24 lutego Rosja zaatakowała Ukrainę, zaś w odpowiedzi Zachód nałożył na nią sankcje ekonomiczne. Czy gospodarcze restrykcje, za pomocą których NATO i UE próbują zmusić Kreml do zaprzestania agresji, przynoszą efekty?

Z Rosji dociera wiele sygnałów, które mogą brzmieć dla Zachodu zniechęcająco. Kilka tygodni temu pisałem w tym miejscu, że Moskwie udało się obronić rubla. I dziś kurs rosyjskiej waluty do dolara jest na poziomie z 2018 r. – jest znacznie mocniejszy niż w okresie poprzedzającym wybuch wojny. Innym sygnałem jest stale rosnąca nadwyżka Rosji w bilansie handlowym. Co oznacza, że tamtejsza gospodarka stale sprzedaje więcej, niż kupuje. Jeśli więc Zachód martwił się, że utrzymując kontakty handlowe z Moskwą, reszta świata finansuje imperialną politykę Putina, dziś ma jeszcze więcej powodów do łamania sobie tym głowy.
Ta rosnąca nadwyżka jest związana z samą naturą sankcji. Dotyczą one przede wszystkim sprzedaży towarów do Rosji (patrząc ze strony Kremla – importu), za to w dużych bólach rodzą się dopiero plany wstrzymania kupowania surowców energetycznych (rosyjski eksport). Wobec czego mamy sytuację, w której Kreml nie może nic albo prawie nic od nas kupić, lecz wciąż może nam wiele sprzedawać. Efektem jest wzrost nadwyżki handlowej do nienotowanych wcześniej rozmiarów.
Wojny nie są konkursem bilansów handlowych, nie wygrywa się ich, posiadając najmocniejszą walutę. Zwycięża ten, kto wytrzyma dłużej niż przeciwnik. W tym sensie nakładanie sankcji na to, co Moskwie sprzedajemy, ma znaczenie kluczowe. Bo oznacza, że brakować jej będzie wielu potrzebnych do przetrwania komponentów, których nie produkowała w przeszłości w wystarczających ilościach
Czy to znaczy, że sankcje to pic na wodę? Z takim stawianiem sprawy nie zgadza się emerytowany ekonomista i znawca Rosji Mark Harrison z Uniwersytetu w Warwick. W najnowszym tekście przekonuje, że takie stawianie sprawy jest szkodliwym złudzeniem – a bierze się z merkantylistycznego błędu, jaki zdaje się popełniać wielu uczestników debaty ekonomicznej. Merkantylizm był doktryną wywodzącą się z XVII-wiecznego rozumienia relacji gospodarczych. Jej zwolennicy głosili, że państwo (tak jak człowiek) musi sprzedawać więcej, niż kupuje, bo tylko wtedy będzie silniejsze od pozostałych, dysponując nadwyżkami w postaci cennego pieniądza.
Patrząc z tej perspektywy, to my tę wojnę z Rosją faktycznie przegrywamy, sprawiliśmy bowiem, że oni nie mogą nic od nas kupować, ale my ciągle kupujemy od nich. Ale Harrison przekonuje, że nie tak się toczy konflikty. Wojny nie są konkursem bilansów handlowych, nie wygrywa się ich, posiadając najmocniejszą walutę. Zwycięża ten, kto wytrzyma dłużej niż przeciwnik. W tym sensie nakładanie sankcji na rosyjski import (co Moskwie sprzedajemy) ma znaczenie kluczowe. Bo oznacza, że brakować jej będzie wielu potrzebnych do przetrwania komponentów, których nie produkowała w przeszłości w wystarczających ilościach. Chodzi tu zarówno o pod- zespoły potrzebne w przemyśle (mikroczipy, składowe maszyn i pojazdów albo samolotów) oraz o towary konsumpcyjne, za którymi przepadają Rosjanie (wiele dóbr luksusowych).
Czy znaczy to, że nie warto obłożyć sankcjami rosyjskiego ropy i gazu? Harrison uważa, że należy stopniowo się od tych surowców uniezależniać. Ale nie dlatego, że płacąc za nie, finansujemy wojnę Putina, bo on sfinansuje ją i bez naszych euro i dolarów. Trzeba tę gospodarczą zależność zerwać, by zneutralizować podatność na rosyjskie „kręcenie kurkiem”. Czyli na szantaż polegający na rozgrywaniu krajów Zachodu: temu damy, temu nie damy. ©℗