Gdyby książki miały moc leczenia, to Marek Szymaniak byłby jednym z najlepszych polskich medyków. Ten reporter i dziennikarz od dawna i dość konsekwentnie idzie swoją pisarską drogą. Kilka lat temu wydał „Urobionych”, czyli reportaże o polskiej pracy. Jako autor wielu publikacji na podobny temat przybijam Szymaniakowi za nie symboliczną piątkę za dobrą (nomen omen) robotę.

Marek Szymaniak, „Zapaść. Reportaże z mniejszych miast” wyd. Czarne, Wołowiec 2021 / Materiały prasowe
Tamte teksty o polskiej pracy przywieść musiały Szymaniaka do książki następnej. Nie jest bowiem żadną tajemnicą ani tym bardziej przypadkiem, że praca ma swój wymiar geograficzny. Odbywa się w konkretnym „tu”. A tak się składa, że bardzo często słabe „tu” polskiej pracy to właśnie prowincja. „Mniejsze miasta” (jak dyplomatycznie nazywa je Szymaniak). Ale dosadniej: zadupie, dziura, wiocha.
Szymaniak (i za to też należy mu się szacunek) zastrzega już we wstępie, że prowincjonalna Polska nie wzięła się znikąd. Jej stan to efekt bardzo konkretnej politycznej filozofii przyjętej po roku 1989. Opierała się ona na mieszance przekonania, że gdy duzi i silni zwyciężą, to pociągną za sobą słabszych. A także słodkiego wolnorynkowego „niech się dzieje wola nieba”. W ten sposób uzyskaliśmy kraj, w którym metropolie bynajmniej nie ciągnęły prowincji w górę, tylko ją wysysały, drenowały i obgryzały z co lepszych kąsków. Polsce B pozostała zapaść.
Szymaniak pokazuje, że kluczowym mechanizmem wywołującym kolaps była polityczna zgoda na upadek, a w najlepszym razie marginalizację ulokowanych na prowincji (zazwyczaj w czasach Gierka) zakładów produkcyjnych. Bez zakładu nie było dobrej pracy, jej miejsce zajęła więc praca zła. Albo, co gorsza, brak nawet takiej. Kolejnym ogniwem tego łańcucha zapaści była utrata perspektyw, godności i nieuchronne pękanie społeczeństwa. Dobrze, że Szymaniak nazywa rzeczy po imieniu. Jeśli diagnoza ma poprowadzić do udanego leczenia, to musi być zwyczajnie prawdziwa.
Znajdą państwo w tej książce wiele ludzkich historii z miejsc takich jak Kętrzyn, Prudnik albo Hajnówka. Czyta się je dobrze i z zainteresowaniem. Co się stanie dalej z nabytą w ten sposób wiedzą i perspektywą? Czy będzie punktem wyjścia do zlepiania na powrót Polski w jedną całość? Do tego jedna książka oczywiście nie wystarczy. Nawet wiele – choćby najsłuszniejszych – książek to zawsze będzie mało. Literatura nie zastąpi lekarstwa, bo ono tkwi w realnej polityce. Ale może książki trzeba potraktować jako symptom poprawy zdrowia? Może z tego, że jest ich coraz więcej i coraz lepiej diagnozują zapaść polskiej transformacji, wynika, że Polsce się polepsza? Może kolaps opisany jest już choć trochę przezwyciężony? ©℗