Rekonstrukcja rządu we Francji posłuży prezydentowi. Już on wie, jak rozdać karty, których w tym momencie potrzebuje.

Tej rekonstrukcji – zwanej przetasowaniem (le remaniement) – miało nie być, to jest miała być, lecz dopiero we wrześniu. Tak się bowiem przyjęło, że w nadsekwańskiej polityce i nie tylko, także np. w marketingu, do końca wakacji nie dzieje się zazwyczaj nic, co nie zostałoby sprowokowane przez nadzwyczajne wydarzenia, więc głównym tematem w mediach stają się upały i ich ofiary (we Francji dość liczne). Prezydent Emmanuel Macron dwa tygodnie temu stwierdził, że ze zmianami w rządzie poczeka do „la rentrée”, powrotu z wakacji właśnie. A tu niespodzianka – tydzień później zmienił zdanie i jednak wymienił kilkoro ministrów. Czy stało się coś nieprzewidywalnego, co go do tego zmusiło?

Bliscy zostają

Jeśli brać pod uwagę gorące społecznie oraz politycznie ostatnie miesiące znaczone protestami oraz zamieszkami – najpierw przy okazji wprowadzenia bez głosowania w parlamencie nowych przepisów emerytalnych, a ostatnio dramatyczną śmiercią 17-letniego Nahela Merzouka zabitego podczas zatrzymania samochodu przez policjanta – to temperatura emocji nieco spadła. Macron ostatnio najczęściej milczał, a jeśli już przemawiał, to by potwierdzić własną linię polityczną oraz oskarżyć nierozumiejące jej społeczeństwo o skrajną nieodpowiedzialność i brak wartości republikańskich.

Może do działania skłonił prezydenta koniec słynnych proklamowanych przez niego „stu dni spokoju”, które w praktyce okazały się raczej stoma dniami społecznego i politycznego wrzenia? Jeśli tak, to pierwszy do wymiany powinien być minister spraw wewnętrznych Gérald Darmanin, o którym można powiedzieć wiele, lecz nie to, że poradził sobie z kryzysem: bo go nie wyciszył ani nie spacyfikował. Za to podlegający mu policjanci masowo idą na zwolnienia lekarskie.

Darmanin pozostaje jednak filarem rządów Macrona i jedynym ministrem, z którym liczy się Pałac Elizejski. I to mimo licznych blamaży, z których międzynarodowym echem odbiło się np. potraktowanie brytyjskich kibiców przez służby porządkowe podczas finału piłkarskiej Ligi Mistrzów. Minister publicznie ogłosił, że poturbowani angielscy fani byli sami sobie winni, bo gdyby słuchali poleceń (wydawanych po francusku), nie byłoby problemu. A był to dopiero początek – potem przyszło oskarżenie Paryża przez ONZ o łamanie praw człowieka. Francuskie służby porządkowe – a zwłaszcza CRS (Compagnies Républicaines de Sécurité, czyli jednostki zmilitaryzowane) – nie słyną z chęci polubownego załatwiania spraw. A okazji do szarż na obywateli w czasie, gdy płonęły samochody i demolowano sklepy, nie brakowało. Jak twierdzą świadkowie, reakcje policji były jednak zbyt często wymierzone nie w tych, którzy rzeczywiście stanowili zagrożenie, lecz w osoby, które korzystały z prawa do protestów. Wcześniej Darmanin zasłynął zresztą projektem ustawy zakazującej rejestrowania działań funkcjonariuszy podczas pracy, co miało zapobiegać według niego terrorystycznym atakom na nich i ich rodziny, a według większości komentatorów zbieraniu dowodów na policyjną przemoc. Z tych przepisów Macron ostatecznie zrezygnował, tyle że działo się to jeszcze w jego pierwszej kadencji, gdy bardziej musiał się liczyć z opinią wyborców.

Minister musi się czuć bardzo pewnie. Ostatnio otwarcie poparł swojego podwładnego Frédérika Vaux, szefa policji, który powiedział w wywiadzie dla „Le Parisien”, że „miejsce policjantów nie jest w więzieniu, nawet jeśli popełnią błąd”. Wszystko to w związku ze sprawą młodego człowieka z Marsylii, którego grupa funkcjonariuszy pobiła do nieprzytomności i zostawiła z uszkodzoną czaszką w odludnym zaułku. Przeciwko czterem z nich toczy się śledztwo, jeden został decyzją sądu tymczasowo aresztowany. Szef policji „nie może spać, gdy pomyśli o uwięzionym policjancie”, minister spraw wewnętrznych nie tylko go nie dyscyplinuje, ale wręcz się z nim zgadza i potwierdza, że ma do niego „pełne zaufanie”. Prezydent zaś najpierw stwierdza, że nie należy komentować decyzji sądu, ale zaraz potem przypomina, że „mówimy o zamieszkach, w których rannych zostało 900 policjantów” i trzeba „przywrócić właściwe proporcje”.

Na stanowisku została także premier Élisabeth Borne, która teoretycznie powinna ponieść konsekwencje polityki rządu i działań wszystkich jego członków. To w końcu ona, a nie prezydent, formalnie wdrożyła procedurę 49.3, czyli przyjęcie nowego prawa „na odpowiedzialność rządu” – bez dyskusji i głosowania w parlamencie. I to nie tylko w sprawie wieku emerytalnego, co ludzi obeszło najbardziej. To był już 11. raz, kiedy sięgała po ten środek. Jak mówią niektórzy – wybieg. Konsekwencji jednak nie było i na razie nie będzie. Prezydent oznajmił, że pozostawił ją na czele rządu w imię kontynuacji i odpowiedzialności za państwo.

Jakby na potwierdzenie końca „stu dni” premier oświadczyła, że „prace na wielu frontach trwają” i że umówiła się z przedstawicielami związków zawodowych, żeby „wspólnie napisać nową kartę w historii”. Na razie nowych kart nie widać. Widać za to wyraźnie, że Borne może się jeszcze przydać prezydentowi jako twarz „wszystkiego najgorszego”. Czytaj: kozioł ofiarny. Tygodnik „Marianne” kwituje: „Macron powstrzymał Élisabeth Borne przed upadkiem, tak jak sznur powstrzymuje przed upadkiem wisielca”.

Niepotrzebni odchodzą

Odejść musiał za to z resortu zdrowia François Braun – lekarz, specjalista medycyny ratunkowej, przed wejściem do rządu działacz związkowy. Ministrem był przez rok. To prawda, że Francuzi – i pacjenci, i lekarze – skarżą się na trudności z dostępem do świadczeń. Mówi się nawet o „medycznych białych plamach” na mapie – zwłaszcza małe ośrodki i regiony z przewagą wsi cierpią na niedobór specjalistów, a nawet lekarzy podstawowej opieki zdrowotnej. O przynajmniej część tych problemów obwinia się sposób wydawania pieniędzy w czasie pandemii, gdy pozostałe specjalności pozostawały niedofinansowane. To tylko część prawdy – w publicznej służbie zdrowia pieniędzy brakuje od dawna, a kto może, wybiera praktykę prywatną lub w wielkich ośrodkach. I o jedno, i o drugie trudno jednak obwinić Brauna, który objął urząd już po czasach covidowej zapaści systemu. Nic dziwnego, że częstym wśród komentatorów pomysłem, jak wytłumaczyć jego dymisję, jest jego przeszłość. Mimo deklaracji „wspólnego pisania nowej karty” związki zawodowe, które niedawno potrafiły się zjednoczyć przeciw władzy, nie są dziś przez tę ostatnią najmilej widziane. Urząd ministra zdrowia objął więc związany od lat z administracją Aurélien Rousseau, z wykształcenia historyk i absolwent legendarnej l’ENA (Narodowa Szkoła Administracji), od 2022 r. szef gabinetu premier Borne.

Po skandalu z Funduszem Marianne („Marianna płonie ze wstydu”, DGP Magazyn na Weekend z 7 lipca 2023 r.) z posadą ministra odpowiedzialnego za sprawy obywatelskie pożegnała się Marlène Schiappa. Ciąg mniejszych i większych kontrowersji związanych z jej pracą na rozmaitych eksponowanych stanowiskach od 2017 r. i życiem – z których zdjęcia w „Playboyu” były akurat najmniejsze – musiał w końcu doprowadzić do dymisji wywodzącej się z lewicy urzędniczki. Choć nie brak sugestii, że kolejny skandal z jej udziałem zostałby może jakoś przełknięty, gdyby nie „różowo-zielona” proweniencja eksminister.

Tę interpretację potwierdzałyby ostatnie nominacje. Stowarzyszenie SOS Homofobia zwraca uwagę, że nowo powołane osoby, które przejmą część jej zajęć, mają zupełnie inne poglądy niż Schiappa. Aurore Bergé, która właśnie objęła stanowisko ministra solidarności i rodzin, była autorką poprawki wykluczającej transpłciowych mężczyzn z prawa do aborcji. Jeśli chodzi o Bérangère Couillard, minister ds. równouprawnienia kobiet i mężczyzn oraz walki z dyskryminacją, w 2020 r. sprzeciwiła się włączeniu par jednopłciowych do ustawy przeciwko przemocy domowej, którą przedstawiła w imieniu prezydenckiej większości.

Najwięcej mówi się jednak o dymisji ministra edukacji. Pap Ndiaye objął resort w maju zeszłego roku, na moment przed wyborami parlamentarnymi. To historyk, wykładowca akademicki, syn Senegalczyka i Francuzki. O jego pochodzeniu wspominam tylko dlatego, że – jak twierdzi portal Le Media – kolor skóry nie był przy tej nominacji bez znaczenia. Przydał się jako reprezentant jednocześnie środowiska nauczycielskiego, centrolewicy i mniejszości etnicznej. Był znakiem, że prezydent i jego partia nie pójdą na targi z prawicą i że traktują serio politykę równości.

Ndiaye miał nieszczęście gościć w studiu Radia J w czasie, kiedy w „Journal du Dimanche” wybuchł strajk w związku z zapowiedzianą nominacją na redaktora naczelnego Geoffroya Lejeune’a, byłego naczelnego mocno prawicowego magazynu „Valeurs Actuelles” – tytułu skazanego zresztą niedawno za publikację rasistowskich rysunków. Poproszony o komentarz wtedy jeszcze minister edukacji odpowiedział, że załoga „JDD” jest godna wparcia: „Rozumiem, że dziennikarze nie chcą wejść do galaktyki mediów kontrolowanych przez osobę wyraźnie bardzo bliską skrajnej prawicy”.

Nie chodziło mu o nowego redaktora naczelnego. Wszyscy zrozumieli, że miał na myśli Vincenta Bolloré, właściciela noszącego jego nazwisko koncernu obejmującego m.in. firmy budowlane i prowadzącego – według aktywistów praw człowieka – niejasne interesy w byłych francuskich koloniach [„Telewizyjny trybun(ał) ludowy”, DGP Magazyn na Weekend z 23 grudnia 2022 r.]. Bolloré od kilku lat kolekcjonuje także media. Za pośrednictwem grupy Vivendi jest właścicielem licznych gazet i stacji telewizyjnych (w tym CNews, gdzie pod pozorem publicystki uprawiał kampanię wyborczą Éric Zémmour – były dziennikarz, a obecnie polityk „na prawo od Marine le Pen”). W 2022 r. – na moment przed wyborami prezydenckimi – kupił największą prywatną stację radiową we Francji Europe 1. A teraz „JDD”. Przejmowane przez Vivendi tytuły „prawicowieją” w oczach (choć np. Europe 1 odżegnuje się oficjalnie od wszelkich wpływów właściciela).

Na odpowiedź na słowa ministra nie trzeba było długo czekać. Niegdyś bliski współpracownik Macrona, a obecnie „emerytowany polityk niezrzeszony” Philippe de Villiers, stwierdził: „To nie jest minister edukacji, tylko reedukacji narodowej. Ma tajny cel: wejście do szkół wokizmu i islamizmu. Pysznie było zobaczyć, jak ten mały Pol Pot traci nerwy”. W Zgromadzeniu Narodowym poseł Republikanów Philippe Gosselin grzmiał, że minister powinien się skoncentrować na tym, do czego został powołany, a nie na roli „cenzora i filozofa niskiej jakości”. Do ataku Republikanów przyłączyli się deputowani partii prezydenckiej (La Renaissance).

Lewicowe Le Media snuje następujące wyjaśnienie dymisji: Macron nie ma nic przeciwko przejmowaniu przez prawicę kolejnych mediów, ponieważ atakują one jego lewicowych oponentów i wpływają na „banalizowanie” skrajnie prawicowych ugrupowań, których potrzebuje, by do 2027 r. móc rządzić nie tylko za pomocą nadzwyczajnych procedur (jak 49.3). Choć to pewnie za daleko idący wniosek, trudno nie zauważyć, że prezydent woli mieć wielkie kapitały – także medialne – po swojej stronie. A polityka zjednywania sobie prawej strony jest widoczna gołym okiem. Premier mówiła niedawno o Zjednoczeniu Narodowym Marine le Pen, że „błędem jest zwalczanie prawicy metodami z lat 90.” (gdy głosowanie na ówczesny Front Narodowy było wstydem). A całkiem wprost umizga się do Republikanów. Pap Ndiaye poszedł w odstawkę (26 lipca ogłoszono, że będzie ambasadorem przy Radzie Ruropy), aby pokazać prawej stronie „rękę wyciągniętą do zgody”. Tyle że prawdopodobnie na próżno, bo ugrupowania te musiałyby dostać „twarde dowody” przyjaźni w postaci stanowisk. Nie widać także większego ruchu z Republikanów do partii prezydenckiej (udało jej się skaptować tylko dwóch deputowanych). Administracja wyraźnie skręca jednak na prawo od dotychczas dość bezideowego centrum.

Czy te ruchy w ogóle zainteresowały większość Francuzów? Wydaje się, że niespecjalnie. I to nie z powodu wakacji. Obywatele doskonale zdają sobie sprawę, że zmiana ministra czy nawet premiera może być elementem rozgrywek na górze, ale na pewno nie oznacza jakościowej rewolucji w zarządzaniu państwem. W końcu żaden minister ani szef rządu nie może prowadzić innej polityki niż tylko prezydencką. W tej sytuacji całe to tasowanie przypomina grę z szulerem. Już on wie, jak tasować, żeby dostały mu się karty, których w tym momencie potrzebuje. ©Ⓟ

Która to Republika?

– Oczywiście snu z powiek nie spędza Francuzom numer republiki, tylko to, że nie mają na czynsz, że nie ma pociągów albo się spóźniają, że usługi publiczne są coraz słabsze. Tylko kto o tym decyduje? Kto decyduje, że nie inwestujemy w szkoły czy szpitale, za to dajemy przedsiębiorstwom? Na pewno nie parlament. Chyba nie umyka niczyjej uwagi, że władza wykonawcza na czele z prezydentem ma o wiele więcej do powiedzenia niż ustawodawcza i to nie jest demokratyczne – mówi deputowana Clémentine Autain. – Daliśmy za dużo władzy jednemu człowiekowi.

Na edgp.gazetaprawna.pl „Sto dni Emmanuela”, DGP nr 86 z 5 maja 2023