Choć wojna wciąż trwa, Ukraińcy zabierają się do odbudowy. Miejscowości, w których się rozpoczęła, mają być nie tylko wzorem dla innych, lecz także wizytówką kraju na świecie.

Scenę w centrum kultury w Trościańcu zdobią kwiaty z niebiesko-żółtych balonów i flaga Ukrainy utworzona z dwóch firanek. Nastrój jest poważny, co podkreśla styl Jurija Bowa, mera 20-tysięcznej miejscowości, do złudzenia przypominający sposób noszenia się prezydenta Wołodymyra Zełenskiego: wojskowe spodnie i polar khaki z wyhaftowanym na piersi nazwiskiem. Spotyka się z mieszkańcami w niedzielny listopadowy poranek, żeby porozmawiać o odbudowie.

Położony niewiele ponad 30 km od granicy z Rosją Trościaniec został zaatakowany już pierwszego dnia inwazji. Wojska agresora pojawiły się w mieście o 10 rano i szybko przejęły nad nim kontrolę. Wyzwolenie nadeszło 26 marca 2022 r. Choć minęło ponad półtora roku, skala zniszczeń wciąż jest widoczna – przede wszystkim spalone bloki i domy oraz zdewastowany dworzec kolejowy.

Zniszczenia ominęły za to centrum kultury. O ile jego budynek nie wyróżnia się z zewnątrz, o tyle wnętrza przyciągają uwagę. Aula, w której zebrali się mieszkańcy Trościańca, przypomina salę balową. Złote zdobienia i bogaty żyrandol kontrastują z zielonymi ścianami i masywnymi dywanami. Jeśli Wes Anderson kręciłby film osadzony w sowieckich realiach, byłaby to idealna scenografia. W sali obok ścianę pokrywa utrzymany w ognistej kolorystyce obraz. – To historia Trościańca – mówi mi mer. Przedstawia walczących z szablami w dłoniach mieszkańców, tańczące baletnice i grającego na fortepianie mężczyznę. – To Piotr Czajkowski – dodaje Jurij Bowa. Słynny rosyjski kompozytor przybył do Trościańca latem 1864 r. na zaproszenie przyjaciela, księcia Aleksieja Golicyna. Napisał tu swój pierwszy utwór symfoniczny – uwerturę „Burza” do dramatu Aleksandra Ostrowskiego.

Bowa objął władzę w mieście 20 lat temu. Jego obowiązki odbiegają teraz od tradycyjnych zadań włodarza. W Trościańcu trudno go spotkać – często wyjeżdża za granicę, gdzie uczestniczy w poświęconych Ukrainie konferencjach. Promuje miasto, wierząc, że w ten sposób przyciągnie inwestorów, którzy wesprą go w odbudowie. Być może zaprosił mieszkańców na spotkanie, żeby się wytłumaczyć z tych wyjazdów. Z jego wypowiedzi można wyczytać, że nie każdy w Trościańcu rozumie, iż to nie są wakacje. Skrupulatnie opisuje projekty, które zrealizował przy pomocy partnerów zagranicznych. Na prezentacji w PowerPoincie widać listę kosztów: 98,1 tys. dol. na system kamer miejskich, 4,7 tys. dol. za łóżka polowe itd.

Pytam młodą uczestniczkę, czy mer tak znakomicie sobie radzi, że od dwóch dekad nie chcą go wymienić na innego. – Wie pani. Zdania są podzielone – tłumaczy. Pracownik urzędu gminy przekonuje z kolei, że ludzie innego burmistrza nie chcą. Jego zdaniem Bowa lata temu zaskarbił sobie serca ludzi latarniami. Kiedyś oświetlały one wyłącznie główne ulice miasta. Resztę po zmroku spowijała ciemność. Bowa stwierdził, że tak dalej być nie może – i słowa dotrzymał. – Mieszkańcy zrozumieli wtedy, że to człowiek, którego działania mają namacalny wpływ na ich życie – wyjaśnia urzędnik.

Kiedy pojawia się temat odbudowy Trościańca, mer po polsku zaczyna tłumaczyć, że miasto przeprowadziło analizę działek, na których przed wojną były sady komunalne. W sumie do gminy należy ponad 100 ha. – To takie sady z czasów Związku Radzieckiego. Miały już z 50–60 lat. Trzeba było je wymienić – mówi. A jabłek i tak podobno jest w nadmiarze. Uniwersytet Połtawski zrobił więc badanie gleby, żeby sprawdzić, co można tam zamiast jabłoni posadzić, a następnym krokiem była analiza ekonomiczna. – Musimy wiedzieć, co nam się opłaca – stwierdza Bowa. Pomógł Podkarpacki Ośrodek Doradztwa Rolniczego. I wyszło na to, że w Trościańcu dobrze sprawdzą się np. orzechy. Nie psują się tak szybko jak jabłka i łatwiej je składować.

Dziś miasto jest na etapie eksperymentowania. Na jednej działce zaczęto uprawiać dynie, by sprzedawać jej nasiona. – Już 3 mln hrywien z tego mamy. To dużo, bo na uprawy przeznaczyliśmy trochę ponad 1 mln. Jeśli zajmowałby się tym prywatny rolnik, zysk wyniósłby może z 500 tys. – tłumaczy mer. Kolejnym wyzwaniem był transport, bo Rosjanie zrujnowali albo porozkradali autobusy, które nie tylko jeździły po mieście, lecz także woziły lokalnych sportowców na zawody do innych ośrodków, a dzieci na szkolne wycieczki. Mer postarał się więc o ściągnięcie autokarów, dzięki czemu nie trzeba już ich wynajmować z niedalekiej Połtawy.

Państwowe wizytówki

Trościaniec ma ułatwione zadanie, bo został włączony do pilotażowego programu rządu „Build Back Better”, czyli „Odbudujmy się lepiej”. Premier Denys Szmyhal ogłosił w kwietniu, że w projekcie udział weźmie sześć miejscowości. Oprócz Trościańca wybrano Borodziankę i Moschun w obwodzie kijowskim, Posad-Pokrowske w obwodzie chersońskim, Cyrkuny w charkowskim i Jagodno w czernihowskim. – Wszystkie te miejsca doznały strasznych szkód. Teraz zostaną kompleksowo odbudowane. Nie tylko pojedyncze budynki – podkreślał Szmyhal, dodając, że projekt oprze się na systemowym podejściu. W Kijowie utworzono też odpowiedzialną za jego realizację agencję rządową.

Mimo toczących się walk i regularnych ostrzałów odbudowa w mniejszym lub większym stopniu trwa już na terytorium całej Ukrainy. Pilotażowy program – jak tłumaczył premier – ma zaś pomóc znaleźć strategię, która zapewni przejrzystość, efektywność, spójność i szybkość. Innymi słowy chodzi o to, żeby pokazać, jak zrobić to najlepiej. Przy okazji Ukraińcy planują też przekonać świat, że warto w ich kraju inwestować, bo stawia na nowoczesne rozwiązania i nie marnuje funduszy. Miasteczka, które dołączyły do programu, mają więc być wizytówką państwa. Program jest obarczony też ryzykiem – nie ma bowiem pewności, że w nową szkołę czy dworzec nie uderzy rosyjski dron. To jednak – jak mówią osoby zaangażowane w inicjatywę – konieczny eksperyment.

Dlaczego akurat Trościaniec trafił do rządowego programu? Zełenski przyjechał tu w marcu na obchody pierwszej rocznicy wyzwolenia miasta spod rosyjskiej okupacji. Bowa opowiada, że był załamany zniszczeniami, których dokonali agresorzy. Zapytał też, ilu ludzi wyjechało. – A my mu na to, że prawie wszyscy już wrócili. Ponad 95 proc. Mimo zniszczeń wszystkie szkoły, żłobki i przedszkola działają. Z miasta nie uciekły też przedsiębiorstwa – relacjonuje mer. I zapewnia, że prezydenta to pozytywnie zszokowało.

Na pieniądze może liczyć na razie tylko kilka inicjatyw. Odbudowa mieszkaniówki, w której straty są największe, nie została w projekcie uwzględniona. Z wyliczeń Kijowskiej Szkoły Ekonomii (KSE) wynika, że do września tego roku stanowiły one 37 proc. wszystkich zniszczeń, a ich wartość przekroczyła 36,8 mld dol. Infrastruktura publiczna – szkoły, placówki opieki zdrowotnej, obiekty sportowe czy kulturalne – plasuje się na drugim miejscu – to 24,3 proc. i ok. 16,1 mld dol. strat. W sumie udokumentowane szkody, które spowodowała rosyjska inwazja, sięgnęły już 150,5 mld dol. – szacuje KSE.

W Trościańcu najpierw przeprowadzono konsultacje z mieszkańcami, a następnie wysłano do Kijowa wniosek z gotowymi pomysłami. Przyznane miastu fundusze poszły m.in. na szpital, dworzec i drogę o długości 2,5 km, która – jak zaznacza mer – ma zostać odbudowana zgodnie z unijnymi standardami. – Wy to wszystko 20 lat temu w Polsce przechodziliście. Ja jeździłem po waszym kraju, widziałem te zachlapane drogi. Tak jest teraz u nas – opowiada Bowa.

Sypialnia dla Charkowa

Podobnie jak Trościaniec wieś Cyrkuny na początku inwazji znalazła się pod okupacją. Jej mer Mykola Sikalenko do rosyjskiej niewoli trafił dwa razy: nie dostawał jedzenia, na głowę naciągano mu worek, a ręce wiązano. Wyszedł dopiero po wyzwoleniu obwodu charkowskiego. Dziś wygląda na zmęczonego człowieka, jest spokojny i poważny. Przeciwieństwo tryskającego energią i uśmiechniętego Bowy. Nie wybiega marzeniami w przyszłość. Na razie chce przywrócić stan sprzed wojny. W ramach rządowego programu w położonych 16 km od Charkowa Cyrkunach mają zostać odbudowane: urząd gminy, ambulatorium, przedszkole, liceum oraz budynek, w którym mieszczą się straż pożarna i policja.

Wiktor Schmygol to charkowski przedsiębiorca i inżynier z doktoratem z matematyki. Mówi po polsku, bo przez lata współpracował z firmami znad Wisły. Władze Cyrkun zatrudniły go do pomocy w opracowaniu strategii rozwoju i odbudowy – ma im tłumaczyć, czego właściwie powinny oczekiwać od państwa, jakie są nowe standardy, które promuje rząd. Na przykład: państwo nie sfinansuje inicjatywy, jeśli w budynku nie ma odpowiednio dużego miejsca przewidzianego na schron. – Jeśli w urzędzie pracuje 80 osób, to schron musi być zaprojektowany w taki sposób, by pomieścić 130 proc. takiej grupy. Każda z osób ma mieć 2 mkw. Wewnątrz schronu trzeba zbudować też toaletę, pokój dla lekarzy, centrum zarządzania. I wstawić generator – mówi Schmygol. I dodaje, że władze Cyrkun działały dotychczas za szybko. Dostały w sumie 1 mld hrywien na cztery obiekty, co według jego analiz – jak na skalę planowanej odbudowy – było zbyt dużą kwotą. Zalecił więc inaczej zagospodarować pieniądze – choćby ze względu na to, że obiekty nie są podłączone do sieci wodociągowej czy kanalizacyjnej. – O takie rzeczy też trzeba zadbać. Robimy w końcu odbudowę w stylu „lepiej niż było”, więc nie może skończyć się ona tak, że zostanie wyremontowana siedziba policji, a i tak trzeba będzie robić dla niej szambo – przekonuje inżynier.

Podobnie jak Bowa z Trościańca Schmygol ma zadatki na lokalnego wizjonera. Tyle że wychodzi z innych założeń – wierzy przede wszystkim w zbawienną moc sektora prywatnego. – U nas potrzebna jest totalna zmiana paradygmatu rozwoju – twierdzi. Dzisiaj w Cyrkunach mieszka ok. 1 tys. osób, których średnia wieku przekracza 65 lat. Przedsiębiorca chciałby, by do 2029 r. populacja zwiększyła się do 7 tys., a średnia wieku spadła do 40 lat. – Potrzebujemy ludzi, bo to oni mają odbudować Cyrkuny. Nie możemy brać od państwa pieniędzy na dalszą działalność. Ono może sfinansować jedynie podstawy, takie jak szkoły, które przyciągną tu nowych ludzi.

Pomysł Schmygola jest taki, by Cyrkuny stały się w przyszłości sypialnią dla charkowian. Marzy mu się tam coś na kształt podwarszawskiego Konstancina-Jeziorny, gdzie zabrał go kiedyś polski architekt, który wygrał przetarg na projekt jednego z charkowskich osiedli.

– Zależy mi, by przeprowadzały się tu młode osoby, które nie utrzymują się z rolnictwa – wyjaśnia. Mówi, że firmy znad Wisły powinny móc startować w przetargach związanych z odbudową Cyrkun. – Bo wy, Polacy, macie wizję, jak to wszystko powinno wyglądać. Przemyślany jest każdy szczegół. Ławeczki, oświetlenie… Tu trawnik, tam ogrodzenie itd.

Pod zabudowę mieszkaniową przedsiębiorca chciałby przeznaczyć m.in. niezagospodarowane tereny wzdłuż rzeki, gdzie dawniej były pola pomidorów i ogórków, a dziś leżą niezagospodarowane. Z kolei wzdłuż obwodnicy są prywatne działki, które kiedyś można było dostać od państwa – to łącznie 70 ha. – Ich właściciele z nich intensywnie nie korzystają. A w końcu trzeba będzie przejść od socjalizmu do kapitalizmu... – sugeruje Schmygol. Stara się przekonać władze Cyrkun, by utworzyły tam park przemysłowy lub specjalną strefę ekonomiczną. Na razie włodarze zamówili badanie, żeby zweryfikować, czy taka wizja ma rację bytu. – Nie wystarczy zmienić jednego właściciela na innego. Chodzi o to, że trzeba zmienić cały kraj. Inaczej nic mi nie da, że wygramy wojnę i unikniemy pojawienia się drugiego Janukowycza – kwituje przedsiębiorca. ©Ⓟ

Opisywane w tekście projekty są współfinansowane przez rząd Tajwanu i zostały zrealizowane przy wsparciu Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej, z którym podróżowaliśmy po wschodniej Ukrainie.