Niby przerobiliśmy już pandemiczne problemy i powtórka powinna być łatwiejsza niż pierwszy raz, ale tak naprawdę zmieniło się bardzo dużo. Włącznie z nami

Rok temu, w listopadzie czekaliśmy na szczepionkę, która miała przywrócić normalność. Albo raczej dać szansę na normalność w nowej odsłonie. Wreszcie Pfizer i Moderna zakomunikowały, że mają gotowe, potwierdzone testami preparaty. Potem dołączyła AstraZeneca. Premier ogłaszał, kiedy ruszą szczepienia i kogo obejmą w pierwszej kolejności. Informował, że Polska składa zamówienia na maksymalną przysługującą jej liczbę dawek. W tym roku trwa już szczepienie trzecią dawką, ale dalej czekamy – na normalność i na lek, który ma przyspieszyć jej powrót. W mediach szef resortu zdrowia mówi o preparacie wczesnego zastosowania, który będzie możnemobilizacja. Musieliśmy się przystosować do lekcji online, nauczyć nowych realiów dydaktycznych, międzyludzkich. Zmęczenie tamtymi wydarzeniami spowodowało, że w tym roku wielu nauczycieli zrezygnowało z zawodu lub poszło na urlopy na poratowanie zdrowia. Nie ma też śladu po dawnym myśleniu, że jak się zmotywujemy, jak staniemy na głowie, to będzie dobrze. Teraz w szkole skupiamy się raczej na sprawieniu, by zajęcia się w ogóle odbywały. Pracownicy chorują nie tylko na COVID-19. Dopada ich zwykłe przeziębienie. Rok temu bywało, że i tak prowadzili zdalne lekcje. Dziś idą na zwolnienie od razu, gdy tylko poczują się gorzej, czemu ja się nie dziwię, ale…
Gasnące światełko w tunelu
Tych „ale” jest więcej. – Rok temu edukacja przeniosła się przed ekrany komputerów i tabletów. Dziś na zdalne przechodzą co chwilę pojedyncze klasy, raz pierwsza, raz ósma. Kwarantanna jest nakładana na kilka dni. Dla tych dzieci nie organizujemy zajęć online, bo nauczyciel prowadzi lekcje dla tych uczniów, którzy są w szkole. Dla tych w domu przygotowuje raczej zestaw zadań do samodzielnego wykonania. Przy kadrowej mizerii nie ma innego wyjścia, bo się nie rozdwoi – dodaje Zelewski. Czy to jest dobre rozwiązanie? Nie, ale jedyne możliwe.
– Rok temu chodziło o to, by aktywizować dzieci. Zrobić wszystko, by przed komputerami nie dopadł ich marazm. W tym celu nauczyciele organizowali konkursy, dodatkowe projekty. Dziś mało kto o tym myśli – słyszymy w podstawówce w Gdańsku. – Zamiast tego myślimy zadaniowo, by przetrwać kolejny tydzień, miesiąc.
W szkołach trwa odliczanie do grudnia, do przerwy świątecznej. A potem, żeby zakończyć ten semestr, odhaczyć. – W zeszłym roku widziałem światełko w tunelu. Czekaliśmy, aż pojawi się szczepionka, która miała spowodować, że złapiemy pandemię za… No, wiadomo za co – ironizuje Dariusz ZalewsePamięta emocje, które towarzyszyły powrotowi szkół ze zdalnego kilka miesięcy później. Napisy na korytarzach „Dobrze znów was widzieć”, balony przy drzwiach. – Była w nas wiara, że nadchodzi nowa, ale jednak normalność. Stopniowo jednak ją traciliśmy. Dziś zgadzam się z każdym dyrektorem, który mówi, że w naszej pracy brakuje systemowego wsparcia. Tak, chciałbym wiedzieć, który z moich pracowników jest zaszczepiony (zakładam, optymistycznie, że większość). Ale chciałbym również dostać narzędzie mobilizujące do szczepienia tych, którzy dotąd tego nie zrobili, a nie mają po temu argumentów merytorycznych.
Dyrektorzy zastrzegają jednak, że przejście całej oświaty na zdalne byłoby rozwiązaniem fatalnym. Przede wszystkim dlatego, że tej mobilizacji z 2020 r. nie udałoby się wzniecić po raz drugi, a skutki byłyby o wiele boleśniejsze. – W porównaniu z poprzednim rokiem szkolnym przybyło nam 25 proc. uczniów wymagających pomocy psychologa w adaptacji, odnalezieniu się w szkole. W kilku przypadkach dzieci mówiły wprost, że myślą o samobójstwie. Jedno trafiło do szpitala psychiatrycznego – wylicza dyrektor gdańskiej szkoły.
Dariusz Zelewski rok temu miał sytuację opanowaną. Na tyle, na ile można ją mieć w pandemii. Wszyscy nauczyciele zaopatrzeni w sprzęt, przeszkoleni. Podobnie uczniowie. Ci, którzy na początku nie pojawiali się online, trafili pod lupę, udało się złapać jako taki kontakt z większością rodziców. – W czwartej fali budzę się rano i zastanawiam, czy dziś szkoła będzie funkcjonować (bywało, że nie miałem 1/3 personelu pomocniczego), ile lekcji trzeba będzie odwołać lub zorganizować zastępstwo (bo nauczyciel zachoruje). Niestety, nie są rzadkością dni, kiedy na sześć lekcji klasa ma cztery zastępstwa. Pewnie należałoby ich puścić do domu, ale kto ma się dziećmi zajmować? – pyta. I dodaje, że w tym roku doszła nowa okoliczność, której nie sposób pominąć: projektowane zmiany w prawie oświatowym – z odpowiedzialnością karną dla dyrektorów za niedopełnienie obowiązków. – 21 listopada matematyczka z naszej szkoły osiągnęła wiek emerytalny. Jeszcze we wrześniu deklarowała, że chce uczyć do końca tego roku szkolnego, ale właśnie oznajmiła, że odchodzi. Ja ją rozumiem, że ma dość. I czekam na te młode kadry, których nadejście zapowiada resort.
– Przed rokiem o tej porze szkoły były już na obligatoryjnym zdalnym. Nie była to rewolucja, tylko powtórka z rozrywki. Pierwsze zdalne wprowadzono przy pierwszej fali i to był skok w nieznane. Nastała cyfrowa rzeczywistość – wtóruje Ryszard Sikora, dyrektor podstawówki nr 36 w Krakowie. Dziś, jak mówi, nie ma obligatoryjnego zdalnego, ale jest w praktyce. Nie ma tygodnia, by nie pojawił się przypadek COVID-19 i klasa jest wysyłana do domu.
Nie zmieniły się, niestety, kontakty z sanepidem. – Zarówno przed rokiem, jak i teraz są utrudnione, a uzyskanie jego opinii jest wymagane, by wysłać oddział na zdalne nauczanie – mówi Sikora. Podobne głosy słychać w innych szkołach. – Miałam informacje o pozytywnych wynikach testów u uczniów, zdecydowałem o wysłaniu klasy na zdalne 8 listopada. Opinia z sanepidu przyszła niemal tydzień później – mówi dyrektor warszawskiego liceum. Nie ma żalu do tej instytucji, bo wie, że to nadal jeden z bardziej przeciążonych urzędów. Ale to czekanie nikomu nie służy.
Metoda małych halsów
Pan Wojciech prowadzi firmę, która jest podwykonawcą m.in. dla stoczni. Zajmuje się montowaniem konstrukcji stalowych, specjalizuje się w spawaniu. – Przyznam, że dziś mamy łatwiej – zaczyna. – Bazujemy na pracownikach spoza UE, rekrutujemy zwłaszcza na Filipinach. Wymagamy od nich zaświadczenia o szczepieniach. Tych, których sprowadziliśmy wcześniej, już zaszczepiliśmy. Akcja odbyła się na terenie zakładu. Daliśmy ultimatum: kto chce zostać zatrudniony, musi to zrobić. Reszcie dziękujemy.
Na pytanie, czy to nie jest ingerowanie w prywatność, wolność wyboru, odpowiada krótko: nie. – To przywilej prywatnego pracodawcy. Wyznaczamy zasady, nie ma przymusu pracy u nas – ucina. I dodaje, że rok temu sytuacja była zgoła inna. Każdy nowy pracownik sprowadzony z zagranicy lądował na kwarantannie, co było utrudnieniem w planowaniu prac i podnosiło koszty, bo pracodawca wynajmował mieszkania dla osób, które na tę kwarantannę trafiały.
Największa zmiana w porównaniu z rokiem 2020 to według niego wielkie, rosnące zapotrzebowanie na ręce do pracy. – Firmy, dla których realizujemy zlecenia, mimo ubiegłorocznych przestojów pozyskały kontrakty. W zeszłym roku obawa o to, jak będzie rozwijała się pandemia, spowodowała, że koncerny, głównie zachodnie, wycofywały się lub wstrzymywały realizację umów. Ale gdy ruszyły szczepienia, a sytuacja pandemiczna przynajmniej w teorii się stabilizowała, wróciły do nas – opisuje.
Dziś mógłby realizować więcej zleceń, ale są bariery biurokratyczne. Chodzi o czas oczekiwania w urzędzie wojewódzkim na dopełnienie formalności związanych z zatrudnianiem osób spoza Unii. Trwa to, jak słyszymy, miesiącami i mimo apeli pracodawców do władz, by uprościły przepisy, nie dzieje się nic.
W tej samej firmie słyszymy też, że dziś trzeba dobierać klientów ostrożniej niż kilkanaście miesięcy temu. – To odroczone skutki zeszłorocznych przestojów. Niektórzy mają kłopoty z płynnością. Kilka razy się naciąłem. Wysyłałem ludzi na robotę do klienta, który okazał się niewypłacalny. Na szczęście spadłem na cztery łapy. Życie nauczyło mnie, że trzeba dywersyfikować zlecenia, nie uzależniać się od jednego. Podzieliłem ludzi na kilka 10–15-osobowych zespołów i tak nimi zarządzam. Kilka razy byłem na zakręcie, wypracowałem zasady, które sprawdzają się zwłaszcza w pandemii: dostosowywać się i minimalizować ryzyko – opisuje pan Wojciech. Problem w tym, że do głosu dochodzi zmęczenie materiału. Człowieka. – Trudno oddzielić życie zawodowe od prywatnego. Mam troje dzieci. Co chwila któreś ląduje na kwarantannie. W mojej rodzinie kto mógł, ten się zaszczepił. Ale dziś ta pandemia jest o wiele bliżej nas. W zeszłym roku mieliśmy słupki, które robiły wrażenie. Teraz do wyobraźni trafiają nie suche dane, ale ludzkie historie, których się uzbierało. Choroba sąsiada, śmierć znajomego.
– W zeszłym roku czekaliśmy na nową normalność, którą wieszczono od stycznia, najpóźniej od wiosny. Ale myślę, że jeszcze nie nadeszła. Dziś równolegle szykujemy się na sezon turystyczny i kolejną falę – mówi Roman Kucierski, dyrektor zarządzający hotelem Hamilton w Świnoujściu. Zastrzega, że powodów do narzekań powinno być mniej. 23 października 2020 r. zapadła decyzja o kolejnym lockdownie jego branży. Gdy zbliżał się listopad 2021 r., hotelarze przyglądali się sytuacji z niepokojem. Gdy feralna data minęła, odetchnęli. Na krótko.
– W 80 proc. jesteśmy uzależnieni od gości z Niemiec. A tam od 22 listopada Saksonia wprowadziła częściowy lockdown. Skutki dopadły nas lotem błyskawicy. Anulowano wszystkie rezerwacje. I jeśli ktoś bazował tylko na gościach z tego regionu, jest dziś w kropce. Czekamy nerwowo, jakie decyzje zapadną w kolejnych landach – opisuje.
On również śledzi losy poselskiego projektu dającego pracodawcy możliwość pytania zatrudnionych o to, czy są zaszczepieni. – Jak słyszę, marne jego szanse. Ale nawet zawarte w nim propozycje nie rozwiązują obecnych problemów. Co, jeśli człowiek odmówi szczepienia? Gdzie mam go przesunąć? Pokojową do kuchni? Kelnera do recepcji? Chciałbym dostać pakiet możliwości, a nie enigmatyczną możliwość spytania – podkreśla. – Chciałbym móc powiedzieć, że 100 proc. załogi jest zaszczepione, ale tak nie jest. Stosujemy więc różne formy nacisku. Rozmowy, tłumaczenie, jak to wygląda od strony firmy. Staramy się uświadomić człowiekowi, że jeśli chce dostawać pełne wynagrodzenie, zachować miejsce pracy, to musi się z firmą utożsamić. Firma przetrwa, jeśli ludzie będą odpowiedzialni.
Roman Kucierski cieszy się, że nie ma lockdownu. Ale przekonuje, że przedsiębiorcy nawet bardziej niż rok temu czekają na decyzje. Jakie? W Niemczech ustalono, że tylko osoby w pełni zaszczepione i ozdrowieńcy będą mieli dostęp do wydarzeń kulturalnych i sportowych, gastronomii, hoteli i usług. Szwecja wprowadza certyfikaty covidowe na wydarzenia w miejscach zamkniętych, na których jest więcej niż 100 osób. Dania zdecydowała się na powrót paszportów covidowych. Na Łotwie przepisy pozwalają pracodawcy zwolnić osobę niezaszczepioną. Słowacja wprowadza lockdown dla niezaszczepionych (nie będą mieli wstępu w miejsca publiczne). W Czechach tylko zaszczepieni i ozdrowieńcy będą mogli wejść do restauracji, fryzjera, hotelu i na imprezę masową. Paszport covidowy jest też przepustką we Francji czy Włoszech. – To są wszystko rozwiązania wypracowywane w tym roku. A my pod tym względem tkwimy w 2020 r. – ucina.
Laura Hołowacz, prezes firmy spedycyjnej, opisuje, że działa metodą małych halsów. I oczywiście chciałaby rozwinąć pełne żagle, ale boi się, że pandemia wyrzuci ją na mieliznę. – Paradoks sytuacji, w której się znajduję, polega na tym, że zapotrzebowanie na takie usługi jak spedycja, transport, logistyka w czasach koronawirusa zdecydowanie wzrosło. Na brakuje zamówień i klientów, nie narzekałam przed rokiem i dziś też nie mogę. W zeszłym roku mimo braku szczepień i trudnej sytuacji pandemicznej miałam jednak wrażenie, że mam większy wpływ na to, co wokół mnie. Wprowadziłam w pracy podział na strefy zieloną i czerwoną. W pierwszej ludzie pracowali na przemian z domu i w biurze. Druga wymagała nieustannego kontaktu z innymi osobami, więc działający w niej ludzie bezwzględnie przestrzegali reżimu sanitarnego. Nikt się nie wyłamywał i dzięki temu 2020 r. minął nam w miarę bezpiecznie. Teraz chciałabym to ludziom wynagrodzić, podzielić się zyskami, ale nie wiem, na ile mogę sobie pozwolić. Dziś patrzę w przyszłość z większą niepewnością. Podwyżki cen prądu, gazu, historycznie słaby złoty, inflacja. W mojej branży skutki są widoczne błyskawicznie – opisuje Laura Hołowacz. Ma na myśli rosnące ceny towarów, ale także transportu. Choćby frachtu morskiego, którego koszty poszybowały, co podkreśla, nieracjonalnie wysoko. – To powoduje, że nie można dziś spokojnie planować wydatków na kolejne miesiące – ocenia. I po chwili dodaje: – Jestem jak czołgista, który jedzie, bo musi, i się przebija. Rok temu myślałam, że po Nowym Roku trafię na falę wznoszącą. Ale nie pandemiczną, tylko życiową.
W roli akwizytora
– Sytuacja na dziś: personel jest już zmęczony psychicznie i fizycznie – mówi Jolanta Wołkowicz, główny specjalista ds. administracji i promocji Górnośląskiego Centrum Medycznego im. prof. Leszka Gieca Śląskiego Uniwersytetu Medycznego w Katowicach, które jest również szpitalem patronackim dla Szpitala Tymczasowego w Pyrzowicach. Wspomina, jak rok temu z powodu COVID-19 NFZ wydał komunikat w sprawie przyjęć planowych pacjentów. – Decyzje w tej sprawie podejmowaliśmy tak, by chorzy jak najmniej z tego powodu ucierpieli. Świadczy o tym poziom wykonania kontraktu, który zrealizowaliśmy na poziomie 88 proc. W tym roku jest zrealizowany na poziomie 89 proc. narastająco (dane za 9 miesięcy).
Rok 2020 był dla nich trudny. Chorowali lekarze, pielęgniarki, inni pracownicy. Na szczęście nigdy nie było potrzeby zamykania oddziałów. – Pamiętam, jak na kwarantannę przeszła ponad połowa pracowników kuchni. A mamy własną. W szpitalu byli pacjenci, którym trzeba było zapewnić wyżywienie. Daliśmy radę – opowiada Jolanta Wołkowicz.
A dziś? Placówka boryka się z roszczeniami płacowymi ze strony wszystkich grup zawodowych. Efekt –rotacja pracowników. W tym roku zwolniło się 66 lekarzy, 73 pielęgniarek, 16 ratowników medycznych, w ich miejsce przyszło 81 lekarzy, 91 pielęgniarek, 22 ratowników. – Mamy szczęście, bo jesteśmy dużym i uznanym ośrodkiem uniwersyteckim, jednak w niedalekiej perspektywie będziemy musieli zmierzyć się z innym problemem, szczególnie w odniesieniu do pielęgniarek. Po podwyżkach od resortu ich pensje w szpitalach powiatowych i pozostałych wyrównały się. Wolą więc pracować bliżej domu niż dojeżdżać za te same lub zbliżone pieniądze do dużych miejscowości – mówi Jolanta Wołkowicz. Inny kłopot to inflacja i podwyżki cen. Jak podkreśla, trudno przyjąć budżet na kolejny rok.
Grażyna Macierzyńska jest lekarzem POZ. Ona również widzi więcej różnic niż podobieństw w sytuacji sprzed roku i dziś. – Wiem, rok temu pomstowano na lekarzy pracujących w systemie teleporad. Faktycznie, tak działaliśmy, intuicyjnie zlecając badania, testy. Do gabinetu pacjent przychodził tylko w wyjątkowej sytuacji – opowiada. A teraz? – Proszę zobaczyć, mam kolejkę przed gabinetem. Przychodzą osoby z różnymi objawami. Kaszel, katar, stan podgorączkowy, bóle mięśniowe. Ja ich oczywiście badam i szlag mnie trafia.
Tłumaczy się z emocji. – W ludzkich głowach zakodowało się, że objawami COVID-19 są utrata węchu, smaku, duszność. Koniec, kropka. Owszem, tak było. Ale teraz objawy są bardziej nieoczywiste. Miałam pacjenta z gorączką i bólem zęba. Przekonywał, że temperatura jest od psującego się korzenia i właśnie wybiera się do dentysty. Poprosiłam, by najpierw zrobił test. Wyszedł dodatni – opowiada Grażyna Macierzyńska. Mimo że dziś każdy może zrobić badanie bez skierowania od lekarza, ona wysyła na test swoich pacjentów regularnie. I ma coraz więcej pozytywnych. – Weźmy tylko wyniki z dziś. Pięć trafień na dziewięć zleceń, a pracy jeszcze nie skończyłam. Oczywiście mogę mówić, że chodzi o moje doświadczenie, ale prawda jest taka, że zawsze najpierw pytam, czy pacjent się szczepił. Kiedy pada odpowiedź negatywna, tym mocniej zachęcam do testu. Gdy sprawdzam wyniki, wszyscy dodatni pacjenci wyświetlają mi się w systemie na czerwono, co znaczy, że się nie zaszczepili – podkreśla.
Zamiast porównywać listopad do listopada, woli zestawić początek tego roku z końcem. – Wtedy miałam wrażenie, że trwa pospolite ruszenie. Akcja szczepień się rozkręcała. W przychodniach ustawiały się kolejki, kwalifikowałam pacjentów co kwadrans przez cały dzień, jeździliśmy w zespołach do osób starszych czy niepełnosprawnych. Nie wyrabialiśmy się, a ludzie pomstowali, że muszą czekać. A dziś? Dziś znów akcja się rozkręca, ale to dlatego, że podajemy trzecią dawkę. Przychodzą te same osoby, głównie starsze, z chorobami współistniejącymi. Nie widzę nowych, młodych twarzy – relacjonuje lekarka. Wspomina moment, kiedy w Polskę poszła informacja, że medycy mają być premiowani za zachęcanie do szczepień. – To jest wywrócenie narracji do góry nogami. Ja zawsze do szczepień zachęcałam, problem w tym, że ludzi nie sposób przekonać. I właśnie to mi podnosi ciśnienie.
Jej zdenerwowanie to też tegoroczny objaw. Bo wcześniej, gdy okazywało się, że człowiek, którego właśnie zbadała, jest dodatni, czuła strach o swoje zdrowie. – Teraz jestem covidowym akwizytorem – uśmiecha się cierpko. – Zachęcam do szczepień, zachęcam do testów. I nawet w tym drugim przypadku coraz częściej trafiam na mur. Weźmy przykład z wczoraj. Pacjent zamówił teleporadę. Opisuje objawy przeziębienia. Prosi o zlecenie na badania morfologiczne. Mówię, że w tym stanie nie ma sensu i żeby poczekał. A najlepiej, by zrobił test. Pyta, z czym to się wiąże. Odpowiadam, że wystawienie przeze mnie zlecenia jest równoznaczne z rozpoczęciem 10-dniowej kwarantanny. Chyba że wynik będzie ujemny. Pacjent odkłada słuchawkę. Dziękuję, kurtyna. ©℗