W Afryce toczy się inna odsłona tej samej globalnej gry, co tuż za naszą wschodnią granicą. I de facto z tymi samymi przeciwnikami, choć nie zawsze jest to widoczne na pierwszy rzut oka.
W Afryce toczy się inna odsłona tej samej globalnej gry, co tuż za naszą wschodnią granicą. I de facto z tymi samymi przeciwnikami, choć nie zawsze jest to widoczne na pierwszy rzut oka.
Biedni tego świata nie szukają tylko pomocy i jałmużny, szukają inwestycji” – powiedział Idris Elba podczas niedawnej ceremonii otwarcia Światowego Forum Ekonomicznego w Davos. Znany aktor i jego żona Sabrina Dhowre Elba zostali przy okazji uhonorowani za wieloletnią pracę na rzecz ochrony środowiska, bezpieczeństwa żywności i zwalczania skutków zmian klimatu, m.in. w roli „ambasadorów dobrej woli” ONZ. Tym razem jednak ich celebrycki występ i słowa o kryzysach żywnościowych w Somalii czy Sudanie miały szerszy kontekst, daleko wykraczający poza działalność informacyjną i charytatywną. Za jednym zamachem wpisały się w dwa ściśle ze sobą powiązane procesy: upodmiotowienia czarnoskórej populacji najwyżej rozwiniętych krajów świata oraz w wielką, globalną grę o Afrykę, która znów się toczy.
W XIX w. o wpływy i zyski na Czarnym Lądzie walczyły zaciekle europejskie potęgi kolonialne, głównie Wielka Brytania i Francja, choć Niemcy, Włosi i Belgowie starali się wyrwać dla siebie kawałki tego tortu. Druga połowa następnego stulecia to rywalizacja amerykańsko-radziecka, a dokładniej: starcie dwóch konkurencyjnych modeli państwa i gospodarek promowanych przez Waszyngton i Moskwę nałożone na postępujący proces dekolonizacji i emancypacji społeczeństw afrykańskich. O ile jednak blok radziecki grał w tę grę w sposób spójny i twardą ręką koordynowany przez centralę na Kremlu, o tyle po stronie Zachodu zaznaczyły się odrębne interesy Paryża we francuskojęzycznych państwach kontynentu i – w mniejszym nieco stopniu – brytyjskie próby podtrzymania wpływów w dawnych koloniach Korony. Francuzi realizowali przy tym swoją politykę znacznie brutalniej, o czym zaświadcza dziś obfita literatura naukowa, a nawet akta procesowe. Notabene reporterski konterfekt małej cząstki tej aktywności – książka Vincenta Nouzille’a pod znaczącym tytułem „Les Tueurs de la Republique” („Zabójcy w imię Republiki”) – spowodował niegdyś spory wstrząs nad Sekwaną, ale bynajmniej nie skłonił elit tejże Republiki do zmiany podejścia i metod.
Koniec zimnej wojny wyrzucił Afrykę z orbity szczególnych zainteresowań większości rządów zachodnich, podczas gdy polityczno-strategiczny Wschód po prostu implodował i na długo utracił możliwość wpływania na sytuację w swoich dawnych krajach satelickich. Na gigantycznym i bogatym w zasoby naturalne, ale generalnie źle zorganizowanym i targanym wewnętrznymi konfliktami kontynencie wytworzyła się więc próżnia. Nie na długo.
Ważnymi – ale niezdolnymi do zdominowania całości – aktorami tego procesu stały się m.in. działające często na własną rękę – poza wiedzą i bez zgody rządów – wielkie korporacje, głównie z branży wydobywczej, zainteresowane jak najkorzystniejszymi warunkami eksploatacji afrykańskich złóż ropy, gazu, diamentów czy metali ziem rzadkich, a od pewnego momentu także możliwością wyrzucania na przybrzeżnych wodach Afryki odpadów, których utylizacja w krajach rozwiniętych, zaostrzających swe polityki proekologiczne, stała się zbyt droga. A że rujnowało to miejscowe środowisko, odbierając trwale chleb lokalnym rybakom i rolnikom? Trudno…
Agresywne firmy komercyjne były częściowo partnerami, a częściowo przeciwnikami postkolonialnych rządów regionalnych, przy czym szybko zorientowały się, że pozyskiwanie przychylności premierów i ministrów – legalnymi i nielegalnymi (czytaj: korupcyjnymi) metodami – jest dużo droższe i trudniejsze niż ich obalanie. Inwestycja w jakichś lokalnych watażków, zawsze skłonnych do awantury w imię interesów klanowych, plus ewentualnie wsparcie ich przez grupkę dobrze wyszkolonych najemników, zwracała się z nawiązką. Ci „warlordowie” – płynnie poruszający się między trzema elementami swej tożsamości, rolami lidera politycznego, biznesmena i dowódcy wojskowego – po destabilizacji działającego już jako tako państwa i przejęciu realnej kontroli nad ziemiami kryjącymi pożądane bogactwa udzielali dostępu do nich za nieporównywalnie mniejsze łapówki i dotacje niż legalni funkcjonariusze. Stąd fenomen „państw upadłych”, zjawiska w Afryce wyjątkowo częstego, niekontrolowanych tak naprawdę przez nikogo „czarnych dziur”, obszarów nędzy, bałaganu i śmierci. Nazwa (za angielskim terminem „failed states”) jest zresztą bardzo myląca: sugeruje, że instytucje i struktury państwowe upadły tam same z siebie, pod ciężarem wewnętrznych okoliczności obiektywnych. Precyzyjniej byłoby mówić o „państwach przewróconych”. Jak już kilkanaście lat temu wskazywał w swoich badaniach nad tym zjawiskiem prof. Robert Kłosowicz z Uniwersytetu Jagiellońskiego – jeden z ważniejszych międzynarodowych autorytetów w zakresie „państw upadłych” – wymogi akademickiej definicji spełniało co najmniej 35 krajów świata, a w pierwszej dziesiątce mieściło się aż siedem państw z Afryki.
Prócz korporacji i ich „żołnierzy” rychło pojawili się na arenie inni groźni gracze. Ekspansja ideologii islamistycznej objęła na przełomie wieków także Afrykę, radykalizując wiele społeczności muzułmańskich, i nie tylko wyostrzyła stare spory międzyetniczne i międzyreligijne, ale przede wszystkim dostarczyła im paliwa. Fachowi instruktorzy, eksport wojskowego i wywiadowczego know-how, broń i pieniądze – to wszystko popłynęło szerokim strumieniem od Al-Kaidy, a potem także od Państwa Islamskiego. Na obrzeżach kontynentu swoje dołożył też irański Korpus Strażników Rewolucji i jego elitarne siły dywersyjne Al-Kuds.
Śladem islamistów podążyli oficerowie izraelskiego Mossadu, a równolegle – rozliczni funkcjonariusze wywiadów państw zachodnich, z CIA i MI-6 na czele, a stale obecni w tajnych rozgrywkach Francuzi po prostu poszerzyli swoje pole zainteresowań. Rosjanie, którzy po upadku ZSRR zwinęli – z braku środków – sporą część swego afrykańskiego interesu, opierając się głównie na formach przetrwalnikowych w postaci „prywatnych” interesów handlarzy bronią (m.in. osławionego Wiktora Buta, ale nie tylko), zwietrzyli szansę na mocniejsze zaistnienie w polityce afrykańskiej. Udział wagnerowców w konflikcie w Mali – teoretycznie polegający na zwalczaniu islamistycznej rewolty – to tylko jeden z bardziej spektakularnych przykładów, ale długie ramię Moskwy pojawiło się w ostatnich latach także w Republice Środkowo afrykańskiej, Libii, Mozambiku, Sudanie, a nawet na Madagaskarze (łącznie w latach 2015–2019 Rosja podpisała z państwami afrykańskimi 19 umów o współpracy wojskowej i technicznej, głównie obejmujących dostawy broni, szkolenia, usługi z zakresu „intelligence”, antyterroryzmu i „ochrony porządku publicznego”).
Paradygmat działania wszystkich wywiadów w realiach afrykańskich zakłada przy tym elastyczne posługiwanie się różnymi narzędziami, od wiązania ze sobą decydentów państwowych oraz infiltracji struktur siłowych poprzez wspieranie politycznych przeciwników rządów i sponsorowanie zbrojnych rebeliantów, po wykorzystanie istniejących grup przestępczych i wysługiwanie się nimi w celu wywierania nacisków na władze oraz biznes. W skomplikowanej mozaice afrykańskiego środowiska (nie)bezpieczeństwa często trudno zresztą wskazać precyzyjnie, gdzie się zaczynają, a gdzie się kończą sponsorowane z zewnątrz działania wojskowo-polityczne płynnie przechodzące w aktywność zorganizowanych grup przestępczych, zainteresowanych tylko zyskiem, a potem w zwykły rozbój, realizowany przez miejscowych bandytów, korzystających z chaosu i słabości struktur państwowych. Zbiorowy wysiłek miejscowych i zewnętrznych aktorów doprowadza tak czy inaczej do makabry. Jednym z jej przejawów, bodaj najbardziej bulwersującym zachodnią opinię publiczną, stały się dzieci żołnierze: porywane w wieku już nawet paru lat, często po masakrach całych wiosek, w których ginęli ich rodzice, a potem przez długie miesiące faszerowane narkotykami i starannie szkolone na psychopatycznych zabójców. Bo uzbrojone dziecko jest o wiele efektywniejsze dla przeróżnych zbrojnych milicji niż dorosły. Mniej je, ma po brutalnej psychologicznej obróbce mniej skrupułów, a w dodatku jest duża szansa, że w konfrontacji z pełnoletnim i wychowanym w cywilizowanych warunkach żołnierzem strzeli pierwsze, gdyż tamten się zawaha… Popyt rodzi podaż – wielu producentów dostosowało ofertę do zapotrzebowania, wypuszczając lżejsze i krótsze wersje broni strzeleckiej. Oburzenie pięknoduchów długo nie przekładało się na Zachodzie na poważniejszą refleksję, że ta afrykańska makabra jest ceną za zyski naszych firm, tańsze towary w sklepach i lepsze miejsca pracy w metropoliach, ani też na wnioski natury politycznej. I że de facto napędza globalną ekspansję politycznych radykalizmów różnej maści, z islamskim na czele, czego skutki odczuwamy potem boleśnie także w naszych zamożnych i na pozór bezpiecznych miastach.
Pierwszy poważny wysiłek stabilizacyjny podjęli w Afryce – trzeba to uczciwie przyznać – Chińczycy. Rzecz jasna, nie z powodów etycznych. Nie mając w pierwszym etapie swej gry o rozbudowę globalnych wpływów szans w otwartej konfrontacji wojskowej i politycznej, postawili na żmudne i ciche tkanie sieci biznesowych i handlowych. A łańcuchy logistyczne nie lubią huku i niestabilności. Nie bez znaczenia była także mentalność chińskich przywódców, wywodzących się przecież ze szkoły komunistycznej uzupełnionej tradycją konfucjańską – głęboko przesiąkniętych etatyzmem, nieufnością do struktur działających poza bezpośrednią kontrolą ośrodka państwowego. I choć ChRL przejściowo też eksperymentowała w Afryce ze wspieraniem różnych warlordów i rebeliantów, to jednak ostatecznie postawiła na partnerów rządowych jako bardziej przewidywalnych i łatwiej sterowalnych. A że droższych? Nieistotne – w okresie prosperity Pekin było na to stać. Z jego punktu widzenia wydatek był zresztą relatywnie mały. Dla zmagających się z niestabilnością i nędzą afrykańskich rządów sumy były gigantyczne.
Chiny w minionych dekadach zalały więc Czarny Ląd pieniędzmi, pozornie tylko nie żądając nic w zamian. Nie stawiały nikomu wymagań co do przejrzystości procedur przetargowych ani nie interesowały się stanem ochrony praw człowieka czy demokracją w danym kraju, natomiast wiązały ze sobą niewidzialnymi sznureczkami licznych afrykańskich decydentów (oraz ich krewnych i politycznych totumfackich), odwracając ich wektory lojalności na swoją korzyść. Budowały krok po kroku swoją strefę wpływów nie tylko w Afryce – z czasem zaczęły korzystać z głosów usłużnych rządów z Czarnego Lądu na forum ONZ i jej licznych wyspecjalizowanych organizacji. Casus Światowej Organizacji Zdrowia – której przywództwo przy silnym wsparciu Pekinu objął w 2017 r. etiopski polityk Tedros Adhanom Ghebreyesus, przypadkiem „zasłużony” wcześniej w swoim kraju jako minister kontrolujący transfer chińskich pieniędzy – jest tylko jednym z wielu przykładów, choć spektakularnym. W pierwszych miesiącach pandemii przewodniczący WHO wyjątkowo starannie realizował nieformalne dyrektywy swoich sponsorów, przyczyniając się niewątpliwie do zwiększenia zagrożenia w skali globalnej. To zresztą otrzeźwiło nieco Zachód; samego Tedrosa „odwrócono” za pomocą zestawu kijów i marchewek, ale przede wszystkim zaczęto poważnie myśleć o tym, jak odwojować Afrykę z rąk Pekinu. Rzecz stała się pilna, tym bardziej że w ślad za rozbudową wpływów gospodarczych i politycznych Chiny zaczęły się kusić o tworzenie twardych przyczółków wojskowych, m.in. w Gwinei Równikowej. Kraj ten, rządzony od ponad 40 lat przez reżim prezydenta Teodoro Obiangi i podpięty pod chińską kroplówkę finansową, w kwestiach bezpieczeństwa kooperował jednak długo głównie z Francją i USA. Tymczasem kilkanaście miesięcy temu amerykański wywiad zaalarmował, że Pekin przystąpił do tworzenia w tamtejszym porcie Bata (już kontrolowanym przez chińskie firmy) stałej bazy marynarki zdolnej do remontów i zaopatrzenia swych okrętów wojennych operujących na Atlantyku – a więc zagrażających bezpośrednio Wschodniemu Wybrzeżu USA i ważnym szlakom handlowym na oceanie. To spowodowało feerię czerwonych światełek i dzwonków alarmowych nie tylko w Waszyngtonie.
Z całym szacunkiem dla chęci i możliwości Francji czy Wielkiej Brytanii, kluczową rolę do odegrania mają na kontynencie Stany Zjednoczone. Analitycy i komentatorzy odnotowali więc z należną uwagą kolejne inicjatywy Waszyngtonu idące znacznie dalej (i mądrzej) niż zapomniane już dziś pomysły wydatkowania 55 mld dol. na różne formy pomocy z czasów prezydentury Baracka Obamy.
Chińczycy też je odnotowali. „Afryka nie powinna być areną rywalizacji między światowymi mocarstwami” – oświadczył mianowany niedawno minister spraw zagranicznych Qin Gang podczas zwiedzania nowej siedziby Afrykańskiego Centrum Kontroli i Zapobiegania Chorobom w Addis Abebie, instytucji Unii Afrykańskiej, hojnie finansowanej przez Pekin. Pierwszy dyplomata ChRL podtrzymał zresztą mającą już ponad trzy dekady niezwykle symptomatyczną tradycję: podobnie jak jego poprzednicy zaczął nowy rok od tournée po państwach afrykańskich, demonstrując znaczenie, jakie odgrywają one w zewnętrznej polityce Pekinu. We wtorek spotkał się z premierem Etiopii Abiy Ahmedem oraz innymi urzędnikami państwowymi i ogłosił częściowe anulowanie długu tego wschodnioafrykańskiego kraju wobec Chin (wedle nieoficjalnych informacji na kwotę co najmniej 4 z 14 mld dol.). Potem ruszył do Egiptu, Angoli, Beninu i Gabonu z drobnymi (jak na realia mocarstwa) prezentami finansowymi, a przede wszystkim zachętą do ściślejszego wiązania się politycznego i strategicznego z Pekinem. Chodzi o rozciągnięcie infrastrukturalnej Inicjatywy Pasa i Szlaku na centralną i zachodnią Afrykę, ale też o zdyskredytowanie i zablokowanie nowych inicjatyw amerykańskich.
Słowa Qina o „współpracy zamiast rywalizacji” w Afryce nie oznaczają wcale zaproszenia do pokojowej kooperacji z państwami Zachodu. Przeciwnie – są de facto adresowane do stolic afrykańskich i obiecują im „spokojne współdziałanie” z jednym strategicznym partnerem, czyli Chinami, pod warunkiem ograniczenia do minimum wpływów innych ośrodków. W przeciwnym zaś razie nastąpi owa groźna „rywalizacja między mocarstwami”, na której najwięcej stracą… Afrykanie. Taką interpretację wyłożył zresztą sam Qin na konferencji prasowej z liderami Unii Afrykańskiej. To oznacza, że Pekin po raz pierwszy od dawna przestraszył się konkurencji i dlatego bez ogródek ucieka się do gróźb.
To, czego ekipa Xi Jinpinga tak się obawia, pośrednio potwierdzając w ten sposób sens inicjatywy amerykańskiej, to ogłoszony w grudniu przez prezydenta USA pakiet instrumentów politycznych i finansowych adresowanych zarówno do poszczególnych rządów państw Afryki, tamtejszych podmiotów gospodarczych i organizacji trzeciego sektora, jak i do regionalnych organizacji międzynarodowych. „Stany Zjednoczone są zaangażowane w przyszłość Afryki” – powiedział Joe Biden przywódcom 49 krajów i liderom Unii Afrykańskiej na trzydniowym szczycie w Waszyngtonie, obiecując szybką likwidację nierównowagi w gospodarczej kooperacji (wedle wstępnych danych za 2022 r. chiński handel z Afryką jest około cztery razy większy niż Afryki z USA), tworzenie atrakcyjnej alternatywy dla systemu względnie tanich, ale nieprzejrzystych i grożących nieprzewidywalnymi perturbacjami pożyczek z Pekinu, a przede wszystkim konsekwentne wdrażanie zasady wspólnych korzyści z wolnego handlu i wzajemnych inwestycji. Nowa umowa z Afrykańską Kontynentalną Strefą Wolnego Handlu zapewni amerykańskim firmom dostęp do 1,3 mld ludzi i rynku o wartości 3,4 bln dol. Także przedsiębiorstwa afrykańskie mają zyskiwać dostęp do nowych rynków zbytu, zasobów menedżerskich i pracowniczych, a przede wszystkim do finansowania, nowoczesnego know-how w zakresie marketingu i organizacji oraz do technologii. W tym kierunku idą zresztą pierwsze kontrakty zawarte od razu przy okazji grudniowego szczytu Afryka– –USA, m.in. przez General Electric i Cisco Systems. „Kiedy Afryka odnosi sukces, odnoszą go też Stany Zjednoczone. Szczerze mówiąc, odnosi je również cały świat” – z wyjątkową emfazą reklamował je wtedy prezydent, nie mówiąc nic wprost, ale też niespecjalnie ukrywając, że owa „korzyść dla świata” polega na ograniczaniu globalnych wpływów ChRL.
Intelektualny grunt pod obecny, być może rewolucyjny powrót USA do gry o Afrykę od lat przygotowywało wielu specjalistów, m.in. William Easterly, zwłaszcza w głośnej książce „The White Man’s Burden” („Brzemię białego człowieka”) krytykujący zachodnich „planistów” w rodzaju Jeffreya Sachsa, którzy odgórnie narzucali krajom postkolonialnym swoje wielkie wizje, i przeciwstawiający ich „poszukiwaczom”, którzy przez ograniczone, fragmentaryczne interwencje starają się pobudzać lokalny potencjał. Ale nie byli słuchani przez decydentów. Do niedawna.
Determinacja Bidena ma jednak nie tylko geostrategiczną genezę. Chodzi też o ważny aspekt amerykańskiej polityki wewnętrznej: o adekwatną odpowiedź na podnoszony przez sporą część elektoratu problem odpowiedzialności za tragedię milionów niewolników sprowadzonych niegdyś z Afryki i za lata dyskryminacyjnej polityki wobec ich potomków. Także o reakcję na utrzymującą się nierówność szans (nieważne, czy faktyczną, czy domniemaną). Modna już nie tylko w Stanach ideologia „woke” każe białym ludziom z warstw uprzywilejowanych wstydzić się za to i pokutować. Biden sprytnie nie walczy z tą falą, lecz usiłuje nią sterować – lub przynajmniej na niej surfować – w kierunku większego związania Afryki i czarnoskórych społeczności Zachodu z interesami wojskowo-politycznymi i ekonomicznymi USA. W tę politykę niewątpliwie wpisuje się dzisiejsze uruchomienie potencjału licznych celebrytów, nie tylko Idrisa Elby.
Biden idzie jeszcze dalej. Obiecał „wstawiennictwo” w Międzynarodowym Funduszu Walutowym (już działa – co widać po atmosferze wizyt i rozmów szefowej MFW Kristaliny Georgijewej w sprawie Zambii, Rwandy i Ghany), w Banku Światowym i innych instytucjach, których dobra wola może ulżyć wielu zadłużonym rządom Afryki. Obiecał także poprzeć nadanie Unii Afrykańskiej analogicznego statusu w grupie G20 jak np. Unii Europejskiej – co ma wymiar nie tylko symboliczny, ale także bardzo praktyczny. Jednocześnie Stany Zjednoczone zapowiedziały czynne wsparcie demokracji w krajach afrykańskich oraz działania na rzecz pacyfikacji konfliktów zbrojnych.
Efekty już widać. Rządy Gabonu, Beninu, Liberii i kilku innych krajów stających w 2023 r. przed próbami wyborczymi otrzymały wsparcie finansowe i merytoryczne. Natomiast cicha presja dyplomatyczna i wywiadowcza USA doprowadziła pod koniec minionego roku, po latach krwawego konfliktu i katastrofy humanitarnej, do rozejmu w zbuntowanym etiopskim regionie Tigraj. W kolejce stoją następne sprawy do załatwienia. Skutki będziemy zapewne obserwować stopniowo wraz z kolejnymi „dowodami wdzięczności”, takimi jak niedawna decyzja rządu Ugandy o zerwaniu kontraktu z chińską firmą China Harbor and Engineering Company na budowę ważnej linii kolejowej do granicy z Kenią czy decyzja Demokratycznej Republiki Konga o przyznaniu koncesji na wydobycie gazu ziemnego w jeziorze Kiwu firmom z USA i z Kanady. Wspólny projekt zakłada wytwarzanie z ogromnych złóż metanu energii elektrycznej, która następnie zostanie wykorzystana przy produkcji nawozów sztucznych i cementu, a także do zasilania gospodarstw domowych w kraju.
Trudno się spodziewać, że ta amerykańska ofensywa pozostanie bez odpowiedzi Chin (oraz wspierającej je na miarę swych możliwości Rosji). Za słowami Qin Ganga pójdą pewnie niebawem czyny – zwiększona presja ekonomiczna i polityczna oraz destabilizujące działania wojskowe i dywersyjno-wywiadowcze. To niestety oznacza kolejne wybuchy w Afryce – a dla Europy nowe fale migracji plus zagrożenie dla bezpieczeństwa inwestycji i być może konieczność nowych interwencji wojskowych czy misji stabilizacyjnych. Pośrednio będzie to też oznaczać nowe wyzwania dla polskiej polityki, bo część z tych problemów zaangażuje naszych unijnych partnerów i postawi na porządku dziennym kwestie europejskiej solidarności, stwarzając nam przy okazji pole do negocjacji na zasadzie „coś za coś”. Warto mieć świadomość, że w Afryce toczy się inna odsłona tej samej globalnej gry, co tuż za naszą wschodnią granicą. I de facto – z tymi samymi przeciwnikami, choć nie zawsze jest to widoczne na pierwszy rzut oka.
Autor jest wykładowcą Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach, ekspertem fundacji Po.Int oraz Nowej Konfederacji
Reklama
Reklama