W cieniu walk w Ukrainie, sporów o losy Tajwanu czy kontrowersji wokół programów nuklearnych Korei Północnej i Iranu toczy się bodaj jeszcze ważniejsza dla przyszłego układu sił na świecie gra o podporządkowanie sobie przestrzeni pozaziemskiej.

Niemal dokładnie rok temu generał Mark Milley, przewodniczący Kolegium Połączonych Szefów Sztabów USA, stwierdził w Kongresie, że przestrzeń kosmiczna jest (obok cyberprzestrzeni i rozwoju sztucznej inteligencji) kluczowym obszarem rywalizacji z Chinami i – w szerszym sensie – zapewnienia sobie potęgi i bezpieczeństwa w przyszłości. Zwrócił przy tym uwagę, że spośród tych trzech sfer to właśnie w kosmosie Chińczycy czynią ostatnio najszybsze postępy, a więc najbardziej bezpośrednio zagrażają interesom Stanów Zjednoczonych i ich sojuszników.

Od Łajki po gwiezdne wojny

Przez dużą część drugiej połowy XX w. tę samą walkę toczyli Amerykanie ze Związkiem Radzieckim. Wtedy była to jednak w zasadzie rywalizacja o prestiż – zwłaszcza dla Moskwy sukcesy polegające na „byciu pierwszym” były głównie argumentem w walce informacyjnej, uzasadniały wyższość jej systemu polityczno-ekonomicznego nad „zgniłym Zachodem”, kapitalizmem i liberalnymi demokracjami. USA nieco przespały pierwszą fazę, ale gdy już się ocknęły, odpowiedziały z przytupem, rekompensując sobie radziecką radość ze Sputnika, Łajki i Jurija Gagarina lądowaniem na Księżycu w 1969 r. ZSRR zareagował we właściwy sobie sposób: rozwinął akcję dezawuowania sukcesu rywali, w tym podważania prawdziwości całej operacji. Ślady tych działań przeżyły swych pomysłodawców – krążą w zakamarkach internetu po dziś dzień w postaci spiskowych teorii, jakoby lądowanie na Srebrnym Globie było sfilmowaną w hollywoodzkim studiu mistyfikacją. Kłamstwa na ten temat od początku miały krótkie nogi, ale pewnie poprawiały humor kremlowskim dostojnikom.
Amerykanie zdołali za to odnieść sukcesy nie tylko na niwie propagandowej. Od momentu, gdy zaczęli serio traktować kosmiczny wyścig, skupili się raczej na jego praktycznych aspektach – oczywiście na tyle, na ile było to możliwe przy ówczesnym poziomie technologii. Na przykład zbudowali „przy okazji” GPS, system nawigacji satelitarnej, który zrewolucjonizował niemal wszystkie dziedziny naszego życia. Dzięki takim programom jak np. STS (czyli budowa i eksploatacja wahadłowców) uzyskali efekt stymulowania postępu technicznego i ekonomiczno-organizacyjnego w wielu sektorach swojej gospodarki, nawet tych bardzo pośrednio związanych z branżą kosmiczną. Prowadzone badania biomedyczne przydały się m.in. w walce z rakiem i zaburzeniami ruchowymi, przygotowane na użytek wahadłowców nowe powłoki termoizolacyjne pomogły w udoskonalaniu sprzętów AGD, a wypracowane wtedy systemy i procedury bezpieczeństwa wykorzystano częściowo jako wzorce, m.in. w reagowaniu na sytuacje awaryjne w transporcie kolejowym.
Skostniały, nakazowo-rozdzielczy system radziecki pozostawał więc coraz bardziej w tyle, aż wreszcie otrzymał coup de grâce w postaci proklamowanego w 1983 r. przez administrację Ronalda Reagana programu Inicjatywy Obrony Strategicznej – nazwanego szumnie i nieco na wyrost „programem gwiezdnych wojen”. Postawił on ZSRR przed fatalnym dylematem: ścigać się z Amerykanami i próbować stworzyć własne zdolności bojowe na porównywalnym poziomie – kosztem dorżnięcia i tak słabowitej gospodarki cywilnej – czy odpuścić i w ten sposób przyjąć do wiadomości, że w sferze militarnej USA zyskują niekwestionowaną przewagę, z wszelkimi tego konsekwencjami dla prestiżu międzynarodowego i siły politycznej. Efekt znamy: po niespełna dekadzie ZSRR (i cały blok komunistyczny) były już tylko złym wspomnieniem, a w kosmicznym wyścigu nastąpiła pauza. Przynajmniej na pozór.
Powstała na gruzach radzieckiego imperium Federacja Rosyjska odziedziczyła co prawda jego materialny i technologiczny potencjał kosmiczny, ale po pierwsze – już wtedy był on zacofany w stosunku do amerykańskiego, po drugie – ona sama nie miała ekonomicznych, politycznych i wojskowych możliwości, by kontynuować rywalizację, bo jej problemem w pierwszych latach istnienia było raczej przetrwanie i opanowanie chaosu wewnętrznego, nie zaś ekspansja zewnętrzna. W tej sytuacji ów potencjał przejściowo stał się raczej zasobem, który wprzęgnięto w system międzynarodowej kooperacji – a sam podbój kosmosu nabrał charakteru mniej konfrontacyjnego, bardziej pokojowego, skupionego na zyskach natury naukowej i ekonomicznej, a nie strategiczno-militarnej. Przy okazji pojawili się na scenie nowi aktorzy: kraje Unii Europejskiej, otwierające się coraz bardziej na świat ludowe Chiny, a także coraz liczniejsze komercyjne podmioty prywatne.
Wymarzona przez zwolenników bajek o „końcu historii” idylla nie trwała jednak długo. Zakłóciły ją dwa czynniki: zauważalna od pierwszej dekady XXI w. chęć powrotu Rosji do roli globalnego mocarstwa, przejawiająca się m.in. w polityce kosmicznej Moskwy, oraz rosnąca i coraz wyraźniej agresywna potęga Chin, już jawnie traktujących kosmos jako obszar wielowymiarowej rywalizacji z USA. Potencjalnie także militarnej. Możliwe, że swoje dołożył też czynnik trzeci: brak gotowości Amerykanów do partnerskiego układania sobie relacji z zachodnimi sojusznikami, szczególnie tymi unijnymi, co przejściowo popchnęło niektórych z nich do poszukiwań trzeciej drogi, czyli prób tworzenia własnego, niezależnego od USA potencjału kosmicznego, częściowo nawet opartych na kooperacji z Rosjanami i/lub Chińczykami.

Dwa bloki

Amerykanie okazali się jednak mistrzami w mobilizacji i wykorzystywaniu na swoją korzyść zasobów sektora prywatnego (patrz: program SpaceX Elona Muska, Virgin Galactic Richarda Bransona czy Blue Origin Jeffa Bezosa), co w połączeniu z trwałą aktywnością państwowej agencji NASA i sektora wojskowo-przemysłowego pozwoliło im nie tylko utrzymać, lecz także zwiększyć przewagę nad rywalami. Wojna w Ukrainie ostatecznie zmusiła natomiast inne kraje Zachodu do zarzucenia planów pogłębienia kosmicznej współpracy z Moskwą i Pekinem, a nałożone na Rosję sankcje finansowe i technologiczne błyskawicznie zdemolowały jej zdolności do jakiejkolwiek dalszej samodzielnej gry w tym zakresie, spychając do roli wasala Chin także i w tej sferze. I w ten sposób znów mamy w kosmosie rywalizację dwóch supermocarstw obliczoną przede wszystkim na realizację długofalowych celów strategicznych. Pomniejsi gracze występują w roli junior partnerów lub wręcz statystują.
Symbolicznym dowodem na rezygnację z samodzielnych aspiracji mniejszych państw jest niedawna decyzja Paryża o dołączeniu do Artemis Accords. To proklamowany przez administrację Donalda Trumpa ambitny program zakładający m.in. realizację załogowych misji na Księżyc (i utworzenie tam stałej bazy), a następnie na Marsa, w relatywnie krótkiej perspektywie. Porozumienia Artemis regulują zachowania krajów i podmiotów prywatnych w kosmosie, tworząc prawne schematy jego przyszłej eksploracji naukowej i gospodarczej. Francja dołączyła m.in. do Wielkiej Brytanii, Japonii, Kanady, Polski, a nawet Kolumbii i Bahrajnu, jako 20. sygnatariusz porozumienia. Jeszcze dalej idzie Tokio. Kilkanaście dni temu rząd Fumio Kishidy zapowiedział intensyfikację kooperacji technologiczno-ekonomicznej, a potencjalnie także wojskowo-wywiadowczej z Amerykanami odnośnie do działań w kosmosie.
Równocześnie USA, zapewne wyciągając wnioski z błędów lat 90., otwierają się bardziej na sojuszników, przynajmniej niektórych, i wykonują gesty o dużym znaczeniu symbolicznym, ale i praktycznym. Umożliwiają im bowiem czerpanie z kooperacji korzyści natury gospodarczej i technologicznej. Przykład: niedawna zapowiedź NASA, że na przełomie czerwca i lipca wystrzeli trzy rakiety z prywatnego centrum kosmicznego Equatorial Launch Australia (ELA) w Ziemi Arnhema – po raz pierwszy z obiektu komercyjnego i do tego zlokalizowanego poza Stanami Zjednoczonymi. Z entuzjazmem odnieśli się do tego zarówno nowy szef australijskiego rządu Anthony Albanese, traktujący ten gest jako wzmocnienie więzi sojuszniczych i akt o znaczeniu prestiżowym, jak i Natasha Fyles, szefowa administracji Terytorium Północnego, słusznie kalkulująca, że współpraca z NASA postawi region w centrum zainteresowania wielu poważnych inwestorów.
Militaryzacja przestrzeni kosmicznej może się odbyć tak, jak wieki temu mórz i oceanów: im stawały się cenniejsze gospodarczo i im bardziej poziom rozwoju techniki umożliwiał działania ofensywne z dala od brzegów, tym większy nacisk kładziono na rozbudowę sił morskich
Chińczycy (którzy ze wzgardą odrzucili możliwość przystąpienia do Artemis Accords jako do przejawu „amerykańskiego imperializmu”) realizują własny program eksploracji Księżyca. Ich stacja kosmiczna, której budowę zaczęli w kwietniu 2021 r., ma wedle założeń zostać dokończona już w grudniu 2022 r. Kilkanaście dni temu Państwo Środka wysłało troje astronautów (kobietę i dwóch mężczyzn) na sześciomiesięczną misję polegającą na nadzorowaniu jej montażu. To trzecia z czterech planowanych misji załogowych (a łącznie siódma z 11) oraz kamień milowy w trwającym już trzy dekady chińskim programie kosmicznym zatwierdzonym po raz pierwszy w 1992 r. „Projekt 921” – najpierw realizowany po cichu, a potem przy stopniowo narastającej kanonadzie propagandowej – z czasem stał się jednym z kluczowych elementów mocarstwowej narracji Pekinu, powodem do nacjonalistycznej egzaltacji i jednym z ulubionych wątków przemówień Xi Jinpinga, najwyraźniej traktującego podbój kosmosu jako swój osobisty sukces i dziejową misję.
Rakieta Długi Marsz (to nieprzypadkowe nawiązanie do legendy założycielskiej ChRL) wystartowała z centrum Jiuquan na pustyni Gobi, wynosząc w przestrzeń statek orbitalny o nazwie Boskie Naczynie (tu z kolei kłaniają się nawiązania do tradycji konfucjańskich i cesarskich), co na żywo transmitowała państwowa telewizja. I choć chińska stacja będzie dużo mniejsza niż działająca dotychczas ISS (Międzynarodowa Stacja Kosmiczna, wspólny projekt USA, Rosji, Japonii, Brazylii, Kanady i Europejskiej Agencji Kosmicznej), Pekin nie odmówił sobie przyjemności zaproszenia do korzystania z niej astronautów z innych krajów, obsadzając się w roli szafarza wyjątkowo rzadkich na rynku dóbr. Wstępnie zasugerował też możliwość pobytów komercyjnych, ewidentnie chcąc i na tym polu robić konkurencję Amerykanom.

Kosmiczna hegemonia

Już widać, że nowa era kosmicznej rywalizacji będzie pod kilkoma względami jakościowo odmienna od tej, którą ludzkość pasjonowała się w drugiej połowie XX stulecia. Szerokie wykorzystanie potencjału działających na zasadach komercyjnych firm prywatnych – a także prywatnego kapitału, i to po obu stronach barykady, bo chińscy komuniści są o niebo bardziej pragmatyczni od swych radzieckich antenatów – to tylko jedna z różnic. Kolejną będzie zapewne większy nacisk na aspekty praktyczne, choć oczywiście propagandowe sukcesy pozostaną istotne. Ale nowe technologie, o których jeszcze kilkadziesiąt lat temu jedynie roili sobie autorzy książek science fiction, czynią już zupełnie realnym szerokie wykorzystanie obiektów kosmicznych do zbierania i przetwarzania danych. Dwa kroki dalej jest eksploatacja hipotetycznie nieprzebranych zasobów surowców Księżyca, Marsa, a potem być może i innych planet, zaś po drodze pozyskiwanie ich z asteroid i komet. Do tego dochodzą wcale niebagatelne zyski z rozwijającej się już kosmicznej turystyki. Rywalizacja toczyć się więc będzie o bardzo konkretne biliony dolarów, powodując agresywne próby narzucenia drugiej stronie swoich, zupełnie nowych regulacji prawnych, a także prowadząc prawdopodobnie do wytyczania „stref wyłącznych wpływów” w kosmosie.
Czyni to bardzo realną szybką militaryzację przestrzeni kosmicznej. Mechanizm jest taki sam jak wieki temu w przypadku mórz i oceanów – im stawały się cenniejsze jako przestrzeń eksploracji gospodarczej i przestrzeń dla szlaków handlowych i im bardziej poziom rozwoju techniki umożliwiał działania ofensywne z dala od brzegów, tym większy nacisk kładziono na rozbudowę sił morskich.
Dziś zresztą już jesteśmy świadkami analogicznych procesów w niedostępnych do niedawna głębinach oceanu światowego, w Arktyce i w Antarktyce. Strefy te – podobnie jak kosmos, acz w odpowiednio mniejszym stopniu – kuszą swoimi ukrytymi bogactwami, a jednocześnie stawiają bardzo wysokie wymagania technologiczne i finansowo-organizacyjne z uwagi na ekstremalnie trudne warunki fizyczne. Jednocześnie stanowią nie tylko atrakcyjny cel sam w sobie, lecz także niezwykle pożyteczne laboratorium, w którym testowane są rozwiązania techniczne i logistyczne, a także medyczne pod kątem ich ewentualnej przydatności w zdobywaniu kosmosu.
Amerykanie przez dekady naciskali na traktowanie go jako sanktuarium – strefy wolnej od jakiejkolwiek broni. Nie stała za tym bynajmniej idealistyczna wiara w sens wyłącznie pokojowej eksploracji przestrzeni kosmicznej, lecz bardzo chłodna i pragmatyczna kalkulacja. Otóż wspomniana wcześniej przewaga USA, np. w wykorzystywaniu satelitów do rozlicznych celów gospodarczych, logistycznych i (przynajmniej pośrednio) wojskowych, jednocześnie uzależniła dobrobyt i bezpieczeństwo narodowe USA od fizycznego bezpieczeństwa tych umieszczanych masowo na orbicie okołoziemskiej obiektów. Satelita jest zaś bardzo łatwy do zniszczenia lub uszkodzenia, jeśli potencjalny przeciwnik będzie do tego dążył. Nieprzypadkowo jeden z najbardziej pesymistycznych scenariuszy zamieszczonych w słynnej książce Caspara Weinbergera (ekssekretarza obrony USA) i Petera Schweizera „Następna wojna światowa” zaczynał się akcją jednego z agresorów przeciwko amerykańskim satelitom.
Dzisiaj scenariusz „kosmicznego Pearl Harbor” jest już wysoce prawdopodobny. Pozwalającymi na zadanie bolesnego ciosu zdolnościami technicznymi dysponują zarówno Chiny i współpracująca z nimi Rosja, jak i mniejsze kraje, a nawet podmioty pozapaństwowe. USA zmuszone są zatem do intensywnych działań, by „wzmocnić żywotność systemów i uniemożliwić osiągnięcie korzyści z ataku na nie”. Takie sformułowanie znalazło się w amerykańskiej National Security Space Strategy; oznacza ono troskę o bezpieczeństwo informatyczne satelitów i innych obiektów, w tym ewentualnych stałych baz załogowych i bezzałogowych, ale także o ich zabezpieczenie przed fizycznym atakiem dzięki własnemu uzbrojeniu defensywnemu w poszczególnych instalacjach czy rojom mniejszych satelitów bojowych.
To prosta droga do kosmicznego wyścigu zbrojeń, w którym USA będą w sytuacji nieco podobnej do Royal Navy w wieku XIX i na początku XX: mając względną przewagę jakościową i bezwzględną ilościową nad każdym z hipotetycznych wrogów, wobec ogromnego rozciągnięcia obszaru ochrony i konieczności rozpraszania na nim sił i środków, musiała się ona liczyć z punktowymi niepowodzeniami przynajmniej w pierwszej fazie konfliktu, a w konsekwencji także z ponoszeniem strat, przynajmniej do momentu przerzucenia odwodów i odzyskania inicjatywy strategicznej. W dzisiejszych warunkach powoduje to w USA ożywioną dyskusję specjalistów na temat potrzeby i możliwości ustanowienia faktycznej „hegemonii kosmicznej”, czyli „swoistego zagarnięcia przestrzeni wokółziemskiej dla USA, zanim zrobią to inni” (takiego sformułowania użył już 10 lat temu E.C. Dolman w artykule zatytułowanym „New Frontiers, Old Realities” zamieszczonym na łamach fachowego „Strategic Studies Quarterly”).
Rzecz – teoretycznie – wciąż wykonalna. Ale ci inni, ze szczególnym uwzględnieniem Chińczyków, raczej nie zamierzają się biernie przyglądać amerykańskiej ucieczce do przodu. A ich gospodarka może (choć nie musi) okazać się dużo odporniejsza na uboczne efekty wyścigu zbrojeń niż niegdyś radziecka.
W niedalekiej przyszłości możemy więc mieć do czynienia z przekształceniem intensywnej, ale pokojowej rywalizacji kosmicznej w niekoniecznie intensywny, lecz i tak powodujący bardzo poważne polityczne i gospodarcze skutki dla całego świata konflikt o charakterze militarnym lub quasi-militarnym. Możliwe są różne scenariusze: od „cichego” uderzenia dywersyjnego, kinetycznego lub informatycznego w wybrane elementy kosmicznej infrastruktury przeciwnika, być może realizowanego pod cudzą flagą lub cudzymi rękami (państwa wasalnego, wynajętej firmy sektora prywatnego, organizacji terrorystycznej), po otwarte działania na dużą skalę, z zaangażowaniem sił kosmicznych głównych mocarstw.
Na pociechę (pół żartem, pół serio) pozostaje nam konstatacja, że dzięki temu rozpędzającemu się kosmicznemu wyścigowi zbrojeń być może nie pozostaniemy całkiem bezbronni, jeśli jakaś bardziej zaawansowana, obca cywilizacja wreszcie postanowi najechać naszą prowincjonalną planetkę. O ile oczywiście sami jej uprzednio nie zniszczymy w ferworze wydzierania sobie jej ograniczonych zasobów i rywalizowania o to, który z przywódców i narodów ma bardziej kolorowy i imponujący pawi ogon. ©℗
Autor jest wykładowcą Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach, ekspertem Fundacji Po.Int oraz Nowej Konfederacji