Słyszę takie pytania: „Panie Tomaszu, jak to jest, że te pana piosenki są ciągle aktualne?”. „Tak się jakoś złożyło” – odpowiadam, bo co innego mam powiedzieć.

Z Tomaszem Lipińskim rozmawia Konrad Wojciechowski
Niedawno obwieściłeś światu, że przygotowujesz ostatnią piosenkę, po czym definitywnie kończysz karierę. Czy to oznacza, że już nigdy niczego publicznie nie zagrasz i nie zaśpiewasz?
Dziecinadą i hipokryzją byłoby twierdzenie, że nie dotknę więcej instrumentu, nie zbliżę się do studia i nie wyjdę na scenę. Oczywiście, tak nie będzie. Nagrywanie piosenek i wykonywanie ich na koncertach było tym, co zawsze chciałem robić w życiu. I to mi się udało. Poniekąd byłem na to skazany.
Dlaczego?
Moja prababcia od strony ojca była pianistką. W czasach zaborów mieszkała z mężem w Odessie: ona komponowała tanga, on budował kolej na południu Rosji. Dorobili się: mieli pieniądze, wielkie mieszkanie w Odessie. Ale dużą wagę przywiązywali do rzeczy niematerialnych takich jak sztuka, kultura. Zadbali o stosowne wykształcenie syna, czyli mojego dziadka, który malował, rysował i muzykował. Opanował grę na kilku instrumentach – na fortepianie, na flecie, prowadził też chóry. Po powrocie do Polski w 1921 r. działał w zarządzie Towarzystwa Uniwersytetu Robotniczego – uczył muzyki młodzież robotniczą, która nie miała dostępu do edukacji artystycznej. Dziadek pepeesowiec realizował się dydaktycznie na niwie kultury. No więc mam silne geny muzyczne i w jakimś sensie kultywowałem tradycje rodzinne.
Ale w twojej rodzinie nikt nie grał punk rocka.
Rzeczywiście, jest i druga strona medalu. Moje dzieciństwo przypadło na eksplozję światowego rocka. Pojawili się Beatlesi, Rolling Stonesi. W latach 60. przedziwny, działający pod radarem systemu twór – Rozgłośnia Harcerska – nadawał na krótkich falach najnowsze światowe hity, a ja siedziałem z uchem przy odbiorniku. Słuchałem też w radiu znakomitych audycji Jana Webera, który przybliżał muzykę młodszym słuchaczom. Tak nauczyłem się rozpoznawać brzmienie instrumentów na przykładzie popularnych dzieł muzyki poważnej czy klasycznej. W podstawówce przyswoiłem sobie zapis nutowy, a w liceum chwyciłem za gitarę. Muzyka była dla mojego pokolenia tym, czym teraz dla młodzieży jest internet.
Ale co z tym punk rockiem, z którym podobno jesteś zrośnięty?
Zaczynałem od okazjonalnego grania z freejazzowymi zespołami na instrumentach perkusyjnych, głównie własnej konstrukcji. Pisałem piosenki. Aż w końcu w 1979 r. przyszła wewnętrzna potrzeba założenia własnego zespołu. I założyliśmy we trójkę Tilt, który był w zasadzie zespołem postpunkowym, bo to, co na Zachodzie stało się już nową modą, uśmiercając pierwotny, anarchiczny sens punkowej eksplozji, w naszym kraju dopiero zaczynało się robić modne. Punk w Polsce był echem brytyjskiej kontestacji, reakcją na coś, co już się wydarzyło. Początkowo Tilt wyrażał ekspresję artystyczną pewnego środowiska, ale później zaczęli się pojawiać na koncertach ludzie oczekujący tego, co pisały media. Dlatego w połowie lat 80. zaczęło być mi w tej estetyce niewygodnie. Sama idea wyrażana przez tę muzykę szybko się komercjalizowała. Ryba popsuła się od głowy, bo Malcolm McLaren (menedżer Sex Pistols – red.) z Vivienne Westwood (projektantka mody i partnerka McLarena – red.) szybko się zorientowali, jak na tym punkowym biznesie zarobić pieniądze. I to, co było kontrkulturowe, w opozycji do establishmentu, stało się wygodne i eleganckie.
Próbowałeś się od tego odciąć.
Kiedy z Tiltem nagraliśmy nowofalową płytę w 1986 r., fani punkowej proweniencji okrzyknęli nas zdrajcami. A mnie np. Bob Dylan zawsze kręcił tym, że na każdym koncercie śpiewa zupełnie inaczej niż na poprzednim. Kiedyś słuchałem go na żywo w Sali Kongresowej i nie potrafiłem rozpoznać wielu kawałków, a inne zidentyfikowałem jedynie po tekstach. To jest artystyczna wolność: chcę grać to, na co mam ochotę, a nie to, co dyktuje mi publiczność. Bo wielu artystów staje się niewolnikami słuchaczy. Dylan został przecież wygwizdany, kiedy po raz pierwszy wyszedł na scenę z gitarą elektryczną. Ale o to chodzi w sztuce. Zawsze musi się objawić ktoś, kto będzie łamać konwencje. W przeciwnym razie nie byłoby przełomu, postępu, rozwoju.
Ty chciałeś iść pod prąd, ale publika sobie tego nie życzyła?
Miałem fart, że nie będąc szczególnie biegłym gitarzystą czy wokalistą, ale z jakąś zdolnością do pisania tekstów, zacząłem występować publicznie. Początkowo było to chropawe, nieporadne, prymitywne czy zbyt proste, ale miało w sobie to coś, dzięki czemu ta muzyka zażarła. Estetyka punkowa nie wymagała wielkich umiejętności, tylko determinacji, energii, siły przekazu. Ale z każdym kolejnym krokiem, a mam za sobą 42 lata na scenie, cały ten kontekst zaczął mi ciążyć jak kula u nogi. Od pewnego czasu próbowałem się odcinać od punkowego wizerunku, z którym jestem mylnie utożsamiany. W pewnym momencie chciałem poczuć się zwolniony z obowiązku reprezentowania siebie z tamtych lat. Bo ludzie traktowali mnie jak komiwojażera, który nosi w walizce piosenki i wyjmuje na każdą okazję to, czego oczekują fani. To przestało być ekscytujące.
I stąd decyzja, że czas kończyć?
Przyspieszyła ją pandemia. W 2019 r. minęło 40 lat mojej pracy twórczej. Planowałem w kolejnym roku jakoś podsumować ten etap mojego życia. Miał być wielki benefis, kilka dużych koncertów, znakomici goście i fajna pamiątka po tym wydarzeniu w postaci materiałów audio i wideo. Taki miałem pomysł – zagrać, podziękować, pożegnać się i zamknąć ten muzyczny interes. No i wiadomo, co się później stało – wybuchła pandemia. Ambitne przedsięwzięcie szlag trafił, co pociągnęło za sobą również straty finansowe. Przesiedziałem rok, zastanawiając się, co z tym wszystkim zrobić. Wszystko zaczęło się rozłazić – raz pozwalano grać, za chwilę znów zakazywano. Teraz też nie wiadomo, jak będzie. „Po co mi ta szarpanina?” – pytałem samego siebie.
Ale wróciłeś na scenę.
Zagrałem koncert w Szczecinie, podczas którego odebrałem Fryderyka za całokształt działalności. Po roku kwarantanny, przerwy od grania, poczułem się na scenie jakby poza kontekstem, jak gość z kosmosu. Wokół sami młodzi wykonawcy, co pogłębiało poczucie niestosowności pokazywania się publicznie z gitarą. Zastanawiałem się, czy jeszcze dobrze się czuję w tej roli. I kim ja właściwie jestem – Mieczysławem Foggiem, B.B. Kingiem czy Mickiem Jaggerem, który budzi moje mieszane uczucia, jak obserwuję go dziś na scenie. Bo facet nie ma 20 lat, a zachowuje się, jakby miał, gdyż na tym polega jego praca. Ja tego nigdy nie chciałem. Scena zaczęła mnie męczyć. Nie miałem dość siły i motywacji, żeby komfortowo grać półtoragodzinne koncerty. Pomyślałem sobie: „Nie wygłupiaj się, daj sobie spokój”. Już wystarczy.
Wielu starszych od ciebie artystów nie ma tego typu dylematów.
No tak, mam 66 lat i jestem jeszcze w całkiem niezłej kondycji. Pewnie mógłbym dalej, ale nie mam tej energii co 30 lat temu, a scena jednak jej wymaga. Ale nie mam problemu z upływającym czasem. Wiem, że nieelegancko jest się starzeć, trzeba wyglądać młodo, bo takie są realia i oczekiwania popkultury. Przyjmuję to do wiadomości, ale jestem w tym miejscu życia, w którym jestem i chciałbym być adekwatnie do okoliczności. Bardzo lubię Iggy’ego Popa, ale jak na niego patrzę, czuję dysonans. On się nie pokazuje publicznie inaczej niż z obnażoną klatą. A to starszy facet i dziwie wygląda zawsze rozebrany. Niech założy koszulę, nie będę go z tego powodu mniej kochał (śmiech).
Chyba nie kierujesz się wyłącznie metryką w kwestii rozbratu z estradą? Po prostu zaśpiewałeś, co miałeś do zaśpiewania, i odchodzisz w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku?
Dzisiejszy rynek koncertowy nie jest łatwy dla starszych dżentelmenów. Do gry wchodzi mnóstwo szalenie zdeterminowanej młodzieży, która skutecznie walczy o swój kawałek tortu. Wspieram ich duchowo w robieniu tego, co chcą. Niech grają, popełniają błędy, uczą się na nich. Mogą zagrać dużo koncertów za małe pieniądze i to się im kalkuluje, jeśli nie mają życiowych zobowiązań. To naprawdę fajne życie – cały czas w trasie, codziennie koncert w innym miejscu. Też kiedyś graliśmy z chłopakami dwugodzinne koncerty, piliśmy wódkę, paliliśmy blanty do 4 nad ranem, a o godz. 9 człowiek wsiadał do samochodu i jechał zagrać na drugim końcu Polski. Teraz trudno byłoby mi w tej dyscyplinie konkurować. W dodatku nie mogę liczyć na to, że rynek zaoferuje mi dostateczną liczbę dobrze płatnych koncertów, żebym mógł się poświęcić tylko muzyce.
Skoro nie ma powrotu do przeszłości, to dlaczego znów skusiłeś się na występ z Brygadą Kryzys?
Nie ma Brygady Kryzys bez Roberta Brylewskiego. Zostałem zaproszony do Gdańska na Festiwal Metropolia Jest Okey. Chodziło o ponowne spotkanie ostatniego składu zespołu po to, by 26 grudnia zagrać kilka piosenek i uczcić nieżyjących muzyków Brygady Kryzys. Dlatego to raczej „tribute band”.
Wraz z odejściem Roberta, z którym współtworzyłeś Brygadę, umarła też jakaś artystyczna część ciebie?
Trudno stawiać sprawę w ten sposób. Na pewno nie ma tamtej Brygady bez Roberta. I wybierając się na koncert do Gdańska, nie mógłbym, ot tak, dobrać do składu jakiegoś gitarzysty, żebyśmy udawali tamten legendarny zespół. Zostało puste miejsce. To jest zamknięta historia. To się już więcej nie wydarzy. Ale piosenki przetrwały, to chyba najistotniejsze.
Brygada odeszła w zaświaty i niech już tak zostanie?
Odpowiem trochę pokrętnie. Długo byłem dzieckiem sławnego ojca. Mój tata (Eryk Lipiński, satyryk, karykaturzysta – red.) był w PRL kimś w rodzaju dzisiejszego celebryty. Zawsze słyszałem: „A, to ty jesteś synem Eryka”. Aż do czasu, kiedy zaistniała Brygada. Wtedy młodsi ludzie, którzy poznawali ojca, mówili: „A, to pan jest ojcem Tomka”. Proporcje się wyrównały. Ale dopiero jak tata umarł w 1991 r., poczułem się, jakby ktoś mi odciął ten balast.
Nie czujesz obciążenia Brygadą, to chcesz powiedzieć?
No tak, nie czuję.
I dlatego nic nie wyszło z reaktywacji zespołu i powrotu duetu Lipiński–Brylewski?
Myśmy wracali co jakiś czas. W 2003 r. zaangażowaliśmy do składu nowych muzyków. Trochę pograliśmy, ale to było odcinanie kuponów. Padł pomysł: robimy nowy materiał. Nic się jednak nie składało. W pewnym momencie Robert zaproponował, żebym z chłopakami zrobił nowe kawałki, a on coś do tego dogra. Tylko że ja miałem swój zespół, drugi nie był mi potrzebny. Zależało mi, aby pod szyldem Brygady zrobić razem coś, co będzie owocem naszej wspólnej pracy. Tak było zawsze i to stanowiło o sile zespołu – interakcja z Robertem. Ale to nie był na to dobry czas i nic nowego nie powstało.
Za to ty na koniec przygotowujesz premierową piosenkę.
Czytałem niedawno wywiad z jedną z młodych polskich artystek, która powiedziała o sobie, że jest jak karabin maszynowy: wyrzuca z siebie piosenki jedna po drugiej. Uśmiechnąłem się do siebie, bo przypomniałem sobie czas, w sumie nie tak odległy, kiedy też byłem takim karabinem. Wystarczyło usiąść nad kartką papieru i piosenka pisała się sama. Ale im dłużej się to robi, tym bardziej ten karabin zaczyna przypominać jednostrzałowy sztucer. Pisanie nie przychodzi już mi z taką łatwością. Poza tym, kiedy byłem młody, te teksty okazywały się na swój sposób odkrywcze. A po latach nie ma czego odkrywać, za to łatwo osunąć się w banał. Nie mogę przecież napisać piosenki „Politycy nie mówią prawdy” (śmiech). Nie chciałbym też popaść w ton kaznodziei: „To ja wam powiem, jak macie żyć”. A trochę tak chyba bywam postrzegany. „Panie Tomaszu, jak to jest, że te pana piosenki są ciągle aktualne?” – słyszę takie pytania. „Tak się jakoś złożyło” – odpowiadam, bo co innego mam powiedzieć. To mi trochę zamyka drogę do pisania kolejnych piosenek, bo te, które zrobiły wrażenie na ludziach, już napisałem. Wiele innych trafiło do kosza albo trzymam je nadal w komputerze; zostały porzucone, bo uznałem je z różnych powodów za nie dość dobre.
Ostała się ta ostatnia – „Nigdy nie będziesz”.
Pomysł przyszedł mi do głowy pod wpływem ciągu graficznego „ośmiu gwiazd”. I pomyślałem sobie: przecież to jest zapis rytmiczny! I tak zaczęła powstawać muzyka. A same gwiazdy narzuciły temat piosenki. Wyszło o kobietach, dla kobiet, dzięki kobietom. Dawno nie byłem tak zadowolony z żadnej piosenki. Tekst jest prosty, zacytuję fragment: „Nigdy nie pytam cię, dokąd idziesz, bo sama wiesz / Nigdy nie będziesz szła sama / Chyba że chcesz”.
Będzie przebój?
Będzie teledysk do piosenki, tylko trzeba go jeszcze zmontować. Utwór miał się ukazać jesienią, ale wszystko wskazuje na to, że premiera nastąpi chyba zaraz po Nowym Roku, w karnawale. Na razie piosenka będzie dostępna tylko w internecie. Jeśli dystrybucja cyfrowa da satysfakcjonujące wyniki, to wydam utwór na singlu. Zobaczymy.
To co będziesz robił z tym wolnym czasem na emeryturze?
Kusi mnie komponowanie i produkcja muzyki. Mam o wiele więcej udanych szkiców muzycznych niż napisanych tekstów. I ciągle napływają nowe pomysły. Poza tym nagromadziłem sporo swoich prac graficznych – chciałbym zacząć ujawniać tę stronę swojej aktywności. Cztery lata temu wybrano mnie do zarządu Stowarzyszenia Autorów ZAiKS, gdzie przez ostatnie prawie dwa lata opieramy się pandemicznym kryzysom, jednocześnie wykorzystując ten czas na przyspieszenie cyfryzacji i tworzenie nowych strategii odpowiadających na wyzwania rynków cyfrowych. To fascynujący obszar. Poza tym pomysłów mam zawsze więcej niż sił i czasu na ich realizację. Tymczasem z bezpiecznego portu, gdzie mógłbym stać na dziobie okrętu i śpiewać wciąż te same pieśni, wypływam na pełne morze i nie wiem, gdzie będę za rok.