Globalna wojna, której perspektywa martwiła wiele osób przy świątecznych stołach, raczej nie wybuchnie w najbliższym czasie, ale wstrząsów i kłopotów i tak nam nie zabraknie.
Globalna wojna, której perspektywa martwiła wiele osób przy świątecznych stołach, raczej nie wybuchnie w najbliższym czasie, ale wstrząsów i kłopotów i tak nam nie zabraknie.
Będzie dobrze, ale nie beznadziejnie – ten bon mot oddaje ducha większości tworzonych dzisiaj prognoz na rok 2023. Nie wróżb czy zgadywanek, tylko właśnie prognoz opartych na naukowej metodzie wykorzystującej dostępną wiedzę o zdarzeniach, które zaistnieją z prawdopodobieństwem bliskim 100 proc., zbadane trendy, które da się ekstrapolować, a także uwzględniającej – z całą należną pokorą wobec złożonej rzeczywistości społeczno -politycznej – czarne łabędzie, czyli nieprzewidywalne zmienne.
Twierdzenie, że to przede wszystkim gospodarka wyznacza pole działania dla polityków, suflując im cele oraz udostępniając narzędzia, jest właściwie truizmem. Warto je jednak wciąż przypominać, bo w roku 2023 kapryśna Pani Ekonomia pewnie nieźle da się nam we znaki.
Ekstremalne zjawiska klimatyczne w newralgicznych regionach świata (ostatnio np. susze w Argentynie i Brazylii oraz powodzie w Australii) w połączeniu z wojną w Ukrainie i jej skutkami gospodarczymi, w tym wysokimi kosztami energii, prawdopodobnie nadal będą ograniczać światową produkcję rolną. I to pomimo że ceny w starym roku zachęcały rolników do zwiększania upraw. Specjaliści szacują, że przynajmniej w pierwszym półroczu nie uda się odbudować zapasów podstawowych produktów, takich jak ryż i pszenica, a branża olejów jadalnych będzie cierpieć z powodu niekorzystnych warunków pogodowych w Ameryce Łacińskiej i Azji Południowo-Wschodniej. Swoje może dołożyć polityka eksportowa niektórych ważnych graczy. Na przykład niewiele wskazuje, by Indie – największy światowy dostawca ryżu – zechciały ograniczyć nałożone na początku mijającego roku wysokie cła wywozowe, zaś Rosja zrezygnować z szantażowania świata blokowaniem dostaw ukraińskich zbóż. To oznacza głód i niedożywienie w wielu regionach świata, a także perspektywę ograniczania konsumpcji nawet w wielu państwach uchodzących za zamożne.
Wspomniane już rosnące koszty energii będziemy zawdzięczać nie tylko konfliktowi Moskwy z Zachodem i konieczności szybkiego znalezienia zamiennika dla rosyjskich dostaw ropy i gazu. Także konsekwencjom polityki klimatycznej. Wraz z nowym rokiem można się spodziewać wzrostu niepokojów i presji społecznej w związku z widoczną eskalacją zmian pogodowych – w tym kolejnymi katastrofami – a więc też bardziej wyrazistej reakcji rządów i zarządów firm. Pod koniec 2023 r. przywódcy polityczni, lobbyści i eksperci spotkają się na kolejnym szczycie klimatycznym ONZ w Dubaju (COP28) i prawdopodobnie będą zmuszeni ogłosić konieczność zmniejszenia emisji gazów cieplarnianych o połowę do 2030 r. i do zera netto do roku 2050. Takie cele wymuszą – i to już w nadchodzących miesiącach – drastyczne kroki polityczne i biznesowe. Z punktu widzenia konsumentów: z całą pewnością będzie drożej. To kolejny czynnik pauperyzujący przede wszystkim klasę średnią i zwiększający ryzyka radykalizacji politycznej. Tym bardziej że w mijającym roku światowe banki centralne zdecydowały się na gwałtowne podwyżki stóp procentowych, aby ostudzić popyt i ujarzmić inflację.
Międzynarodowy Fundusz Walutowy przewiduje, że do końca 2023 r. globalna inflacja spadnie do 4,7 proc., czyli do poziomu nieco mniejszego niż połowa obecnej wartości. To dobra wiadomość, ale mało prawdopodobne, by po drodze udało się uniknąć bardzo bolesnych skutków ubocznych: krachów na rynku mieszkaniowym, bankructw firm, rosnącego bezrobocia. I oczywiście zdemolowania do reszty mechanizmów rynkowych przez państwowy interwencjonizm.
Na marginesie warto odnotować, że rok 2023 może się okazać rozstrzygającym dla przyszłości kryptowalut. Po rozbudzonych na początku 2022 r. wielkich nadziejach na stworzenie globalnej alternatywy dla instytucjonalnego „głównego nurtu”, a nawet zastąpienie złota w roli optymalnego zabezpieczenia przed inflacją, a potem licznych załamaniach (spadek wartości bitcoina o około trzy czwarte, krach stablecoina o nazwie TerraUSD i bankructwo funduszy i brokerów takich jak Celsjusz i Voyager, upadek giełdy FTX Sama Bankmana-Frieda) wielu specjalistów wieszczy ich kres, a więc też symboliczną porażkę wizji świata (i rynku) pozostającego poza kontrolą rządów i sprzymierzonych z nimi globalnych oligarchii biznesowych. Europejski Bank Centralny z nieukrywaną satysfakcją oświadczył nawet, że lekkie odbicie bitcoina w grudniu jest „sztucznie wywołanym ostatnim tchnieniem przed drogą do nieistotności”. W dodatku tradycyjny świat finansowy może wykorzystać „kryptomarazm”, aby poprawić swoją pozycję, przechwytując istotną część narzędzi i klienteli: przejmować platformy i aktywa w świecie blockchaina, emitować tokenizowane obligacje i akcje, wprowadzać więcej cyfrowych walut banków centralnych.
Pomysł, że zdecentralizowane finanse i prywatne monety kryptograficzne mogą działać w cieniu tradycyjnego systemu bankowego i prosperować, bynajmniej jednak nie wydał ostatniego tchnienia. A w (możliwym) scenariuszu kolejnych krachów systemu mainstreamowego i rosnącego braku zaufania doń inwestorów kryptowaluty mogą okazać się dla wielu drogą ucieczki. Oczywiście niezwykle ryzykowną i z potencjałem pogłębienia chaosu i problemów społecznych.
Niezgoda biedniejących części społeczeństw rozwiniętych państw Zachodu przyjmie zapewne różne formy, od cywilizowanych, jak akcje strajkowe i masowe demonstracje, po głosowanie na partie buntu i wsparcie dla organizacji nielegalnych. Potencjał dla rozwiązań antydemokratycznych istnieje. Pokazały to już dramatyczne wydarzenia w USA (szturm na Kapitol) i rozwój antysystemowego radykalizmu w Niemczech. Bieda, głód i eksplozja demograficzna w licznych krajach dawnego Trzeciego Świata tylko to pogłębią. W 2023 r. czekają nas zapewne nowe kryzysy migracyjne.
Presja na USA będzie rosnąć głównie ze strony Ameryki Łacińskiej, gdzie najwyraźniej wyczerpuje się radosny potencjał tzw. różowej fali, czyli serii sukcesów wyborczych polityków wiązanych z szeroko pojmowaną lewicą, od Gabriela Borica w Chile po Lulę da Silvę w Brazylii. W zderzeniu z brutalną rzeczywistością ekonomiczną wszyscy oni przegrywają, czyli podążają w ślady innych liderów państw kontynentu, wcześniej eksperymentujących z nierynkowymi rozwiązaniami w imię „sprawiedliwości społecznej”. Najwyraźniej widać to już nie tylko na Kubie, w Wenezueli czy Nikaragui, lecz także w szybko bankrutującej Argentynie Alberta Fernándeza, którego poparcie przed październikowymi wyborami spadło już poniżej 20 proc., czy w rządzonym do niedawna przez Pedra Castilla Peru. Ten ostatni przypadek jest charakterystyczny: w obliczu problemów gospodarczych i coraz silniejszych oskarżeń o korupcję, dla ratowania swej władzy urzędujący od półtora roku prezydent musiał się uciec do próby zamachu stanu, po czym został obalony przez parlament i postawiony przed sądem. Chleba od tego nie przybyło, natomiast śmiertelnych ofiar – jak najbardziej. Zamieszanie odbiło się na światowych rynkach, bo niewielkie Peru to jeden z kluczowych globalnych producentów miedzi. Strach pomyśleć, co nas czeka, jeśli w podobną stronę skręci sytuacja w Brazylii – a to wysoce prawdopodobne. Lewicowi przywódcy kontynentu mają bowiem do wyboru: albo modyfikować obietnice wyborcze i starać się godzić antykapitalistyczną retorykę z pragmatycznymi działaniami, albo brnąć w wizje „trzecich dróg”, czyli polegać na nacjonalizacji, ręcznym sterowaniu gospodarką i coraz większej redystrybucji. Jedno i drugie grozi zresztą eksplozją niezadowolenia i przybliża siłowe rozwiązania w polityce wewnętrznej, a więc przy okazji napędza przymusową migrację do państw bogatszych.
Główny kraj docelowy latynoskich migracji, czyli USA – poza problemem napięć związanych z polityką wobec przybyszów – będzie w nadchodzącym roku przeżywać też inne istotne konflikty wewnętrzne. Na plan pierwszy pewnie wysuną się spory wokół aborcji. Polem bitwy będą głównie sądy i legislatury stanowe planujące nowe ograniczenia (dotyczy to ponad połowy stanów!), ale akcje medialne wpłyną niewątpliwie na temperaturę sporu głównych partii i mogą sparaliżować ich współpracę w Kongresie, także w sprawach zagranicznych i bezpieczeństwa. Podobnie jak próby wyeliminowania Donalda Trumpa z przyszłej walki o prezydenturę, do czego preludium stanowił niewątpliwie niedawny raport komisji parlamentarnej uznający za winnego podżegania do zamieszek z początku 2021 r.
Drugi z kluczowych krajów NATO, Wielka Brytania, poza „zwykłymi” problemami związanymi z kryzysem ekonomicznym będzie musiała stanąć także przed wyzwaniem wynikającym ze szkockiego separatyzmu. Na razie Sąd Najwyższy stwierdził, że rząd Szkocji nie ma prawa organizować nowego referendum niepodległościowego, co regionalny gabinet Nicoli Sturgeon planował na 2023 r. Otwarte pozostają inne drogi – szkoccy nacjonaliści ogłosili, że jako zastępcze referendum chcą potraktować nadchodzące wybory parlamentarne. I tak już dominująca w swoim kraju lewicowa Szkocka Partia Narodowa (SNP) ma tym razem spore szanse, by wygrać je z bezprecedensowo wysoką przewagą, i zawczasu drażni rządzących w Londynie (pytanie, jak długo jeszcze?) torysów oraz zbiera punkty u siebie. Ostatnio, uchwalając ustawę o ułatwieniach w korekcie płci. A w zanadrzu ma też m.in. pomysły na uprzywilejowane relacje Szkocji z Unią Europejską.
Europie jako całości zagrożą z kolei nowe kryzysy migracyjne, których źródła leżą na Bliskim i Środkowym Wschodzie oraz w Afryce. Paliwem dla nich może stać się polityka Izraela, w którym u władzy mości się właśnie najbardziej prawicowy rząd w historii tego państwa. Likud premiera Binjamina Netanjahu, znanego z „jastrzębiego” podejścia do problemu palestyńskiego, tym razem będzie mieć w roli koalicyjnych partnerów partie reprezentujące religijnych radykałów i osadników z Zachodniego Brzegu. Pierwsze zapowiedzi programowe i decyzje personalne każą oczekiwać spektakularnej eskalacji konfliktu z miejscowymi Arabami, którego zapewne nie załagodzi nawet postępująca kooperacja strategiczna Jerozolimy z sunnickimi monarchiami regionu Zatoki Perskiej. Ten sojusz będzie z jednej strony cementowany rosnącym zagrożeniem ze strony Iranu, a z drugiej – coraz mocniej atakowany przez Teheran (raczej poprzez akcje hybrydowe realizowane rękami usłużnych milicji szyickich oraz wspieranymi przez wywiad i elitarne siły Al-Kuds, czyli dywersyjne pododdziały Korpusu Strażników Rewolucji). Zarazem sam Izrael wraz ze swoimi aliantami spróbuje zaś podgrzewać napięcia wewnętrzne w Iranie.
W połączeniu z coraz trudniejszą sytuacją w Afganistanie (katastrofa humanitarna plus zaostrzenie polityki talibów) i Pakistanie, niestabilnością w Syrii i Libanie, spodziewaną coraz większą asertywnością Turcji w regionie (zwłaszcza w kontekście wewnętrznej walki o władzę i wyborów, z których zwycięsko wyjdzie zapewne obecny prezydent Erdoğan) oraz możliwymi katastrofami politycznymi w Iraku daje to ogromny potencjał eksportu konfliktów poza region. Dla Europy – poza wspomnianą presją migracyjną – oznacza to możliwą nową falę zamachów terrorystycznych (czynnik polityczny i religijny, wnoszony przez islamistów, nałoży się na działania rdzennych radykałów lewicowych i prawicowych oraz separatystów różnej maści). Destabilizująco na bezpieczeństwo wewnętrzne Starego Kontynentu zadziałają też nierozwiązane sprzeczności na Bałkanach na czele z serbsko-albańskim konfliktem w Kosowie.
Wiele wskazuje na to, że rok 2023 też upłynie pod znakiem wojny w Ukrainie. Trudno stawiać na gotowość stron do kompromisu, bo obie mają świadomość, że niemal każdy z jego wariantów oznaczałby de facto porażkę tak dla Moskwy, jak i dla Kijowa. Stany Zjednoczone najwyraźniej dopracowały się przynajmniej minimalnego, ponadpartyjnego konsensusu w tej sprawie i dość konsekwentnie prowadzą sprytną politykę stopniowego osłabiania Rosji za pomocą swoich pieniędzy i dostaw materiałowych oraz ukraińskiej krwi. Nie ma co się na to oburzać – tak się robi realną politykę, a jej efekty długofalowe mogą być korzystne praktycznie dla wszystkich zainteresowanych. Samym Stanom daje ona coś, co prezydent Zełenski w Waszyngtonie nazwał „zyskiem z inwestycji w bezpieczeństwo”, czyli: umocnienie roli lidera świata transatlantyckiego i posprzątanie wschodniej flanki NATO, włącznie z wciągnięciem Szwedów i Finów (którzy zapewne niebawem, mimo gry na czas ze strony Turcji i Węgier, jednak staną się pełnoprawnymi członkami Sojuszu), ale też ze zbudowaniem kontrolowanej przez siebie koalicji państw równoważących w Europie choć częściowo potencjał niemiecki.
Czy Niemcy zdołają się podnieść po licznych politycznych kompromitacjach mijającego roku i odzyskać zdolności przewodzenia europejskiej wspólnocie? I czy postanowią (wbrew nauczkom) uczynić to poprzez zacieśnianie współpracy z kolejnym autorytarnym partnerem spoza Europy (czyli tym razem z Chinami zamiast z Rosją)? To kluczowe pytania dla prognozowania przyszłości samej Unii Europejskiej. Na razie wciąż jest zbyt mało pewnych danych, a zbyt wiele sprzecznych sygnałów, żeby próbować na serio pokusić się o odpowiedzi.
Tymczasem na amerykańskiej polityce wobec wojny korzysta sama Ukraina (bo co prawda nie pozwala się jej na szybkie i efektowne zwycięstwo, o którym marzy, ale jednak skutecznie zabezpiecza ją przed klęską, która przecież bez amerykańskiej pomocy byłaby nieunikniona). Korzysta Polska i inne państwa wschodniej flanki NATO oraz UE, bo im bardziej wykrwawia się wojskowo i ekonomicznie Rosja, tym mniejsze są jej możliwości, by w przewidywalnej perspektywie zagrozić nam bardziej bezpośrednio. I wreszcie (co może najmniej oczywiste) – zyskują na tym także sami Rosjanie. Zyskują mianowicie czas, by przemyśleć pewne rzeczy, i zawrócić z równi pochyłej, na którą uparcie wpychają ich kremlowskie elity oraz własna, naznaczona imperialną skazą mentalność. Trudno jednak mieć złudzenia: ten namysł potrwa dłużej niż najbliższych kilka miesięcy, pomimo rosnącej presji wojskowej i ekonomicznej na moskiewskie pseudoimperium. Koniec gazowo-naftowego eldorado niewątpliwie przyspieszy procesy autorefleksji, ale patrząc realistycznie, niełatwo oczekiwać namacalnych efektów już w 2023 r.
Po drodze Moskwa będzie zaś jeszcze kąsać. Na pewno próbując destabilizować inne kraje, od europejskich przez bliskowschodnie, po afrykańskie. Być może także, w akcie desperacji, znów podpalając Kaukaz albo wciągając do wojny Białoruś, a w konsekwencji także nas (nie ma co się oszukiwać, taki scenariusz też jest możliwy i musimy być na niego mentalnie i organizacyjnie gotowi).
Ale jeśli nawet tak się stanie, to jeszcze nie będzie III wojna światowa, bo wbrew swoim rojeniom Rosja nie jest już graczem globalnym. Będzie to zaledwie kolejny „konflikt proxy”, czyli zastępczy, lub raczej jego nowa odsłona, w wielkiej konfrontacji Zachodu (skupionego wokół USA) z Chińską Republiką Ludową (której Moskwa jest dziś wasalem). Władimir Putin został przez swych pekińskich hegemonów wypuszczony na „rozpoznanie bojem” i będzie je kontynuował, dopóki zdoła. Albo tak długo, aż nie zostanie przez nich w ten czy inny sposób zatrzymany, gdy uznają, że konflikt ten stał się dla nich dysfunkcjonalny.
Chińscy komuniści mają w zapasie jeszcze innego regionalnego dyktatora do łatwego spuszczenia z łańcucha – Kim Dzong Una z Korei Północnej. To raczej nie przypadek, że ostatnio zintensyfikował swoje programy balistyczne i nuklearne oraz prowokacje straszące głównie Japończyków i Koreańczyków z Południa. W powietrzu wisi tam kolejna wojna proxy, znacznie wygodniejsza dla Pekinu niż otwarta konfrontacja z Zachodem i jego sojusznikami na Pacyfiku. W przewidywalnej perspektywie Chiny będą bowiem zbyt pochłonięte wewnętrznymi problemami ekonomicznymi i walką z nową falą pandemii, żeby ważyć się na dużą wojnę prowadzoną własnymi rękami. Muszą się do niej lepiej przygotować, a to wymaga czasu, który można sobie kupować na różne sposoby. Wojny zastępcze, angażujące potencjał przeciwników, są jednym z nich. Czasowe odwilże tworzące złudzenie dobrej woli i zmniejszające nacisk na zbrojenia po stronie kontrpartnerów przy konsekwentnej i stałej rozbudowie własnych sił zbrojnych – też. Mało prawdopodobne, by ta gra miała zostać gwałtownie przerwana już w 2023 r.
Ale po drodze czekają nas nowe „stress testy”. Zalicza się do nich wysoce prawdopodobna wizyta na Tajwanie nowego lidera amerykańskiej Izby Reprezentantów, na którą Chinom niełatwo będzie znaleźć adekwatną odpowiedź bez niebezpiecznego zbliżenia się do cienkiej, czerwonej linii bezpośredniej konfrontacji zbrojnej. W nadchodzącym roku odbędą się też ważne wybory w wyspiarskiej Republice Chińskiej, prezydenckie i parlamentarne. Ich wynik wpłynie bez wątpienia na politykę obu państw chińskich, bo sukces opozycyjnego obecnie Kuomintangu zwiększy szanse na deeskalację i może nawet na powrót do polityki stopniowej konwergencji, natomiast pozostanie u sterów zwolenników obecnej prezydent Tsai Ing-wen to prawdopodobnie dalszy marsz Tajwanu ku pełnej, formalnej niepodległości, a to dla komunistów z kontynentu niewątpliwie casus belli.
Perspektywa otwartej wojny z Chinami, mało realnej w 2023 r., ale wysoce prawdopodobnej w perspektywie kilku kolejnych lat, wymusi ważne procesy ekonomiczne. Już obserwujemy nacisk na reindustrializację w Europie i w Stanach Zjednoczonych, a także relokację znacznej części inwestycji zachodnich koncernów do regionów świata równie wygodnych ekonomicznie co Azja Wschodnia, ale bezpieczniejszych politycznie. Najlepszym przykładem jest niedawne przeniesienie sporej części potencjału Tesli z Chin do Meksyku, które zresztą niemal natychmiast spowodowało podążenie tam licznych chińskich kooperantów koncernu. Podobne zjawiska można też pewnie będzie zaobserwować w Afryce, do której Stany Zjednoczone wracają z przytupem, a której ChRL raczej nie zamierza odpuścić.
Jeśli ten trend okaże się trwały, a wiele na to wskazuje, mamy kolejny element układanki, który za jednym zamachem pomoże rozwiązywać lub łagodzić ekonomiczne i społeczne problemy wielu biednych krajów (tworząc miejsca pracy i sprzyjając transferowi kapitału oraz technologii) i przyniesie dodatkowe, niewidzialnymi nićmi szyte związki interesów Zachodu oraz Chin, zmniejszając skłonność do konfrontacji militarnej.
Oby – bo co prawda niby każde dziecko wie, że lepsze są gry o sumie niezerowej, ale politycy czasami mają w sobie zbyt mało z dzieci. I z tym bardzo subiektywnym czynnikiem też musimy się liczyć. ©℗
Perspektywa otwartej wojny z Chinami, mało realnej w 2023 r., ale wysoce prawdopodobnej w perspektywie kilku kolejnych lat, wymusi ważne procesy ekonomiczne. Już obserwujemy nacisk na reindustrializację Europy i Stanów Zjednoczonych
Autor jest wykładowcą Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach, ekspertem fundacji Po.Int oraz Nowej Konfederacji
Reklama
Reklama