwilowe – ono z biegiem lat zdążyło wytworzyć własną kulturę polityczną z pełną świadomością swojej inności oraz jej afirmacją. Te regiony już dawno wyzbyły się przekonania, że muszą być po wsze czasy politycznymi sierotami. One chcą korzystać z pełni demokratycznej reprezentacji. I właśnie to robią. A że ktoś gdzieś uzna to za oburzający eurosceptycyzm? To już na nich nie działa. ©Ⓟ