Walka będzie trudna, ale ją wygramy. Bo my walczymy o polskie rodziny – mówił kilka dni temu na konferencji prasowej Mateusz Morawiecki, zapowiadając wprowadzenie od 1 lutego na pół roku m.in. zerowej stawki VAT na żywność, 8-procentowego VAT na paliwo, a 5-procentowego na prąd i ciepło.

Przekonywał, że choć inflacja nie zniknie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, to z polskich sposobów na walkę z drożyzną powinny czerpać inne kraje UE. Jego zapewnienia nie znalazły zrozumienia wśród polityków opozycji, którzy upatrują nad głowami pracodawców czterech jeźdźców gospodarczej apokalipsy: pandemię, inflację, ceny energii i Polski Ład.
Za masło jak za prąd
Czy podobnie widzą to sami przedsiębiorcy? Zacznijmy od ostatniego z jeźdźców – Polskiego Ładu. Kamil Sakałus, dyrektor zarządzający w restauracji Schronisko Bukowina, przyznaje, że lista niewiadomych związanych z tą reformą jest długa. Dotyczy np. kwestii wynagrodzeń pracowników. W gastronomii często się zdarza, że ludzie pracują w kilku miejscach. Jak ich rozliczać? Księgowy górskiej restauracji wciąż się nad tym głowi.
Idźmy dalej. Rosnące ceny energii, czyli kolejny z jeźdźców. – W lokalu na 300 gości płaciliśmy dotąd za prąd 15–18 tys. zł miesięcznie. Teraz będzie bliżej 30 tys. zł. Czyli wzrost na poziomie 60 proc. Przekładając na jeden dzień – jakieś 300–400 zł więcej. To jest odczuwalne, ale nie tak bolesne – ocenia Kamil Sakałus. Przyznaje jednak, że już odbiło się to na cenach dań. W obecnym sezonie zimowym menu w jego lokalu zdrożało o średnio 6,5 proc. Mimo że restauracja ma korzystne kontrakty długoterminowe z dostawcami. – To może dziwnie zabrzmi, ale nas bardziej dotykają rosnące ceny nabiału. Rok do roku skoczyły o 50 proc. Weźmy masło – w gastronomii to produkt podstawowy. U nas schodzi go 35–40 kg dziennie. Wyjdzie ze 150 kostek. Jak przeliczymy, wychodzi więcej niż koszty dzienne prądu po podwyżce. A nie zapomnijmy o mleku i śmietanie – podkreśla pan Kamil. Mniejsze porcje, produkty z nieco niższej półki nie wchodzą w grę. – Dla restauracji, która aspiruje do segmentu „dostępne premium”, byłoby to wejście na równię pochyłą – dodaje przedsiębiorca.
Przeżyjemy inflację, Polski Ład i czort wie, co jeszcze – przekonuje gospodyni, która sprzedaje oscypki i gorącą zupę przy drodze w kierunku stoków narciarskich. W niej strach budzi tylko widmo kolejnego lockdownu
W branży słychać, że biznesy takie jak ten, ulokowane w malowniczych polskich górach, u progu ferii są w dobrej sytuacji. – Odpadła nam zagraniczna konkurencja. Kiedyś musieliśmy rywalizować z Alpami, Dolomitami, słowacką częścią Tatr. A w pandemii ludzie wolą nie jeździć daleko w obawie przed wprowadzanymi tam restrykcjami. Nie każdy chce się szczepić czy testować. Ale każdy chce założyć kask, gogle, narty i szusować. No to korzystamy – mówi przedsiębiorca. – Przeżyjemy inflację, Polski Ład i czort wie, co jeszcze – przekonuje z kolei gospodyni, która ze swoim kramem codziennie rozkłada się przy drodze w kierunku stoków narciarskich. Oferuje oscypki, gorącą zupę z mięsną wkładką i ulotki reklamujące najlepsze stancje na Podhalu. W niej strach budzi tylko widmo kolejnego lockdownu.
Nie da się planować
– Mój biznes jest bardziej wymagający i wrażliwy na te wszystkie plagi niż wiele innych branż – twierdzi Wioletta Kowalczyk, która prowadzi w górach pensjonat od 10 lat. I jak do tej pory miała lata tłuste, tak teraz przyszła pora na chude. – Jasne, my, górale, nauczeni z dziada pradziada oszczędności, mamy je na czarną godzinę, ale inflacja szybko to zżera – przyznaje.
Dotąd co roku inwestowała w obiekt, by przyciągnąć i utrzymać kolejnych gości. A to zaplecze SPA, a to rozbudowana kuchnia. Teraz postanowiła rozbudować obiekt, pójść w apartamenty. – Zanim ceny zaczęły szybować, zgromadziliśmy nieco materiałów budowlanych, ale na całość nie wystarczy – ocenia właścicielka pensjonatu. W górę poszły koszty robocizny, drewna, elektryki, betonu, styropianu i hydrauliki. – Nie mogę długów narobić, bo muszę stary obiekt utrzymać.
W warunkach inflacji i niepewności cen planowanie na rok do przodu okazuje się w jej przypadku karkołomnym zadaniem. – Już teraz ustalam ofertę dla letników. Podniosłam stawki o 10 proc., ale czy to wystarczy? Bo muszę je utrzymać nie tydzień, miesiąc, tylko przez pół roku i dłużej. Ludzie płacą zadatki, robią rezerwacje. Nie mogę im potem powiedzieć, że muszą dopłacić, bo poczują się oszukani. Nie jestem restauratorem, który jak podskoczy cena pomidorów, to sprzeda drożej pomidorówkę – ucina pani Wioletta. A jak podkreśla, ludzie patrzą dziś na każdą złotówkę – i ona to rozumie.
Teraz sama musi siedzieć na recepcji, bo w pandemii co chwila któryś z pracowników zgłasza, że jest chory. W obawie przed koronawirusem woli wysłać ich do domu. – Nie mam nikogo na zastępstwo, bo problem z pracownikami jest ogromny. W ostatnich dwóch latach jeszcze narósł, niezależnie od pandemii – opisuje biznesmenka. Według niej część ludzi się przebranżowiła, a części pracować się po prostu nie opłaca.
– Mieć własny biznes w dobrej lokalizacji. To by było coś – mówi Danuta Nawrocka, właścicielka biura podróży Eco Tour. To dla niej odległa perspektywa – obecnie nieustannie się zastanawia, jak długo utrzyma się na rynku. – Dobrze mają się wielkie firmy turystyczne z zagranicznymi udziałami. A tacy jak ja, średniacy, bez poduszki finansowej, nie widzą na horyzoncie poprawy – narzeka. Przyznaje, że jeszcze na jesieni miała na nią nadzieję: latem drgnęła sprzedaż. W kolejnych miesiącach klienci również dopisywali. Było światło w tunelu, które zgasło wraz z pojawieniem się nowej mutacji wirusa, Omikrona. Z tego powodu nie odbyły się imprezy, które sprzedała na grudzień. – Weszły też nowe obostrzenia dla podróżnych i klienci zaczęli masowo się wycofywać z wyjazdów. Wiem dziś jedno: w tej branży nie da się planować i przewidywać – twierdzi biznesmenka. Teraz nawet zaszczepieni muszą robić testy, wracając spoza strefy Schengen, co oznacza dodatkowe niedogodności i koszty, które nie każdy chce ponosić.
– Od dwóch lat nie mam regularnych przychodów. Zastanawiam się, czy gra jest warta świeczki i czy 2022 r. będzie tym, w którym ostatecznie zamknę biznes – mówi pani Danuta. Twierdzi, że gdyby nie wsparcie rodziny, już dawno podjęłaby taką decyzję. Szuka jednak pomysłu na przetrwanie w biznesie. Przygotowywała oferty pod hasłem „wakacje w kraju”. Ale wyżyć z takich imprez trudno. Marża na sprzedanym wyjeździe to, jak wylicza, 20–30 zł. A konkurencja jest ogromna, bo w ten sektor weszli niemal wszyscy – również ci, którzy przed pandemią skupiali się na zagranicznych kierunkach. Poza tym wczasy w Polsce prawie każdy potrafi sobie sam zorganizować.
Kusząca wizja
– Nie wiem, gdzie w tym wszystkim jest logika. Zgodnie z Polskim Ładem pracownik od najniższego dochodu zapłaci 90 zł składki zdrowotnej, a ja jako przedsiębiorca już 270 zł, choć to ja go zatrudniam, ponoszę ryzyko związane z jego nieobecnością. Obawiam się, że ten rok upłynie pod znakiem szkoleń na temat tego, jaką spółkę założyć i gdzie, by zarobić, omijając niekorzystne dla biznesu przepisy – wtóruje Jacek Czauderna, prezes Izby Gospodarczej Gastronomii Polskiej, właściciel siedmiu restauracji w Polsce. Pytany o perspektywy w Nowym Roku, odpowiada, że najbardziej obawia się o przyszłość małych rodzinnych firm i ich pracowników. Dla jego sektora wielkim zagrożeniem są nie tylko szybko rosnące ceny, lecz także widmo nowych obostrzeń, na które restauratorzy są szczególnie podatni. Dlatego ma nadzieję, że rząd przychyli się do propozycji branży w zakresie wprowadzenia jednolitej 5 proc. stawki VAT na wszystkie usługi gastronomiczne. – Byłoby to atomowe paliwo, które dałoby szansę rozruszać tę część rynku – dowodzi Czauderna. Jego zdaniem pozwoliłoby to też obniżyć ceny usług gastronomicznych, a tym samym przyciągnąć gości, zwłaszcza w weekendy, a także podwyższyć wynagrodzenia dla personelu. – Dziś w gastronomii poszukuje się ponad 50 tys. osób do pracy. Trudno pozyskać doświadczonych pracowników, bo średnia płaca w tym sektorze gospodarki wynosi 4,3 tys. brutto. A pracuje się okrągły tydzień, także w soboty i w niedziele. Do tego zatrudnienie jest wciąż niepewne z powodu pandemii – wyjaśnia Czauderna. Przytacza przykład kucharza, który zgłosił się do niego do pracy, oczekując na początek 7 tys. zł netto. Kiedy usłyszał, że może dostać 4,5 tys. zł, przerwał rozmowę i wyszedł.
Bartłomiej Owczarek, założyciel start-upu gdziepolek.pl, lubi podkreślać, że jego firma od początku odprowadza podatki w kraju – co w jego branży nie jest takie oczywiste. Trzyma się z dala od polityki, ale nie ma wątpliwości, że klimat do prowadzenia biznesu w Polsce się pogarsza. Dlatego też intensywnie zaczął się zastanawiać, czy jednak nie lepiej byłoby rozwijać dalej firmę w innym kraju. Szczególnie że ma też spółkę w Niemczech i wie, na czym polegają różnice między prowadzeniem działalności gospodarczej w kraju i na Zachodzie. – Wizja ta jest coraz bardziej kusząca – przyznaje przedsiębiorca. A podkręca ją świadomość szybko zmieniających się w Polsce przepisów. Podobnie jak wielu innych, martwi go również inflacja. – Z reguły gdy pozyskamy pieniądze na rozwój od zewnętrznych inwestorów, wkładamy je na konto, by czerpać z funduszy etapami. W sytuacji galopującej inflacji trzymanie pieniędzy na koncie jest nieopłacalne. Albo będziemy więc się starali o inwestycje w innej niż złoty walucie, albo rozwiązaniem jest życie na krawędzi bez rezerw finansowych, co oznacza zupełną zmianę podejścia do prowadzenia biznesu – ocenia Owczarek.
Człowiekowi mniej się chce
Paweł Chrzanowski, właściciel firm wytwarzających produkty do stylizacji paznokci, w odpowiedzi na pytanie o największy sukces starego roku, mówi bez wahania: to, że nie zwolniłem żadnego pracownika i nikt ode mnie nie odszedł. – Czy uda się też nie stracić nikogo w 2022 r.? Budzi to mój duży niepokój – przyznaje. Większy niż nieodpuszczająca pandemia. – Tego potwora już znam – ironizuje przedsiębiorca. Bardziej obawia się przerw w łańcuchach dostaw. W tamtym roku zdarzały się lokalnie. Dziś rosnące ceny towarów i transportu powodują, że dotychczasowi wytwórcy półproduktów wykruszają się, a nowych trzeba szukać coraz dalej, bez gwarancji powodzenia. – Kilkanaście dni temu z fabryki, która wytwarza dla nas specjalistyczną plastyczną masę, usłyszałem, że nici z dużego zamówienia, bo nie mają skąd zdobyć pigmentu – opowiada pan Paweł.
Rozwiązania zawarte w Polskim Ładzie z jego perspektywy oznaczają przede wszystkim problemy z pracownikami. – Już mam sygnały od ludzi, że są pełni obaw. Zatrudniam m.in. matki samodzielnie wychowujące dzieci i inne osoby w trudnej sytuacji. Sygnalizują, że nie mogą zarabiać mniej i ja je rozumiem – mówi przedsiębiorca. Spędza więc długie godziny na rozmowach z księgową. Kalkulują. – Nie ma co ukrywać, trzeba będzie część kosztów przerzucić na klienta (czyli produkt zdrożeje), część pokryje firma, zmniejszając swoje zyski. Ale ta sytuacja niesie za sobą inny skutek: człowiekowi coraz mniej się chce – przyznaje. Co konkretnie ma na myśli? – Zmiany podatkowe politycy ubierają w nieuprawnioną retorykę: że służą większości, głównie słabiej zarabiającym, a pracodawcy, niczym szejkowie na złożach ropy, zawsze sobie poradzą.
Pan Paweł potwierdza, że rynek kosmetyczny, w tym jego działka, był w ostatnich latach rozgrzany: hybrydy, zdobienia, brokaty, coraz to nowe technologie. Zarówno on, jak i inni producenci muszą teraz weryfikować swoje plany biznesowe. – Najbliższe miesiące pokażą, jak bardzo inflacja i spadająca wartość pieniądza zmuszą klientów do racjonalizacji podejmowanych decyzji. Rynek to sinusoida. Trzeba przetrwać w jak najlepszej formie gorszy czas. Mnie napędza świadomość, że zgodnie z tą regułą będzie w końcu lepiej. Staram się podchodzić do tego roku jak do testu dla mnie w roli menedżera. Nie sztuką jest zbierać tytuły po ukończonych kursach. Teraz weryfikuję, ile są warte. Albo ile ja jestem wart.
Nas bardziej dotykają rosnące ceny nabiału. Rok do roku skoczyły o 50 proc. U nas, w gastronomii, dziennie schodzi 35–40 kg masła. Jak przeliczymy, wychodzi więcej niż koszty dzienne prądu po podwyżce – podkreśla pan Kamil