Polska zamiast wstać od stołu, upiera się, że będzie grać nadal, ale według swoich reguł. A unia nie ma możliwości, żeby Kaczyńskiego od stołu wyprosić lub skłonić do przestrzegania zasad.

Wystąpienie Mateusza Morawieckiego w Strasburgu, jego „List do unijnych przywódców” oraz ostatnie wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego powielają typowe dla eurosceptyków (czy raczej eurofobów) kłamstwa i teorie spiskowe na temat funkcjonowania Wspólnoty. Ujawniają też fundamentalne sprzeczności w narracji PiS na temat UE. Z jednej strony ludzie Kaczyńskiego twierdzą, że integracja europejska zabrnęła za daleko, że Unia staje się zbyt potężna. Dla popularyzacji swoich tez sięgają po porównania do okupacji sowieckiej czy nazistowskiej – bezpodstawne i, przede wszystkim, obraźliwe dla ofiar tych zbrodniczych reżimów. Ale z drugiej strony zapewniają, że chcieliby ściślejszej integracji w dziedzinie obronności czy polityki energetycznej, bo tam Unia robi zbyt mało.
Szturm na traktaty
Skupmy się jednak na tezach o rzekomej wszechpotędze instytucji wspólnotowych – że Unia chce zbudować jakieś „superpaństwo”, które stłamsi niezależność krajów członkowskich. – Jeśli chcecie tworzyć z Europy beznarodowościowe superpaństwo, to najpierw uzyskajcie na to zgodę wszystkich krajów i społeczeństw Europy – mówił Mateusz Morawiecki w Strasburgu.
W rzeczywistości jest dokładnie odwrotnie. Unia musi się bronić przed podważaniem prawa europejskiego właśnie dlatego, że nie jest państwem. – Całe funkcjonowanie UE opiera się na tym, że jest systemem politycznym opartym na poszanowaniu rządów prawa – mówił prof. Roger Daniel Kelemen, politolog, specjalista ds. UE z amerykańskiego Rutgers University w wywiadzie dla dziennika „Washington Post”.
W słynnej definicji państwa socjolog Max Weber określił je mianem organizacji roszczącej sobie „prawo monopolu na wywieranie prawomocnej przemocy fizycznej”. To państwo może aresztować i wsadzić do więzienia ludzi łamiących prawo. To państwo, egzekwując wyrok sądu, może siłą zająć majątek obywatela. To państwo może wysłać policję lub nawet wojsko do zaprowadzenia porządku. Unia Europejska takich narzędzi nie ma. – Tym, co ma, jest (…) wielki zestaw praw, traktatów oraz regulacji, które przyjęła, i zobowiązania ze strony krajów członkowskich – przypominał prof. Kelemen.
Unia w swej istocie jest zbiorem umów, które obowiązują dopóty, dopóki kraje członkowskie godzą się na ich przestrzeganie. Podważenie tego porządku jest uderzeniem w fundament jej funkcjonowania. Komisarz ds. sprawiedliwości UE Didier Reynders w rozmowie z amerykańskim portalem Axios powiedział, że działania polskiego rządu zmuszają UE do głębokiej refleksji – i w tym sensie przypominają atak tłumu na Kapitol z 6 stycznia, który postawił pod znakiem zapytania przyszłość demokracji w Stanach Zjednoczonych. Jest w tym wiele retorycznej przesady. Na szczęście w odróżnieniu od wydarzeń z Waszyngtonu żaden tłum inspirowany przez polityków nie szturmuje budynku Parlamentu Europejskiego, nie atakuje strażników i nie wzywa do wieszania europosłów czy przewodniczącej Komisji Europejskiej.
Ale istota działań PiS nie odbiega specjalnie od tego, co robi w Stanach Zjednoczonych Donald Trump i jego stronnicy. Były prezydent od niemal roku podważa, bez żadnych dowodów, uczciwość wyborów. I tu, i tu mamy do czynienia z atakiem na podstawowe reguły rządzące systemem politycznym. – Przez wiele lat uznawaliśmy za pewnik, że jeśli jesteś członkiem UE, to stosujesz się do zasady praworządności, szanujesz demokrację, podstawowe prawa itd. – może z pewnymi zastrzeżeniami, ale i z rzeczywistą intencją dostosowania swojego prawodawstwa w pełni do prawa UE – mówił Reynders. Okazuje się, że to nazbyt optymistyczne założenie.
Brudne trwanie
To trochę tak, jak z graniem w grę planszową. Porównanie może się wydać trywialne, ale dobrze oddaje istotę rzeczy. Siadając do stołu z innymi graczami, zakładamy, że znamy reguły i że będziemy ich przestrzegać. W razie wątpliwości możemy sięgnąć po instrukcję i wyjaśnić spór. Być może mamy też wśród znajomych kogoś, kto wyjątkowo dobrze zna daną grę, kogo wiedzę szanujemy i godzimy się, że w razie wątpliwości to właśnie on rozsądzi konflikt. Tyle teorii. W praktyce, jeśli jeden z graczy notorycznie łamie zasady i np. chce rzucać dwoma kostkami zamiast jedną lub domaga się prawa do dodatkowego ruchu, to mamy zasadniczo trzy możliwości: możemy pozwolić mu na oszustwa; możemy wyprosić go za drzwi lub samemu odejść od stołu i więcej z nim nie grać.
Pozwolenie na oszustwo jest nie tylko nieuczciwe, lecz także ryzykowne. Kiedy inni zobaczą, że łamanie reguł nie niesie żadnych konsekwencji, zaczną robić to samo. Nasz oszust może się oczywiście bronić jak Morawiecki w Strasburgu, mówiąc, że nie łamie reguł, lecz jedynie odmiennie je interpretuje, lub że odrzuca tylko część zasad, a wszystkie inne akceptuje. Jednak nie ma to znaczenia. Jeśli wspólna gra ma mieć sens, wszyscy gracze muszą akceptować wszystkie zasady – nie, że wszyscy muszą grać identycznie, bo dobra planszówka pozwala na przyjęcie rozmaitych strategii. Elastyczność ma swoje granice.
Mniej więcej tak wyglądają dziś relacje między Polską a innymi członkami UE. W przeciwieństwie do gry planszowej nie chodzi jednak o zabawę, lecz o potężną konfederację z wieloletnią tradycją, od której przyszłości zależą losy setek milionów jej obywateli. Zwracała na to uwagę przewodnicząca Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen.
W Strasburgu przekonywała, że orzeczenie polskiego TK „podważa fundamenty Unii Europejskiej”: – Kwestionuje w sposób bezpośredni jedność europejskiego porządku prawnego. Tylko wspólny porządek prawny zapewnia równe prawa, pewność prawa, wzajemne zaufanie między państwami członkowskimi, a tym samym realizację wspólnej polityki. Po raz pierwszy w historii sąd państwa członkowskiego stwierdza, że traktaty UE są niezgodne z konstytucją krajową.
W tym sensie działania polskiego rządu stanowią dla UE jeszcze większe wyzwanie niż brexit. Brytyjski tygodnik „The Economist” (zdecydowanie przeciwny rozwodowi Zjednoczonego Królestwa ze Wspólnotą) twierdzi, że Polska zamiast polexitu chce wybrać „brudne trwanie” (dirty remain), czyli pozostawanie w strukturach Unii i psucie ich od środka. Chociaż zdaniem tygodnika Wielka Brytania popełniła błąd, było to rozwiązanie prostsze i uczciwsze – jeśli nie chcesz podlegać regułom klubu, po prostu rezygnujesz z członkostwa. Trzymając się porównania do gry planszowej, można powiedzieć, że Polska zamiast wstać od stołu, upiera się, że będzie grać nadal, ale według swoich reguł. Tymczasem Unia nie ma możliwości, żeby Kaczyńskiego i jego ludzi od stołu wyprosić lub skłonić do przestrzegania zasad.
A dlaczego nie ma takich możliwości? Właśnie dlatego że – wbrew temu, co opowiada Morawiecki – nie jest państwem, a już z pewnością nie jest brutalną dyktaturą. „Państwo narodowe” – czytamy w „The Economist” – „może w sprawach wewnętrznych narzucić swoją wolę, wysyłając policję lub w ekstremalnym przypadku armię do zdławienia buntu. Unia nie ma takich narzędzi”. Łączą ją jedynie reguły. I właśnie z tego powodu polityka polskiego rządu, w tym wyrok wydany przez trybunał Julii Przyłębskiej, to nie jakaś tam niedogodność, lecz poważny problem, który może stać się dla Unii wyzwaniem egzystencjalnym.
Potężną lawinę w górach często prowokuje nie wielka nawałnica, ale grupa głupich turystów, którzy – mimo ostrzeżeń – wejdą tam, gdzie wchodzić nie powinni.
* Autor jest doktorem socjologii, doradcą politycznym i współtwórcą „Podkastu amerykańskiego”