Były pułkownik KGB jest przekonany o swoim geniuszu dowódczym. Efektem jest ręczne sterowanie armią, która ponosi porażki na Ukrainie. Frustracja wojskowych może obrócić się przeciwko Władimirowi Putinowi.

Kontrolowane przecieki wywiadowcze

Po każdym sukcesie sił ukraińskich w amerykańskiej prasie pojawiają się teksty, z których wynika, że – no tak, owszem, tamtejsze wojsko jest waleczne i dobrze sobie radzi – ale tak naprawdę to pomoc USA i przeprowadzone wcześniej „gry wojenne” doprowadziły do wygranej i upokorzenia Rosjan.
Tak było latem tego roku, gdy ukazała się seria artykułów w „The Washington Post”, w których pisano, że USA w pojedynkę ostrzegały wszystkich przed wojną, ale nikt nie słuchał. I tylko współpraca wojskowa Stanów Zjednoczonych z Ukrainą uratowała Kijów przed upadkiem. Tak jest i teraz, kiedy „The New York Times” ujawnia sekrety sukcesów na Charkowszczyźnie oraz na południu – w okolicach Chersonia. Gazeta podaje, że ma to być wynik narad z wojskowymi z USA i Wielkiej Brytanii, podczas których „zidentyfikowano wrażliwe punkty przeciwnika”. Do tego oczywiście niezawodne „informacje wywiadowcze”, które pomogły ustalić, gdzie Rosjanie są najsłabsi. Te kontrolowane przecieki budują obraz niepełny. Prasa amerykańska, publikując je, przede wszystkim ustawia narrację wokół decydentów z Pentagonu i CIA, którzy okazują się wielkimi profetami i nie powtarzają błędów z Afganistanu, który padł pod naporem talibów.

Obraz wojny w Ukrainie

Obraz wojny w Ukrainie nie skleja się z oficjalnymi deklaracjami amerykańskich dowódców, którzy co jakiś czas pozwalają sobie na szczerą ocenę tego, co dzieje się na Wschodzie. W lutym najwyższy rangą amerykański dowódca wojskowy gen. Mark Milley miał przekazać kongresmenom na niejawnym briefingu, że rosyjski atak na Ukrainę na pełną skalę może doprowadzić do upadku Kijowa w ciągu trzech dni. Mówił to jeszcze przed inwazją. Już po jej rozpoczęciu doradca ds. bezpieczeństwa narodowego prezydenta USA Jake Sullivan powtarzał to samo, zaś na polityków z Europy, którzy przekonywali, że Kijowowi należy dać szansę – bo zwycięstwo Rosji jest niepewne – patrzył jak na dziwaków.
Decydującego wpływu Amerykanów na sukcesy Ukraińców nie potwierdzają również podane przed kilkoma dniami informacje dotyczące szkoleń wojskowych. Pentagon w oficjalnym dokumencie podał, że od początku wojny przeszkolił 1475 ukraińskich żołnierzy: 630 do obsługi haubic M777, 325 – do HIMARS-ów, 300 – do haubic M109, 120 do obsługi pojazdów opancerzonych M113 i 100 do pilotowania dronów. Te liczby są imponujące, ale wciąż za małe, by można było skutecznie przeprowadzić ofensywę taką jak na Charkowszczyźnie i na prawym brzegu Dniepru. Amerykanie mają ogromny wkład w umacnianie obrony ukraińskiej. Zarówno dostarczając broń, jak i prowadząc szkolenia czy przekazując dane wywiadu. Dobra prasa urzędników Białego Domu, Pentagonu i CIA nie zmienia jednak faktu, że niedawne sukcesy na wschodzie i południu są w 99 proc. zasługą Ukraińców. Tak jak były nią obrona dużych miast – Kijowa i Charkowa – na początku wojny czy uporczywe wiązanie sił rosyjskich w Azowstali.
Charkowszczyzna jest jednak czymś, co przerosło oczekiwania nawet największych entuzjastów Ukrainy. Jej wojska w ciągu tygodnia zajęły Kupiańsk, Sawynci, Bałakliję i Izium. Przekroczyły Doniec na wschód od Czuhujewa. Weszły do położonego przy granicy z Rosją Wołczańska, Hoptiwki oraz Kozaczej Łopani. Na północy Ługańszczyzny rozpoczęto wojnę partyzancką. Otwarto również ofensywę na północ od Słowiańska w okolicach Łymanu. 11 września Rosjanie przyznali, że wycofali się z całego obszaru obwodu charkowskiego, poza terenami na wschód od rzeki Oskoł. W sumie Ukraińcy odzyskali niemal 4 tys. km kw. terytorium i wbili się klinem w tereny okupowane na 70 km. Na miejscu zastali porzucone czołgi, transportery i zapasy amunicji. W sieciach społecznościowych drwiono, że przejmowanie porzuconej broni może wręcz sparaliżować logistykę ukraińską. Wdarcie się na 70 km w głąb terenów kontrolowanych przez Rosjan robi jeszcze większe wrażenie, gdy weźmie się pod uwagę tempo, w jakim ofensywę prowadziły wojska Putina – na Donbasie i w obwodzie ługańskim był to kilometr na dobę.
Rosja na sukcesy Ukraińców odpowiada za pomocą ostrzałów artyleryjskich. Uderza, jak zwykle, w cele cywilne – przede wszystkim w Charkowie, ale też w Mikołajowie, Nikopolu, Kramatorsku, Słowiańsku, Zaporożu i w mniejszym stopniu w Dnieprze. To jednak zdecydowanie za mało, by odciągnąć uwagę od porażek.

Ruch oporu na terenach okupowanych

W czasie ofensywy na wschód od Charkowa i pod Chersoniem Ukraińcy odwrócili logikę tego, w co chcieli wciągnąć ich Rosjanie. Nie przyjmują dużych bitew z udziałem wojsk pancernych. Atakują głównie mobilnymi oddziałami wojsk specjalnych i desantowych. Na terenach okupowanych organizują ruch oporu, czego dowodem są represje. Rosyjska Gwardia Narodowa – siły przeznaczone do okupacji i tłumienia zamieszek – przyznała w oficjalnym komunikacie, że w pierwszym tygodniu września w kontrolowanych przez siebie częściach obwodu chersońskiego i zaporoskiego aresztowała 73 dywersantów i osób podejrzanych o współpracę ze służbami ukraińskimi. W Telegramie na kanałach współpracujących z rosyjską bezpieką – jak np. WarGonzo – widać odkrywane przez Rosgwardię skrytki na broń, gdzie przechowywane są pociski przeciwpancerne NLAW czy przeciwlotnicze Igła.
Rosjanie mają paranoję na punkcie dywersantów i można by podejrzewać, że takie nagrania są ustawką. Gdyby nie odkrycie i sfilmowanie brytyjskich NLAW-ów, które pozwala zakładać, że składy broni są autentyczne. To z kolei pokazuje, że Ukraińcy zaczynają dobrze odnajdywać się w logice partyzanckiej wojny. I w gratisie dodają rajdy sił specjalnych na tereny Federacji Rosyjskiej w rejonie Biełgorodu.
Połączenie ofensywy lądowej, wojny partyzanckiej i rajdów pod miasta przy granicy ukraińsko-rosyjskiej ma być dowodem, że Władimir Putin nie przestrzega umowy społecznej z Rosjanami. Nie trzyma wojny poza granicami kraju. Nie ma lepszego sposobu na delegitymizację władzy prezydenta.

Rosja próbuje cenzurować komentarze

Możliwe, że jeszcze większym problemem Putina jest to, że informacji płynących z Ukrainy nie dało się w Rosji w pełni zablokować. Ministerstwo obrony próbuje cenzurować komentarze pod kontami w mediach społecznościowych. Fala hejtu i szydery żyje jednak swoim własnym życiem.
O przyczynę porażki pytają skrajni nacjonaliści. Były oficer służb specjalnych i lider separatystów na Donbasie w 2014 r. Igor Girkin vel Striełkow – który ministra obrony Siergieja Szojgu nazywa kartonowym marszałkiem – porównał utratę Iziuma i Kupiańska do bitwy pod Mukdenem w Mandżurii na przełomie lutego i marca 1905 r. w czasie wojny rosyjsko-japońskiej. Zasugerował równocześnie, że wówczas efektem dotkliwej klęski był wybuch rewolucji. Zdaniem Girkina kolejnym krokiem Ukraińców będzie przerwanie korytarza lądowego łączącego Rosję z okupowanym Krymem. W zasadzie zajęcie tych terenów to jedyny strategiczny sukces Kremla w tej wojnie. Coś namacalnego, co pozwala zakładać, że inwazja na dużą skalę miała sens. Jeśli coś się zacznie dziać na wybrzeżu Morza Azowskiego lub jeśli Ukraińcom uda się zniszczyć most krymski – Putin osłabnie jeszcze bardziej.
Siergiej Mironow, były żołnierz desantu oraz lider Sprawiedliwej Rosji, która stanowi koncesjonowaną opozycję, zaapelował o powstrzymanie się od świętowania i fajerwerków z okazji dni Moskwy – Putin zamiast tłumaczyć porażki, obchodził w ubiegły weekend święto stolicy. Siemion Piegow, propagandzista i korespondent wojenny związany z karmionym przez służby specjalne kanałem na Telegramie WarGonzo, napisał, że „albo Rosja stworzy się na nowo poprzez narodziny nowych elit politycznych… albo przestanie istnieć”. O konieczności wyjaśnienia Putinowi „sytuacji na ziemi” mówił też rządzący Czeczenią Ramzan Kadyrow. Twardogłowy beton w rosyjskich służbach i wojsku po porażkach na Ukrainie wrze. W zamkniętym i pogrążającym się w monopolu informacyjnym państwie opinie takie jak Girkina, Mironowa, Kadyrowa czy Piegowa są głosem części elit.

Kreml nie ma zaufania do generalicji

O konflikcie między wojskowymi a prezydentem w felietonie dla „Keskisuomalainen” pisze fiński ekspert wojskowy Martti J. Kari. Jego zdaniem Kreml nie ma zaufania do generalicji, a dowodem tego jest odwołanie, zaledwie po 15 dniach od nominacji, dowódcy Zachodniego Okręgu Wojskowego Romana Berdnikowa (to zresztą nie pierwsza decyzja tego typu; karuzela stanowisk trwa w zasadzie od początku marca). Podobnego zdania jest były szef fińskiego wywiadu Pekka Toveri, który dodaje, że Putin będzie szukał kozłów ofiarnych. Z powodu porażek na Ukrainie prezydent odwołał też naradę z dowództwem i kierownictwem ministerstwa obrony w Soczi.
To napięcie między wojskiem a Putinem nie pojawiło się wczoraj. W zasadzie od wycofania spod Kijowa pod koniec marca i po tym, jak siły rosyjskie ugrzęzły na Donbasie w kwietniu i maju – prezydent daje do zrozumienia, że nie szanuje armii. Jak pisze niezależna rosyjska prasa, zdarza mu się porównywać ją do sił separatystów, których parapaństwa – w patriarchalnej i mużykowskiej Rosji – nazywa się obecnie „żeńskimi republikami ludowymi” (bo większość mężczyzn z Donieckiej i Ługańskiej Republik Ludowych przymusowo zmobilizowano, a spora część z nich już zginęła). Drwiąc i krytykując, Putin otworzył sobie drugi front. Jeśli przesadzi z dociskaniem armii, polegnie na nim szybciej niż na Ukrainie.