Postarajmy się czuć życie, bo inaczej śmierć, którą rozsiewają rosyjscy żołnierze, nas pokona - uważa Małgorzata Chmielewska siostra zakonna, prezes Fundacji „Domy Wspólnoty Chleb Życia”.
Z Małgorzatą Chmielewską rozmawia Paulina Nowosielska
Wiedzieliśmy od początku, że
pomoc Ukrainie będzie przypominała maraton, a nie sprint. Dziś wielu wolontariuszy i organizacji znalazło się na 30. kilometrze. W biegach na długie dystanse to moment tzw. ściany, kiedy trzeba znaleźć w sobie dodatkową motywację i siły, żeby nie odpaść. To dobra analogia?
Tak, teraz trzeba wziąć drugi oddech. Od pierwszych dni wojny wszystkim młodszym i nieco starszym osobom z różnych organizacji, z którymi miałam kontakt, powtarzałam, że trzeba dobrze rozkładać siły. Bo jeśli trafimy na SOR z wyczerpania lub jeśli przypłacimy nasze wysiłki załamaniem, staniemy się bezużyteczni. Kilku osobom próbowałam uświadomić to bardzo dosadnie, przy użyciu mocnych słów.
Dlaczego trzeba było używać takiego języka?
W sytuacjach granicznych ludzie, którzy mają w sobie empatię, rzucają się w wir pomocy. I słusznie. Na początku ta
pomoc w Polsce płynęła z gorącego serca, nie zawsze była przemyślana. Ale też nie było czasu na przemyślenia. To był zupełny spontan. Ludzie poszli zarówno w działania roztropne, jak i takie bez perspektyw. Nie krytykuję tego, nikt z nas wcześniej z tak okrutną wojną nie miał do czynienia. Mówię zwłaszcza o młodych ludziach, którzy nie mają doświadczeń stanu wojennego, gdy pomoc napływała z zagranicy, trzeba ją było usystematyzować, zapewnić dystrybucję. Nie znaliśmy też potrzeb uchodźców, którzy do nas trafiali. Robiliśmy to, co podsuwała nam wyobraźnia. Stąd informacje o tonach niepotrzebnej odzieży, która zalegała gdzieś przysypana warstwą śniegu. W ciągu minionych tygodni widziałam ludzi na granicy wyczerpania. Bliskich zrobienia sobie krzywdy. Nieustannie wozili dary na przejścia graniczne, a stamtąd przywozili ludzi. Bez planu i porządku. A nikt z nas nie może sobie dziś pozwolić na wyczerpanie psychiczne, wypalenie.
Trzeba przypomnieć sobie, jak wyglądało nasze życie przed wojną, mieć kontakt z rodziną, pracować, zarabiać. Nie można już ciągnąć pomocy codziennie, bez przerwy, bo staniemy się bezużyteczni. Dramat trwa i wiele wskazuje, że szybko się nie skończy. Sytuacja jest dzisiaj trudniejsza niż w lutym. Zasoby osób prywatnych i organizacji, które również żyją z darowizn, są na wyczerpaniu. Ludzie nie mogą się dzielić swoimi zarobkami w nieskończoność. Tu powinno wkroczyć stanowczo państwo, choćby z obiecanymi 40 zł za osobodzień na gościa w ramach zwrotu poniesionych kosztów.
Jak wynika z deklaracji wojewodów,
pieniądze już trafiły do gmin, które mają je wypłacać na podstawie złożonych wniosków.
Może ktoś już widział te środki, ale na pewno nie moja organizacja. Podobne sygnały docierają do mnie od osób prywatnych i innych stowarzyszeń czy fundacji, z którymi współpracuję.
W mediach społecznościowych wiele osób, które przyjęły uchodźców, pisze, że czeka na wypłatę. Albo że goście pojechali już dalej, więc najpewniej machną ręką na te obiecane
pieniądze.
Mam tego świadomość. W tych słowach jest niemało zniecierpliwienia, czasem złości, żalu. Było do przewidzenia, że możliwości finansowe Polaków, którzy przyjęli pod swój dach obcych ludzi, szybko się skończą. Jeśli trzyosobowa
rodzina dała schronienie drugiej rodzinie, to oczywiste, że koszty życia poszybowały. Poza tym gros Ukraińców przyjechało do naszego kraju z jednym plecakiem. Trzeba ich nie tylko nakarmić, ale i ubrać, zaopatrzyć w wózek dla dzieci czy wózek dla osoby niesamodzielnej. Pomóc w załatwieniu formalności. Wiem, co mówię, bo moje stowarzyszenie ma w różnych lokalizacjach pod opieką przeszło 50 osób. Taka pomoc jest kosztowna. Otworzyłam domki, które w sezonie zimowym i wiosną stoją puste. Konieczne było uruchomienie ogrzewania, które jest na gaz. Czekam na rachunek. Kilka dni temu przyszedł pan do licznika za prąd. Gdy odczytał stan, złapał się za głowę.
I skąd na to wziąć pieniądze?
Żebrzemy, tak jak wszyscy dziś.
Moja wspólnota jest w o tyle komfortowej sytuacji, że do żebrania jesteśmy przyzwyczajeni. Oprócz gości z Ukrainy mamy stale pod opieką ponad 200 ludzi bezdomnych. Dotacje, jakie dostajemy na realizację tego zadania z gminy, nie pokrywają 40 proc. ponoszonych kosztów. Osoby w kryzysie nie zniknęły wraz z wybuchem wojny. Naszych gości z Ukrainy dzielimy na dwie grupy. Pierwsza to tzw. przelotowcy, zostają z nami na dwa, trzy dni i jadą dalej. Mamy ich rozlokowanych w Warszawie, Krakowie, Brwinowie. W świętokrzyskim przebywają z kolei ci, którzy zostają na dłużej. Współpraca z nimi wymaga ogromnego wysiłku. To zwykle babcie, mamy z dziećmi. Ale nie tylko – również osoby mocno zaawansowane wiekiem i niepełnosprawne. Wymagają specjalistycznej opieki, załatwiania leków, transportu. Wydatki na to idą już w dziesiątki tysięcy złotych. Musieliśmy też doposażyć domy w pralki, lodówki. Mamy fundusz stypendialny dla dzieci z Ukrainy, które uczą się w Polsce, kupujemy im laptopy. To wszystko dzięki ofiarodawcom. Jednak z każdym tygodniem jest o nich trudniej. Nie wyczerpuje się nasza dobroczynność, tylko nasze możliwości. Dlatego powtarzam, drugi oddech jest nam wszystkim potrzebny.
Tylko co się wtedy stanie z systemem pomocy uchodźcom, który opiera się głównie na ludziach dobrej woli?
Musimy zdać sobie sprawę z tego, że Panem Bogiem nie jesteśmy, nie pomożemy wszystkim. Powtarzam to swoim współpracownikom od lat, także w kontekście wspierania osób bezdomnych, ubogich. Róbmy tyle, ile jest możliwe. Nie więcej. Nie przeceniajmy naszych możliwości, bo w końcu wykiełkuje w nas bezradność, która z czasem zacznie przeradzać się w niechęć do uchodźców.
Obrazy z wojny, również te bardzo brutalne, to już codzienność. Czy to, co się dzieje, nam powszednieje?
W czasie drugiej wojny światowej ludzie myśleli o swoim bezpieczeństwie, ale musieli też żyć, sprzątać, dbać o byt materialny rodziny. Dziś uczymy się żyć w nowych warunkach. Przystosowujemy się, a to co innego. Świadomość, że w bezpośrednim sąsiedztwie są ludzie doznający skrajnego cierpienia, dla wielu jest przytłaczająca. Za oknem budzi się wiosna, zwykła codzienność. Pogodzenie tych dwóch światów, dwóch perspektyw, to sztuka.
A jak siostra sobie z tym radzi?
Czekamy właśnie na wieści od grupy kobiet i dzieci, którym udało się wydostać z Mariupola. Docelowo chcą dotrzeć do nas, ale ciągle nie opuścili strefy okupacji rosyjskiej. Idą piechotą. Nasze emocje związane z tą sytuacją są wielkie. Ja i moi ludzie musimy się też mierzyć z emocjami innych, jak choćby matki, która jest u nas od kilku tygodni, a jej 19-letni syn walczy w Ukrainie. Ta kobieta nie wie, czy chłopak żyje. Może mojej wspólnocie jest łatwiej, bo od lat opiekujemy się ludźmi, których losy potoczyły się dramatycznie. Oczywiście nie można tego porównywać z doświadczeniem wojny, ale nasi podopieczni również chorują, cierpią, umierają, padają ofiarą brutalnych przestępstw w Polsce.
Jak się siostra uczyła pracować z tymi ludźmi?
Na błędach, które i teraz w tym pomocowym zrywie są popełniane. Często nam się wydaje, że jak dostarczymy do punktu zbiorowego żywienia mąkę, makaron i zupki chińskie, to będzie OK. Ale nie zawsze i nie wszędzie jest możliwość ich przetworzenia i przygotowania z tego posiłku. Tak samo dziś wiemy już, że trzeba reagować na konkretne potrzeby, a nie robić zrzutki na wszystko, bo to prosta droga do marnotrawstwa. Musimy działać tak jak w czasach, gdy z brzegów występowały w Polsce rzeki i trzeba było pomagać powodzianom. Nie może być tak, że do jednej odciętej od świata wioski trafia 10 tys. butelek pitnej wody, a do drugiej sam chleb. Chodzi o logistykę. To konieczne, by nie marnować pieniędzy, czasu, sił i energii.
Warto robić konkretne zbiórki dla osób, których potrzeby możemy zweryfikować. Na przykład sąsiedzi przyjęli do domu rodzinę z Ukrainy. Potrzebne są buty i kurtki o określonych rozmiarach. Tak samo z głową trzeba zarządzać własną wydolnością. Gdy przychodzi do mnie wolontariusz i mówi, że jest gotowy do pracy 24 godziny na dobę, to włącza mi się czerwona lampka. Ten człowiek nie wie, o czym mówi. Ustalamy rytm na miarę jego możliwości, np. cztery godziny raz lub dwa razy w tygodniu. Nasze życie też musi być uporządkowane. Ja np. nie pozwalam już moim ludziom jeździć na granicę ot tak, spontanicznie. Nie są z żelaza. Dlatego uruchamiam ich tylko, gdy wydarzy się coś dramatycznego i nieoczywistego.
Gdy trzeba było jechać po rodzinę z głęboko niepełnosprawną osobą na granicę w środku nocy.
I wtedy emocje biorą górę nad uporządkowanym systemem pomocy?
Mam je w sobie. Nieraz rzucam brzydkimi słowami pod adresem prezydenta Rosji. Pozwalam sobie na nie bez wyrzutów sumienia. Ale tyle i nic więcej, bo jak zawładną nami emocje, staniemy się bezradni. Tak jak chirurg operujący człowieka, który ma 1 proc. szans na przeżycie, nie może się nad tym zastanawiać podczas zabiegu. Jeśli podjął się wyzwania, musi działać. Ja w sytuacjach trudnych przechodzę w tryb „na robota”. Robię to, to i to. Resztę deleguję. To jest wieloletni trening. W moim przypadku jest także modlitwa.
Ile można ciągnąć „na robota”?
Długo, ale z przerwami. Moja przyjaciółka mieszkająca na wsi, też zaangażowana w pomaganie, mawia: zauważajmy też piękno, które jest wokół nas, żeby zło nas nie przydusiło. Jak przestaniemy widzieć dobro, to najkrótsza droga do stanów depresyjnych. Postarajmy się czuć życie, bo inaczej śmierć, którą rozsiewają rosyjscy żołnierze, nas pokona.
A co z krytycznym głosami wobec osób zaangażowanych w pomoc ukraińskim uchodźcom, że zapominają o Polakach, którzy też potrzebują pilnego wsparcia?
Było oczywiste, że takie dyskusje się pojawią. Zawsze się pojawiają: dlaczego ci dostają tyle, a ci mniej; dlatego dziś jesteśmy tu, a nie tam. Jasne, że nie można zapominać o innych potrzebujących w Polsce. Zapewniam, że żadna organizacja charytatywna nie zaprzestała dotychczasowej działalności. Ale nie doświadczamy tego, co nasi sąsiedzi. Nasze dzieci nie siedzą w bunkrach, kobiety nie są gwałcone przez najeźdźców, mężczyźni nie giną od strzału w tył głowy. Nie zrujnowano nam dorobku życia, bomby nie spadają na nasze miasta. Nie stoimy na dworcu w obcym kraju, nie wiedząc, co dalej. Nie śpimy na hali z dziesiątkami innych osób, psów, kotów. Jeśli dojdzie w Polsce do zbrodni, jest ona ścigana i sądzona. Trzeba zrozumieć, że istnieje skala potrzeb. To nie jest równoznaczne z zapominaniem.
Pomagający usłyszeli też wiele słów podziękowania od Ukraińców.
Usłyszeli – i słusznie. Jako naród pokazujemy się dziś od najlepszej strony. Mam doświadczenie ze świętokrzyskiego, gdzie także jest nasz wspólnotowy dom. Wsparcie nie płynie tylko z wielkich miast, ale też z miasteczek i wsi. Pan, który przyszedł naprawić telewizor, nie wziął złotówki. Sąsiad przywiózł ziemniaki, ktoś inny pomógł zrobić zdjęcia potrzebne do wyrobienia numeru PESEL i wziął tyle co po kosztach, choć sam ledwo wiąże koniec z końcem. Jesteśmy wspaniali. Ale nie bez skazy. Obraz dobroczynnego państwa psuje to, jak postępujemy wobec ludzi na polsko-białoruskiej granicy. Tam też są chorzy, są małe dzieci. Z jakiegokolwiek powodu by się w tych lasach i grzęzawiskach znaleźli, to ofiary reżimu Łukaszenki. Tym osobom jest dużo trudniej pomóc ze względu na trudności robione przez polskie władze. Rozumiem wolontariuszy, którzy nie godzą się na takie nierówne traktowanie. Rozumiem złość, która w nich narasta.
Czy doświadczenie niesienia pomocy nas zmieni? Jeszcze przed wybuchem wojny mówiliśmy, że jesteśmy narodem podzielonym, a pandemia jeszcze to pogłębiła.
Starsze pokolenia mają swoje traumatyczne doświadczenia. Druga wojna światowa, komunizm, stan wojenny. Trzeba się było zachować. Teraz większość zaangażowanych ludzi to osoby młode lub w średnim wieku. Czyli ci, którzy nie doświadczali wcześniej wielkich gestów ludzkiej solidarności. Zabrzmi to może nie tak, jak powinno, ale młodzi ludzie się dziś obudzili. Nam, starszym, wydawało się, że oni poza swoimi smartfonami świata nie widzą. Że liczą się tylko lajki, a ich życie toczy się w mediach społecznościowych. Myśleliśmy o nich: konformiści. Teraz trzeba się z tych opinii wycofywać. Myślę, że to doświadczenie na pewno zmieni pojedyncze osoby. Czy spowoduje większą jedność w narodzie? Bardzo wątpię. Cały czas są grupy, którym zależy na podsycaniu konfliktów. Jednak wyjście ze swojej bańki przy okazji pomagania powoduje, że na chwilę podnieśliśmy głowy i zobaczyliśmy ludzi wokół nas. W pomaganiu są obok siebie wierzący i ateiści, zwolennicy różnych partii. Pracują razem na dworcu czy w punkcie na granicy. Dziś nie chodzi o to, żebyśmy stali się jednomyślni, tylko bardziej solidarni.
Kto jest dziś autorytetem dla wolontariuszy, na kim mogą się wzorować?
Dla mnie autorytetem i motywatorem do dalszej pracy są ludzie, którzy wspierają uchodźców na granicy z Białorusią. Ryzykują odpowiedzialnością karną, a mimo to tam nadal są. Co chwila stykam się też z cichymi bohaterami ostatnich tygodni. Skoro ktoś wydostał się z Charkowa, Mariupola i znalazł siły, by dowieźć do Polski swoją rodzinę, to jego determinacja i poświęcenie są bezgraniczne.
Czego powinni trzymać się ci, którzy pomagają, by łatwiej było złapać ten drugi oddech?
Dla mnie są to słowa z Ewangelii według św. Łukasza: „i wydają owoc przez swą wytrwałość”. To cecha, której nam bardzo brakuje. Chcemy mieć efekt szybko, a tak się nie da, zwłaszcza dziś. Albo ujmę to inaczej: wiele lat temu, za czasów głębokiej komuny, byłam przez chwilę w Wielkiej Brytanii. Usłyszałam wtedy w telewizji słowa Goldy Meir, byłej premier Izraela. Pamiętam je do dziś: „It is a task, which must be performed”. To jest zadanie, które musi być wykonane. ©℗
Zasoby osób prywatnych i organizacji są na wyczerpaniu. Tu powinno wkroczyć państwo, choćby z obiecanymi 40 zł za osobodzień na gościa. Może ktoś już widział te środki, ale na pewno nie moja organizacja.
Przeczytałeś ten artykuł, zapraszamy do udziału w badaniu
Podziel się opinią na temat tekstów z Dziennika Gazety Prawnej. Wypełnij ankietę i odbierz prezent e-book: Kodeks Kierowcy. Zmiany 2022