"152 głosy to ździebko za mało, żeby rządzić” ‒ napisał europoseł Marek Belka po tym, jak Sejm zagłosował za odrzuceniem projektu lansowanego przez prezesa Prawa i Sprawiedliwości. Politycy opozycji ogłosili, że partia rządząca straciła większość, a ta przegrana to początek nowego politycznego otwarcia.

Takich ocen można było znaleźć więcej w mediach. „Wygląda na to, że kierujący polskim statkiem Jarosław Kaczyński dysponuje już tylko zużytym sterem, a z pokładu zaczynają uciekać mu marynarze” ‒ pisał Marek Kęskrawiec, autor „Tygodnika Powszechnego”. Podobnie jak wielu innych komentatorów słusznie nie uwierzył w opowieści polityków obozu władzy, jakoby owa przegrana była przemyślanym zagraniem zmierzającym do skompromitowania opozycji. Kaczyński chciał przegłosować ustawę i się nie udało. Trudno o bardziej jednoznaczny dowód porażki.
Nawet prorządowy tygodnik „Do Rzeczy” rozpisywał się o klęsce prezesa i upadku mitu o jego wybitnym politycznym sprycie. „Wielokrotnie przywoływałem tu i w innych miejscach przestrogę Dmowskiego, że «dyktatura może być urządzeniem jedynie czasowym», gdyż pośród innych jej złych skutków w błyskawicznym tempie wyjaławia ona otoczenie dyktatora z talentów, mądrości i śmiałości podejmowania decyzji. […] Decyzje nie zależą od potrzeb i skutków, a od układów «na dworze», przystępu do «ucha» naczelnika i umiejętności przypodobania się mu” – napisał Rafał Ziemkiewicz. Tak oto znany publicysta po ponad sześciu latach rządów PiS dostrzegł stan rzeczy oczywisty dla nawet przygodnego obserwatora polskiej sceny politycznej. Jednak ważniejsza od banalnej diagnozy jest w tym wypadku jego prognoza przyszłości, wyjątkowo ponura dla sympatyków obecnej władzy. „Prawica właśnie dotarła do linii, za którą jest już tylko upadek” – oznajmił Ziemkiewicz.
Koalicja rządząca przypomina zdezelowany samochód, który może jeszcze trochę ujechać spacerowym tempem. Ale nawet w takim wypadku raz na jakiś czas rozkraczy się na drodze
Ale kilka dni później sejmowa większość Kaczyńskiego jakby odżyła. Najpierw udało się uzyskać akceptację dla kandydatury Bogdana Święczkowskiego, prokuratora krajowego i bliskiego współpracownika Zbigniewa Ziobry, do Trybunału Konstytucyjnego. I to – uwaga – mimo braku poparcia wszystkich czterech posłów Pawła Kukiza (trzech było przeciw, czwarty wstrzymał się od głosu). Dzień później Sejm bezwzględną większością odrzucił senackie weto do tzw. lex Czarnek, czyli reformy prawa oświatowego krytykowanej nie tylko przez opozycję, ale i wiele organizacji pozarządowych, Związek Nauczycielstwa Polskiego oraz – jak wynika z doniesień opozycji – także małżonkę prezydenta. Kaczyński po raz kolejny utarł nosa prorokom jego upadku? To nie takie proste.
Niepewny plankton
Przede wszystkim należy zwrócić uwagę, że w obu głosowaniach odmienny był skład niewielkiej większości, jaką uzyskał obóz rządzący. W wypadku kandydatury Święczkowskiego posłów Kukiza „zastąpiło” 5 z 11 posłów Konfederacji ‒ tych związanych ze środowiskiem narodowców. Niekoniecznie jest to jednak dobra wiadomość dla Kaczyńskiego. Poparcie konfederatów dla Święczkowskiego mogło być ukłonem w stronę Solidarnej Polski i zapowiedzią trwalszej współpracy albo wyrazem wdzięczności za korzystne dla nich decyzje prokuratury. Gdyby oba ugrupowania zawarły sojusz, to Ziobro uzyskałby większą niezależność w relacjach z PiS. Wspólna lista wyborcza niemal na pewno zapewniałaby mu przekroczenie progu 5 proc. Szef Solidarnej Polski nie potrzebowałby więc wsparcia Kaczyńskiego, aby w kolejnej kadencji znowu trafić do Sejmu. W takich okolicznościach należy się spodziewać, że im bliżej do wyborów, tym mocniej Ziobro będzie manifestował swoją odmienność i autonomię. A to dobrze obecnej większości nie wróży.
Z drugiej strony zdobycie przez nią poparcia Konfederacji mogłoby uniezależnić Kaczyńskiego od głosów Kukiza i reszty sejmowego planktonu, jak posłów Zbigniewa Ajchlera czy Łukasza Mejzy. Kłopot w tym, że to poparcie niepewne. To właśnie ów plankton pozwolił na odrzucenie senackiego weta w sprawie lex Czarnek, które Konfederacja tym razem zgodnie chciała podtrzymać. Obóz rządzący do końca był jednak pewien większości, a najlepszym tego dowodem było oszukanie opozycji w sprawie terminu głosowania. Jeszcze w połowie dnia marszałek Sejmu zapowiadała, że odbędzie się ono na kolejnym posiedzeniu; chwilę później okazało się, że zostało przesunięte na „już”.
Wreszcie, mimo wielkich emocji, jakie budzi i Święczkowski, i Czarnek, to dotyczące ich głosowania nie są dla prezesa PiS najważniejsze. Znacznie istotniejsza będzie decyzja o powołaniu komisji śledczej do zbadania inwigilacji systemem Pegasus osób, które są dla władzy niewygodne. Losy komisji zależały od Pawła Kukiza. W niedawnej rozmowie z PAP Kaczyński wyraźnie Kukiza do takiego zagrania zniechęcał: „Paweł Kukiz nie bierze pod uwagę tego, w jakim kierunku to będzie szło, niezależnie od jego bezstronności. W sensie osobistym na pewno byłby bezstronny, natomiast pamiętajmy o członkach komisji ze strony opozycji, domagających się większości w komisji. Wtedy przewodniczący jest praktycznie bez znaczenia”. W rzeczywistości Kukiz chciał, aby komisja składała się w połowie z posłów PiS, a w połowie z posłów opozycji. On sam miałby być języczkiem u wagi w roli przewodniczącego. W ten sposób zyskałby narzędzie skłaniające lidera PiS do dalszej współpracy, swego rodzaju polisę ubezpieczeniową na wypadek, gdyby Kaczyński znalazł brakujące do większości głosy gdzie indziej. W czwartek gruchnęła wiadomość, że Kukiz porozumiał się z opozycją i zapowiedział złożenie wniosku o powołanie komisji. Sam ma być jej przewodniczącym. Zastrzegł, że jeśli marszałek Elżbieta Witek nie podda wniosku pod głosowanie w ciągu miesiąca, „zweryfikuje” umowę o swojej współpracy z PiS. Groźba ta straci moc w sytuacji, gdy liderowi PiS uda się w tym czasie znaleźć poparcie gdzie indziej. Wówczas będzie jednak uzależniony od poparcia kogoś innego – być może właśnie Konfederacji.
Kłopoty w rodzinie
Na przepychankach PiS z Kukizem i Konfederacją nie kończą się kłopoty obozu rządzącego (ale fakt, że do nich w ogóle dochodzi, świadczy o znaczącym osłabieniu prezesa). Źródłem potężnych konfliktów w obozie władzy jest katastrofalny odbiór Polskiego Ładu, za który obwiniany jest premier Mateusz Morawiecki. O ile politycy Solidarnej Polski otwarcie wyrażają swoją krytykę, o tyle przeciwnicy szefa rządu z szeregów PiS robią to w sposób bardziej zawoalowany, lecz też jednoznaczny. Na dymisji związanego z Morawieckim ministra finansów roszady personalne w rządzie zapewne się nie skończą.
Kolejnym źródłem tarć są niedawne inicjatywy Pałacu Prezydenckiego. Nie wiemy jeszcze, jak zachowa się Andrzej Duda w sprawie lex Czarnek. Jeśli dawać wiarę posłankom opozycji zaproszonym na spotkanie z Agatą Dudą, weto nie jest wykluczone. Wiadomo za to na pewno, że zgłoszona przez prezydenta propozycja likwidacji Izby Dyscyplinarnej – w celu złagodzenia konfliktu z Komisją Europejską i odblokowania pieniędzy na realizację Krajowego Planu Odbudowy – również nie ma poparcia w obozie władzy. Inicjatywę głowy państwa pochwalił bliski współpracownik premiera, minister ds. europejskich Konrad Szymański, nazywając ją „krokiem w dobrym kierunku”. W obliczu katastrofy, jaką jest proces wdrażania Polskiego Ładu, Morawieckiemu tym bardziej przydałby się sukces. Oceny Szymańskiego nie podziela jednak główny nurt w PiS. Rzeczniczka partii Anita Czerwińska powiedziała, że sprawa jest przedmiotem prac rządu i znajduje się „na finalnym etapie uzgodnień”. Kłopot w tym, że projektu „rządowego”, sygnowanego przez Zbigniewa Ziobrę, nie chce zaakceptować Duda. Z kolei Solidarna Polska nie zgadza się na propozycje prezydenta. Krótko mówiąc, pat. A jeśli w najważniejszych sprawach nie ma zgody w obozie rządzącym, to o większości w Sejmie nie ma mowy – niezależnie od tego, co zrobią posłowie Konfederacji czy Kukiza. Co z tego wszystkiego wynika?
Ano to, że tak jak spektakularna klęska lex Kaczyński nie była dowodem na załamanie wpływów prezesa PiS, tak i sukces w głosowaniach nad lex Czarnek i kandydaturą Święczkowskiego nie oznacza odbudowania jego pozycji. Głębokie podziały biegną bowiem przez sam środek obozu rządzącego. Można próbować je ukryć, ale wyłącznie kosztem porzucenia wszelkich kontrowersyjnych z punktu widzenia Zjednoczonej Prawicy projektów. A tych zdaje się być coraz więcej.
Koalicja rządząca przypomina zdezelowany samochód, który może jeszcze trochę ujechać, jeśli tylko będzie się poruszał spacerowym tempem. Ale nawet w takim wypadku raz na jakiś czas rozkraczy się na drodze. Wymiana tej czy innej części przedłuży życie silnika, ale sprawności mu nie przywróci.
*Autor jest doktorem socjologii, doradcą politycznym i współautorem „Podkastu amerykańskiego”