Bill Clinton przetestował na społeczeństwie wzorce zachowań i postaw, po które sięgnął Trump - mówi Nelson Lichtenstein, historyk z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Santa Barbara.

Z Nelsonem Lichtensteinem rozmawia Eliza Sarnacka-Mahoney
ikona lupy />
Nelson Lichtenstein, historyk z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Santa Barbara / Materiały prasowe / fot. Matt Perko /Materiały prasowe
Uważa pan, że za wiele problemów, z którymi boryka się obecnie Ameryka, odpowiada Bill Clinton. Nawet więcej – że to Clinton przygotował politykę na nadejście Donalda Trumpa. A podobno jest pan demokratą.

Jestem, ale jestem też historykiem i zajmuję się oceną faktów. A one wskazują, że Clinton przetestował na społeczeństwie pewne wzorce zachowań i postaw, po które sięgnął Trump. Dla demokratów spuścizna po Clintonie to wyjątkowo twardy orzech do zgryzienia – żyjemy w plemiennym świecie, a więc unikamy krytykowania swoich. Ale z historią i prawdą trzeba się zmierzyć. Tylko wtedy jest nadzieja, że nie popełnimy tych samych błędów. Jeśli Clinton zawiódł klasę pracującą i wyborców, warto zrozumieć, jak do tego doszło.

A więc piętnuje pan Clintona ku przestrodze.

Piętnuję, ale i tłumaczę, co się z nim stało. Clinton był reformatorem, któremu nie wyszło. Nie jemu pierwszemu zresztą. Lekcje płynące z takich porażek są cenne i ciekawe.

Nie za późno na tę lekcję?

Za książkę o Clintonie reformatorze chciałem się zabrać już 30 lat temu, choć wtedy z nieco innej przyczyny. Gdy w 1993 r. nie udało mu się przeforsować reformy zdrowia, przebywałem w Finlandii na stypendium i zaczytywałem się analizami „The New York Timesa” na temat tego, dlaczego projekt upadł. Ta reforma, o wiele ambitniejsza niż Obamacare, zakładała reorganizację de facto całego systemu ekonomicznego, co pociągnęłoby za sobą zmiany społeczne i polityczne. Porażka Clintona ukazała więc, kto jest kim w Waszyngtonie i kto ma władzę. Uważałem to za fascynujący temat do zgłębienia. Takiej książki nie napisałem, ale wróciłem do pomysłu w 2017 r., gdy zmarła Judith Stein, wybitna badaczka historii amerykańskiej klasy pracującej. Chciałem włączyć do książki jej przemyślenia i wnioski, a ponieważ z perspektywy czasu widać, że na iluzjach Clintona najwięcej straciła amerykańska klasa pracująca, to na tym się skupiłem.

Już we wstępie do książki podkreśla pan, że to nie studium prezydentury Clintona, a studium idei, które okazały się iluzjami.

Dlatego sporo miejsca poświęciłem przypomnieniu, co Clintona ukształtowało, jaki wpływ na jego polityczne wizje miały wychowanie i praca w Arkansas. Jako gubernator tego stanu miał imponujące osiągnięcia. I – co bardzo ważne – nie było w tamtym okresie sygnałów, że zmieni się w orędownika wolnego handlu, deregulacji, technicyzacji: że zacznie realizować politykę, która niczym walec zmiażdży klasę pracującą, nie mówiąc już o tym, że przygotuje grunt pod krach finansowy 2008 r. Jednak doszło w Clintonie do takiej przemiany, bo otoczył się ludźmi, którzy obudzili w nim demagoga orędującego za tymi politycznymi iluzjami.

ikona lupy />
Prezydent Bill Clinton rozmawia z kongresmenem Newtem Ginrichem, Waszyngton, 1993 r. / Getty Images / fot. PhotoQuest/Archive Photos/Getty Images
Kim więc był Clinton w chwili obejmowania prezydentury w 1993 r.?

Idealistą z planem zreformowania gospodarki, by uczynić ją wydajniejszą oraz sprawiedliwszą. Nie podzielał np. zdania, że koniec zimnej wojny i rozpad ZSRR jednoznacznie świadczyły o triumfie amerykańskiego systemu gospodarczego i społecznego. Przeciwnie, lata spędzone w Arkansas, jednym z najbiedniejszych stanów, wyczuliły go na zjawiska, które pozostają plagami Ameryki: skrajne ubóstwo, rasizm, systemowa niesprawiedliwość społeczna. Ale zgubiły go dwie rzeczy. Po pierwsze, choć posiadał listę celów do realizacji, to nie miał strategii, jak działać. Po drugie, nie miał poparcia sił społecznych, które wymuszałyby na nim realizację postulatów z tej listy. To powinna być bardzo ważna lekcja dla wszystkich polityków lewicy, którzy znów mogą zawieść Amerykę.

A jak ją zawiódł Clinton?

Parcie na wolny handel, otwarcie ekonomiczne na Chiny, deregulacja branży bankowej, demontaż związków zawodowych – to był trujący koktajl dla klasy robotniczej. Oczywiście, sytuacja amerykańskiego pracownika zaczęła się pogarszać już kilkanaście lat wcześniej, po konflikcie Reagana z kontrolerami ruchu lotniczego. Reagan rozwiązał wtedy związek zawodowy branży lotniczej, niewyobrażalnie osłabiając wszystkie organizacje pracownicze. Clintonowi na związkach zależało, tylko że „kupił” argumenty sekretarza pracy Roberta Reicha, iż los pracownika można poprawić innymi sposobami: tak narodziła się idea federalnie sponsorowanych komitetów pracy. Reich tłumaczył, że komitety, złożone z przedstawicieli kierownictwa i szeregowych pracowników, będą „reorganizować” relacje między robotnikiem a szefem, co umożliwi zwiększenie efektywności i wydajności oraz podniesienie konkurencyjności amerykańskich firm, to z kolei da bodziec do rozwoju całej gospodarce, więc płace wzrosną. Ale w tym nowym systemie pracownik wciąż nie miał żadnej ochrony przed wolnym rynkiem, a do tego musiał stawić czoła dodatkowym wyzwaniom, które sprowadził na niego Clinton.

Jakim?

Podkreślmy, że Clinton przez cały czas wierzył, że działa w interesie pracownika. Pierwszym wyzwaniem był układ NAFTA, który miał scementować w regionie poczucie wspólnoty, podnosząc zaufanie do amerykańskich produktów, a więc i ich eksport, co z kolei miało przynieść nowe miejsca pracy i zyski dla firm. Ale większy eksport amerykańskich produktów rolniczych przełożył się na wzrost bezrobocia w Meksyku, co skończyło się tym, że przez południową granicę zaczęły napływać do USA setki tysięcy migrantów. Ci nie tylko odbierali Amerykanom miejsca pracy, ale i obniżali zarobki klasy pracującej. Po drugie, pomysł, by wzmocnić amerykańską gospodarkę poprzez redukcję deficytu w handlu z Japonią omal nie skończył się katastrofą, w której Ameryce groziła utrata rynku azjatyckiego. I po trzecie, ideologiczna iluzja w odniesieniu do Chin i ich przyjęcie do Światowej Organizacji Handlu w 1998 r. W otoczeniu Clintona panowało przekonanie, że wolny handel pomoże zbudować w Państwie Środka – jak w Europie Wschodniej – demokratyczne władze oraz kapitalistyczne społeczeństwo. O tym, co tania produkcja płynąca z Chin zrobiła ze wszystkimi zachodnimi gospodarkami, nie trzeba mówić.

Nie można zaprzeczyć, że przynajmniej w jednym sektorze gospodarki miejsc pracy przybyło: w finansach.

Ale za jaką cenę? Poza tym finansiści to nie są niebieskie kołnierzyki. Te miejsca pracy powstały w wyniku deregulacji Wall Street. Prócz tego, że powstała nowa klasa ludzi bogacąca się na spekulacjach giełdowych oraz napędzająca wzrost nierówności, nowe prawo spowodowało wysyp spółek joint ventures, co przyspieszyło trend wyprowadzania miejsc pracy za granicę. Oczywiście, to wszystko działo się w czasie, gdy nie tylko Clinton, ale cały Zachód zachłysnął się ideą technicyzacji i globalizacji, które były wówczas postrzegane jako przepis na światową prosperity.

Kiedy Clinton obrał jawnie neoliberalny kurs?

Pod koniec urzędowania, pod wpływem Roberta Rubena, sekretarza skarbu. Ruben był „dzieckiem” Wall Street, przez ponad 20 lat robił karierę w banku Goldman Sachs. Jego logika ekonomiczna wyglądała tak: jeśli przez wycofanie się rządu z gospodarki zbilansujemy budżet, to uspokoimy Wall Street, a wtedy Fed obniży stopy procentowe, to zaś zmniejszy inflację oraz wywoła samoistne ożywienie gospodarki, bo pojawi się boom inwestycyjny. Ruben poniekąd miał rację, ponieważ gospodarka się ożywiła i pojawiły się pieniądze na rządowe inwestycje, Sęk w tym, że Clinton nie miał planu, co z nimi zrobić. A poza tym dzięki joint ventures amerykańskie firmy inwestowały głównie w Chinach. Tak, poprawiła się koniunktura gospodarcza na obu wybrzeżach Stanów, lecz Midwest (stany środkowo-zachodnie) popadł w ruinę.

W tym kontekście ogromne pakiety inwestycyjne Bidena nie wyglądają tak nieroztropnie?

Nie można zrozumieć polityki Bidena, nie odnosząc się do poczynań Clintona. Bidenowi po części chodzi o ratowanie gospodarki po pandemii, ale także o tworzenie miejsc pracy w zrujnowanym Midweście. Druga różnica między Bidenem a Clintonem jest taka, że Biden ma dla swoich inwestycji jasny cel. Są nim infrastruktura i zielona energia. Na razie konsekwentnie się tego kursu trzyma.

Czy jednak można winić Clintona za jego neoliberalne manewry, jeśli musiał współpracować z Kongresem Newta Gingricha?

Tak, to na pewno najsilniejszy argument dla krytyki mojej książki. Republikanie przejęli Kongres w 1994 r., po części na fali protestów przeciw NAFTA. Zaś sam Gingrich nie dość, że był mistrzem obstrukcji, to jeszcze rozpoczął historyczną rewolucję, która przesunęła prawicę bardziej na prawo, w efekcie prowadząc do wyłonienia się w jej łonie pierwszego prawdziwie radykalnego ugrupowania – Partii Herbacianej. Dalsza radykalizacja dała nam w prezencie prezydenturę Trumpa.

Może powinien pan w swojej książce poświęcić jednak więcej miejsca Gingrichowi?

Z biegiem czasu widać, że ten człowiek przeorał nie tylko własną partię, ale całokształt amerykańskiej polityki. Żniwo jego poczynań cały czas zbieramy. Inna sprawa, że w najbliższym otoczeniu Clintona byli ludzie, którzy mieli z Gingrichem wiele wspólnego, czyniąc walkę z nim tym trudniejszą. Najlepszym przykładem Al Gore, który podobnie jak Gingrich miał nieprzebrane zasoby wiary w nową ekonomię i technologię – to miała być odpowiedź na wszystkie bolączki społeczno-gospodarcze. Na przykład, gdy doszło do głosowania nad ustawą o deregulacji sektora telekomunikacyjnego, Kongres załatwił to szybko, bo obie strony ją popierały. Dziś mało się o tym mówi, a to był wielki cios zadany niebieskim kołnierzykom. Zniszczono ponad pół miliona miejsc pracy i doprowadzono do wytworzenia się w branży oligopolu. Wracamy tym samym do wątku roli okoliczności w politycznej metamorfozie Clintona. Tego, że stał się zakładnikiem struktur, którym pozwolił się wytworzyć. Mimo to trudno mu wybaczyć, jak szybko zrezygnował z walki o pierwotne wizje. Już w 1995 r. był innym politykiem, niż gdy wkraczał do Białego Domu dwa lata wcześniej. To była jego wielka słabość, przez to był jednocześnie fatalnym liderem swojej partii. Forsując NAFTA, wywołał wśród demokratycznych kongresmenów rozłam, bo aż połowa z nich głosowała przeciw. Niepomny na to jeszcze wielokrotnie zmuszał ich do głosowania za swoimi pomysłami, którym często przyklaskiwali republikanie, i w efekcie partia przestała bronić interesów demokratycznych wyborców.

Przyjmuje się, że momentem, w którym Clinton stracił serce klasy pracującej, była reforma socjalna w 1996 r.?

Gdy ją podpisał, ludzie składali w Białym Domu wymówienia, padało słowo „zdrada”. Odbiór przepisów był taki, że będą karać ludzi za biedę i bezrobocie. Czas pokazał, że reforma odniosła skutek, bo liczba osób pobierających zasiłki zmalała. Ale ustawa miała ogromne znaczenie kulturowe oraz ideologiczne. Sankcjonowała punkt widzenia republikanów, że ludzi wyciągających rękę po socjal nie tylko można, ale wręcz należy stygmatyzować. Ta mantra do dziś na prawicy obowiązuje. Dla klasy robotniczej ta ustawa to był policzek, zobaczyli, że demokraci już jej nie reprezentują, że nie można na nich liczyć. Pamiętajmy jednak, że ta wiara została podkopana już w 1994 r. na skutek dwóch innych wydarzeń. Pierwszym było podpisanie przez Clintona ustawy o przestępczości, która demonizowała Afroamerykanów i Latynosów. Demokraci, w tym Bernie Sanders, poparli ją, bo zawierała inne bardzo ważne dla nich klauzule, w tym o zakazie produkcji, sprzedaży i posiadania karabinów maszynowych oraz o ochronie kobiet przed przemocą domową. Drugim rozczarowaniem był wspomniany już upadek planu reformy zdrowia, wielka stracona szansa, bo projekt Clintonów miał dużo większe poparcie na prawicy niż Obamacare w 2010 r.

Skoro Clinton był tak fatalnym przywódcą, dlaczego demokraci przez całą jego prezydenturę, aż do 2001 r., posłusznie przy nim trwali?
ikona lupy />
Nelson Lichtenstein i Judith Stein „A Fabulous Failure. The Clinton Presidency and the Transformation of American Capitalism”, 2023 / nieznane

W 1998 r., gdy pod głosowanie szła ustawa o deregulacji rynku finansowego i banków, publiczna uwaga zaprzątnięta była skandalem z Monicą Lewinsky. Prace Kongresu tak mało interesowały dziennikarzy, iż żartowano, że jeśli podczas obrad nie pojawi się coś związanego z seksem, to na sali nie pojawi się ani jedna kamera. Oprócz afery z Lewinsky uwagę Clintona pochłaniała także polityka międzynarodowa, skandal zbiegł się w czasie z wojną w Kosowie. Do tego doszły śledztwo prokuratury oraz procedura impeachmentu. Clinton zajmował się w jednym momencie mnóstwem rzeczy naraz, czego oczywiście wymaga się od prezydentów, ale jemu nie bardzo to wychodziło. Można więc przyjąć, że członkowie jego partii nie chcieli jeszcze bardziej komplikować mu życia, a przy okazji i sobie. Druga rzecz, Clinton pozostawał popularnym politykiem. Został wybrany na prezydenta dwa razy, nikt z jego demokratycznych poprzedników nie zdobył takiego poparcia wśród Afroamerykanów i mimo wszystko całej klasy pracującej. Był też wyśmienitym, charyzmatycznym mówcą, lepszym od Obamy, bo zawsze pozostawał bliżej mas, nie popadał w tony akademickie. To też tłumaczy, dlaczego jego dobra passa trwała jeszcze długo po opuszczeniu Białego Domu. Gdy podczas konwencji demokratycznej w sierpniu 2008 r. poparł Obamacare, jego wystąpienie przyjęto owacjami. Kłopoty Clintonów, bo przecież Hillary mocno działała podczas jego prezydentury, zaczęły się kilka lat później, po krachu finansowym, gdy Bernie Sanders zaczął im wypominać związki z Wall Street. Prawica zawsze Clintona nienawidziła, ale i demokraci musieli w tym momencie uznać jego błędy.

Lojalność demokratów wobec Clintona i reakcja społeczeństwa na skandal z Lewinsky okazały się nieocenioną lekcją dla Trumpa?

I dla Trumpa, i dla wszystkich innych radykałów i populistów. Clinton opuścił Biały Dom z bardzo wysokimi notowaniami, okazało się, że Monicagate wcale mu nie zaszkodziła, nawet pomogła całej partii. W 1998 r. demokraci bardzo dobrze wypadli w wyborach midterms, choć prognozowano im klęskę. Nie zapominajmy, że Trump szlifował zdolności karmienia publiki fantasmagoriami i obietnicami bez pokrycia już jako telewizyjny showman. Miał wielkie doświadczenie w sztuce wciskania właściwych guzików, by wzbudzić pożądane emocje tłumu. Wygrał z Hillary Clinton dlatego, że na jego tle wypadała blado, głównym zarzutem przeciwko niej był brak wigoru i przebojowości. Na korzyść Trumpa zadziałał też fakt, że mieliśmy już pełen obraz skutków polityki zagranicznej Clintona, zwłaszcza wobec Chin. Dokonała się deindustrializacja Midwestu. Trump wygrywał, obiecując powrót miejsc pracy dla niebieskich kołnierzyków.

Gdzie widzi pan nadzieję dla demokratów i szanse na naprawę szkód, jakie wyrządził Clinton?

Największą zmianą, z jaką mamy dziś do czynienia w przestrzeni publicznej, jest walka o odrodzenie związków zawodowych. Clinton swego czasu narzekał, że chciałby, by jakieś siły społeczne wywierały na niego większy nacisk. Podziwiał Solidarność. W jego czasach związki zawodowe w Ameryce dogorywały. Dzisiaj ten ruch jest siłą, która staje obok Bidena i wspiera jego plan przemysłowej odbudowy Midwestu. Biden przemawia też językiem nowych związkowców, gdy mówi o potrzebie tworzenia miejsc pracy w USA, a nie w Chinach czy Indiach. Ale i całe społeczeństwo zaczyna na powrót wierzyć w związki zawodowe. Wraca przeświadczenie, że jednak są nieodzowne, by polepszyły się płace i warunki pracy. Trump przekonuje Amerykanów, że nie tędy droga. Ja na razie pozostaję optymistą, że plan Bidena zadziała. ©Ⓟ