Ratować upadające podmioty gospodarcze czy nie ratować? To pytanie od dobrych 100 lat stanowi jedną z kluczowych osi ekonomicznego sporu. A może jest to dylemat – w gruncie rzeczy – pozorny?

Obozy przeciwników mamy zarysowane tak wyraźnie, jak tylko się da. Z jednej strony barykady stoją ekonomiczni konserwatyści. Argumentują, że kryzys jest jak gorączka. Męczy i doskwiera, ale ma także działanie ozdrowieńcze. Pomaga oczyścić organizm z tego, co powoduje chorobę. Podobnie w kryzysie. Może i wiele firm się wyłoży, może niejeden pójdzie z torbami. Ale, powiadają konserwatyści, tak będzie lepiej. Oczyści to system z najsłabszych i niewytrzymujących konkurencji elementów. A efektem będzie wzrost ogólnej produktywności, bo w grze zostaną najsilniejsi.

Z takim dictum nie zgadzają się ekonomiczni reformatorzy, na czele z Johnem Maynardem Keynesem. On z kolei argumentował, że wizja teoretycznego zdrowia w długim okresie nie powinna przesłaniać społecznych kosztów w krótkim okresie. Anglikowi chodziło nie tylko o to, że żyje się tu i teraz (zgodnie ze słynną maksymą: w długim okresie wszyscy będziemy martwi). Keynes dowodził, że krótki okres zawsze wpływa na długi okres w sensie bezpośrednim. Jeżeli nikt nie pomoże bankrutującym w czasie kryzysu, to krach zostanie w sztuczny sposób przedłużony oraz pogłębiony. Gospodarkę oraz społeczeństwo zaś czekają niepotrzebnie stracone lata. Czas smuty, którego można by uniknąć, gdyby strażak gasił pożar, a nie stał bezczynnie.

Ten spór konserwatystów z reformatorami powtarzał się potem niezliczoną ilość razy przy okazji kolejnych napięć i tąpnięć kapitalizmu w XX i XXI w. Raz górę brali jedni, innym razem drudzy. Ale może – tego sporu – tak naprawdę nie ma? Może jest tylko pozorem i ułudą? Taka właśnie myśl kołacze mi po głowie, odkąd trafiłem na pracę Krisa Mitchenera (Uniwersytet Santa Clara) i Angeli Vossmeyer (Claremont McKenna College). Ich badanie dotyczyło okresu wielkiego kryzysu w Stanach Zjednoczonych lat 30. ubiegłego wieku. A pytanie brzmiało, co się stało z ryzykiem nagromadzonym wewnątrz systemu bankowego po tym, jak administracja prezydenta Herberta Hoovera pozwoliła upaść ok. 6 tys. instytucji finansowych? Upaść właśnie w imię zasady wyplenienia choroby z gospodarczego organizmu.

Odpowiedź naukowców jest taka, że ryzyka z systemu bankowego wyplenić się nie udało. Odwrotnie. W pierwszej połowie lat 30. odsetek toksycznych aktywów w bilansach amerykańskich banków był wyższy niż w momencie wybuchu krachu, czyli w 1929 r. Ozdrowieńcza kuracja nie przyniosła na tym polu żadnego uzdrowienia. Nie mówiąc o tym, że przyniosła nowe kłopoty (recesja, spadek produkcji, bezrobocie) związane z przelewaniem się kryzysu finansowego do realnej gospodarki.

Dlaczego tak się stało? Ekonomiści tłumaczą, że tajemnica kryje się w tym, co właściwie rozumiemy pod hasłem „pozwolić słabym upaść”. Brzmi to abstrakcyjnie, ale w praktyce upadek instytucji finansowej w warunkach rynkowych przebiega niemal zawsze w bardzo podobny sposób. Gdy bank upada (albo nawet, gdy zanosi się na to, że upadnie), to zaraz staje się de facto ofiarą konkurencji. Upadek oznacza w praktyce fuzję albo przejęcie.

A skoro tak, to ryzyko nie znika z systemu. Ono po prostu zostaje przepchnięte dalej. Rozlewa się na kolejną większą instytucję. A cała nadzieja w tym, żeby ten, który połknął chorego, sam nie zachorował. Tylko że w tym sensie cała dychotomia – ratować czy nie ratować – traci sens. W prawdziwym życiu gospodarczym zawsze dochodzi do ratowania. Różnica polega na nazewnictwie. A także na tym, czy proces przepychania ryzyka w inne części systemu odbywa się w sposób skoordynowany (przez państwo lub regulatora), czy też chaotyczny. ©Ⓟ