„Rząd chce pomóc polskim rodzinom, które mają kredyty hipoteczne i przedłużyć wakacje kredytowe na 2024 r. Zawieszenie spłaty kredytu w przyszłym roku będzie możliwe tak, jak w 2023 r., czyli w jednym miesiącu w jednym kwartale” – taką obietnicę złożyła władza tym kredytobiorcom, którzy cierpią z powodu wysokich stóp procentowych. Chodzi o odchodzący rząd, a nie ten, którego jeszcze nie ma.

Ten stary, kierowany przez doświadczonego bankowca Mateusza Morawieckiego, zapewne chce w ten sposób zyskać jeszcze trochę sympatii kosztem sektora bankowego. Czy będą jacyś bankowcy w nowym gabinecie, tego nie wiemy. Nie wiemy też, jakie będzie jego podejście do tego sektora. Może wydawać się przesadą zastanawianie się nad tym, czy rządzący będą sprzyjać jednej branży, nawet jeśli zatrudnia ona prawie dwa razy więcej ludzi niż górnictwo. Ale z punktu widzenia całej gospodarki jest to branża nie mniej istotna.

Oczywiście w przyjęciu projektu noweli ustawy o finansowaniu społecznościowym i dla przedsięwzięć gospodarczych i pomocy kredytobiorcom o samą pomoc tak bardzo wcale nie chodzi. Raczej o podrzucenie następcom kukułczego jaja. W kończącej się kadencji Sejm nie zdąży już uchwalić nowelizacji, więc projekt zostaje dla nowego rządu. Ten, jeśli projekt skieruje do prac w Sejmie, będzie mógł się pochwalić: „To nasza zasługa”. A jeśli nie, spotka go krytyka: „Oni chodzą na pasku banków”.

Sami bankowcy nie owijają w bawełnę. – To tylko PR polityczny – tak projekt ocenił Tadeusz Białek, prezes Związku Banków Polskich. I dodał: – Mamy do czynienia wyłącznie ze składaniem obietnic bez pokrycia, z kwestiami, które powinny być przedmiotem decyzji nowego rządu. To on powinien przeprowadzić analizy w tym zakresie. Stary rząd nie posiada w naszej ocenie legitymacji do prowadzenia tych prac.

Wysokie stopy są faktem. Związany z tym wzrost obciążeń ratami hipotek również. Gdy w trakcie pandemii mieliśmy niemal zerowe stopy procentowe, na zaciągnięcie tanich kredytów mieszkaniowych zdecydowały się setki tysięcy osób. Gdy stopy podskoczyły do prawie 7 proc. (a rynkowe stawki WIBOR, od których zależy finalna wysokość raty, przez krótki czas przekraczały ten poziom; obecnie to 5,7–5,8 proc.), wielu z nich kwota oddawana co miesiąc bankowi się podwoiła. To musiało zaboleć. Ale nie groziło masowym wyrzucaniem ludzi z kredytowanych mieszkań.

Równocześnie zainteresowani masowo skorzystali z wprowadzonych latem ubiegłego roku „wakacji kredytowych 1.0”. Tyle że niekoniecznie dlatego, że inaczej nie mieliby na chleb. Krytykując przedłużenie moratorium na spłatę hipotek, ZBP powoływał się na dane, z których wynikało, że zdecydowana większość beneficjentów zaoszczędzone pieniądze przeznaczyła na przedpłatę kredytu. W ten sposób po prostu zaoszczędzili na oprocentowaniu.

Rząd potwierdził tę informację: „Łączna wartość nadpłat kapitału dla kredytów objętych wakacjami kredytowymi, dokonanych od momentu objęcia danego kredytu wakacjami kredytowymi, to 19,1 mld zł – 129 proc. łącznej wartości rat kapitałowych i odsetkowych, które zostały zawieszone, a byłyby wymagane do 30 czerwca 2023 r.”.

Rozwiązanie w pierwotnej wersji uwierało bankowców, bo skorzystać z niego mogli wszyscy spłacający złotowe hipoteki. Prezesi banków podawali przykłady osób z milionowymi kredytami, których korzyści liczyli w setkach tysięcy.

I rząd – cały czas mówimy o tym, który kończy pracę – poniekąd wziął sobie te uwagi do serca. I zabrał możliwość skorzystania z wakacji posiadaczom kredytów, których oryginalna wartość przekraczała 800 tys. zł. Z kolei w przypadku kredytów od 400 tys. przyszłoroczne „wakacje” miałyby objąć tylko osoby, które na spłatę kredytu muszą przeznaczać więcej niż połowę dochodu. Tyle że gros kredytów to takie, w których kwota na umowie 400 tys. zł nie przekracza.

Przedłużenie wakacji kredytowych to ostatni akord w polityce PiS w stosunku do banków. Która nigdy nie była szczególnie im przychylna. Bo trudno upatrywać przychylności we wprowadzeniu podatku od instytucji finansowych czy braku systemowego rozwiązania problemu kredytów hipotecznych („zachęty” do samodzielnego rozwiązywania skończyły się lawiną pozwów ze strony klientów, a z drugiej strony walnie przyczyniły się do zniknięcia z naszego finansowego krajobrazu Getin Noble Banku Leszka Czarneckiego).

Nie zapominajmy też o innym pomyśle zapowiedzianym przez Morawieckiego – zastąpieniu stóp WIBOR nowymi stawkami (będzie to WIRON). Premier deklarował, że przyczyni się to do zmniejszenia faktycznie płaconych przez klientów odsetek. WIRON faktycznie jest niższy niż WIBOR. Tylko marże banków wyższe.

Przy okazji: półtora tygodnia po wyborach okazało się, że zastępowanie WIBOR-u przez WIRON nie zakończy się w 2025 r., jak początkowo planowano, a dopiero w 2027 r. Informację w tej sprawie przekazała w środę Narodowa Grupa Robocza, która odpowiada za zmianę: „W toku prac NGR zidentyfikowano szereg specyficznych dla polskiego sektora finansowego wyzwań wynikających ze skali oraz struktury umów/instrumentów wykorzystujących WIBOR generujących ryzyka dla przeprowadzenia bezpiecznej konwersji”.

Sprawa wakacji kredytowych może się wyjaśnić jeszcze przed feriami zimowymi. Ale później trzeba się będzie określić, czego od banków chcemy i jakie warunki mamy zamiar im stworzyć. Banki nie powinny oczekiwać zwrotu o 180 stopni. Odwrotu od prokonsumenckiego podejścia we wszelkiego rodzaju regulacjach (i działaniach kontrolerów oraz nadzorców) nie będzie. Ale to podejście może stać się trochę mniej kosztowne. Obciążenia niekoniecznie trzeba zaraz zmniejszać. Pieniądze wpłacane przez sektor, np. na podatek bankowy, mogą iść na wzmocnienie zasobów Bankowego Funduszu Gwarancyjnego (to zresztą stary postulat bankowców). Radykalnym krokiem byłaby ustawa frankowa. Szybko by się okazało, że inwestorzy, którzy odwracają się od krajowych banków, bo boją się „ryzyka prawnego”, teraz ustawiają się w kolejce po ich akcje. I bez tego warto się starać, by warunki działania były w miarę stabilne. Nie po to, by bankierzy zgarniali sute bonusy, ale po to, by nakłaniać ich do kredytowania gospodarki. ©Ⓟ