Poza Bogiem i historią odpowiedzialność za dramatyczny stan rzeczy na styku Izraela i Palestyny ponoszą politycy.

W konflikcie izraelsko-palestyńskim znów leje się krew. Politycy z różnych stron świata wygłaszają akty strzeliste, wzywając do pokoju, a internauci spierają się, kto ponosi odpowiedzialność za jatki, kto jest tu zbrodniarzem, a kto niewinną ofiarą.
W tym konflikcie tak naprawdę nie ma jednego winnego. A ciekawsze i bardziej twórcze od jego poszukiwania na siłę jest wyciągnięcie wniosków z dynamiki zachodzących procesów i ocena ich możliwych konsekwencji.
Bóg, historia i polityka
Co do odpowiedzialności: jeśli już, to należałoby obsadzić w roli winnego Fatum vel Los, albo – jak kto woli – Boga (notabene, w gruncie rzeczy wspólnego dla zwaśnionych grup, choć czczonego w różnych językach i w oparciu o inne święte księgi). Bo to odwieczna „siła sprawcza” stworzyła ten tygiel ludów, kultur i wiar, wciśniętych w pełen mistycznych i symbolicznych znaczeń zakątek świata.
Kto z grubsza zna historię, ten wie, że nie ma sensu w oparciu o nią doszukiwać się w tego rodzaju sporach jedynej racji oraz bezspornych praw do danej ziemi. Cywilizacja ludzka jest wszakże, z drobnymi wyjątkami, cywilizacją migrantów – spadkobierców wielkich i małych przemieszczeń, zbrojnych lub pokojowych, zasiedlania terytoriów, czystek etnicznych dokonywanych na poprzednikach lub stopniowego stapiania się z nimi w nowy etnos. I czy się to komuś podoba, czy nie – historyczne prawa można zazwyczaj łatwo uzasadnić na parę przeciwstawnych sposobów; wystarczy, że inaczej dobierzemy stulecie, w którym poszukamy stosownych argumentów.
Nie inaczej jest na Bliskim Wschodzie – także na dzisiejszym, newralgicznym styku palestyńsko-izraelskim. Przodkowie współczesnych Żydów byli gospodarzami (a precyzyjniej: współgospodarzami) tych terenów przez wiele wieków, ale też niepierwotnymi. Na pewnym etapie historycznych burz obszary starożytnego Izraela zostały zdominowane przez ludność arabską (przy czym narzucenie kultury i języka, a także islamskiej odmiany religijności, nastąpiło wskutek podboju militarnego w VII w. naszej ery). Warto przy okazji pamiętać, że samo słowo „Palestyńczycy” i „Palestyna”, czyli arabskie Filastīn, pochodzi od hebrajskiego określenia dawnego ludu Filistynów: Plisztim – co oznaczało „przybysze”, „wędrowcy”. A niektórzy z owych „wędrowców” przybyli na sporne terytorium całkiem niedawno.
Poza Bogiem i historią odpowiedzialność za dramatyczny stan rzeczy ponoszą również politycy. Poczesne miejsce wypada tu przyznać tym liderom zwycięskiej Ententy, którzy po zakończeniu I wojny światowej w zaciszu londyńskich oraz paryskich gabinetów rysowali nową mapę polityczną regionu. Brytyjczycy mieli polityczny dług i wobec Arabów, i wobec Żydów, których wykorzystali w zmaganiach wojennych przeciw Imperium Osmańskiemu, sojusznikowi Niemiec i Austro-Węgier. Londyn przyznany przez Ligę Narodów mandat bliskowschodni próbował jednak wykorzystać głównie do strategicznego zabezpieczenia flanki Kanału Sueskiego. Długo (za długo) lekceważył przy tym rozbudzone aspiracje miejscowej ludności i nowe trendy, w tym narastające osadnictwo żydowskie. To z kolei wynikało z pogarszającej się sytuacji diaspory żydowskiej w wielu krajach europejskich, gdzie coraz silniejsze nacjonalizmy przełomu XIX w. i XX w. nabierały wyraźnego charakteru antysemickiego, a także wzrostu w tej globalnej społeczności poparcia dla idei syjonistycznych.
Przez pewien czas administracja brytyjska starała się rozgrywać obie strony rodzącego się konfliktu żydowsko-arabskiego, zgodnie ze starą zasadą „dziel i rządź”, ale rychło sytuacja wymknęła się spod kontroli. Wtedy spróbowano ograniczać migrację żydowską do Palestyny, ale bez sukcesu.
Swoją drogą, znaczącą rolę na tym etapie odegrała także polityka polska: II RP u schyłku lat 30. XX w. wsparła organizacje syjonistyczne, organizujące przerzut Żydów wbrew brytyjskiej blokadzie. Zdecydowały o tym rachuby ówczesnych rządów, opartych na sojuszu z endecją, na rozwiązanie w ten sposób „kwestii żydowskiej” w Polsce (oficjalnie zaprzeczano takiej motywacji), a także ocena naszego wywiadu wojskowego (słuszna zresztą), że warto budować operacyjny i agenturalny przyczółek w rejonie, którego strategiczne znaczenie będzie rosło. „Dwójka” (Oddział II Sztabu Głównego) stała się więc ośrodkiem wspólnie z MSZ realizującym szeroko zakrojoną akcję – od szkolenia i uzbrajania żydowskich bojowników (z pełną świadomością, że umiejętności i sprzęt obrócą przeciw naszemu brytyjskiemu sojusznikowi), aż po koordynację działań m.in. kolei, LOT-u i firm żeglugowych w celu stworzenia żydowskim wychodźcom możliwie przepustowej trasy do Hajfy i Tel Awiwu, zazwyczaj via Rumunia.
Gdy sytuacja w regionie nie dawała się już opanować – zarówno Żydzi, jak i Arabowie nie stronili od akcji zbrojnych – Brytyjczycy, już po II wojnie, po prostu zwinęli swoje manatki i zniknęli, pozostawiając w spadku miejscowym (oraz nowemu, amerykańskiemu hegemonowi Zachodu) polityczny chaos, biedę i spore grupy wyszkolonych bojowników. Jednocześnie mieszać w kotle, na dużą skalę, zaczął Związek Radziecki – też początkowo grając na różnych fortepianach, ale ostatecznie stawiając na Palestyńczyków przeciw Izraelowi, i konsekwentnie, do samego swojego końca, zbrojąc, szkoląc i wspierając politycznie ich organizacje terrorystyczne (częściowo we współpracy ze służbami specjalnymi PRL).
Palestyński węzeł gordyjski
Radzieckie wsparcie dotyczyło jednak przede wszystkim państw arabskich jako takich, zaś sprawa palestyńska była w Moskwie traktowana instrumentalnie i nierzadko poświęcana, przynajmniej tymczasowo, na ołtarzu znacznie ważniejszych interesów regionalnych. Przejawiało się to m.in. w zielonym świetle dla Kairu czy Damaszku, gdy te podejmowały działania, przez Palestyńczyków uznawane za zdradę ich sprawy. Po prostu Kremlowi bardziej opłacało się gonienie króliczka i sianie zamętu, niż doprowadzenie do trwałych rozstrzygnięć i stabilizacji.
Po zakończeniu zimnej wojny pojawiły się nadzieje, że osłabienie lub likwidacja zewnętrznego sponsoringu dla terrorystów oraz wieszczony przez niektórych koniec historii ułatwią wypracowanie politycznego rozwiązania konfliktu. Za zawarte w 1993 r. porozumienie, które doprowadziło do powstania Autonomii Palestyńskiej, szef Organizacji Wyzwolenia Palestyny Jasir Arafat oraz izraelscy politycy Icchak Rabin (ówczesny premier) oraz Szimon Peres (minister spraw zagranicznych) dostali nawet wspólnie pokojowego Nobla. Rychło jednak nadzieje na pokój okazały się płonne – z powodów, które i dzisiaj warunkują kolejny akt dramatu.
Po pierwsze – rolę strategicznego, zewnętrznego sponsora arabskich ruchów antyizraelskich płynnie przejął od Związku Radzieckiego nowy podmiot, czyli Iran. Zręcznie zminimalizował problemy wynikające z odmienności natury religijnej (w Iranie dominuje szyicka odmiana islamu, natomiast wśród ludów Palestyny sunnicka), sypnął pieniędzmi i instruktorami, zapewnił bezpieczne bazy logistyczne i od czasu do czasu także polityczne wsparcie dla takich ruchów jak Hamas. Jednocześnie, przy pomocy szyickiego Hezbollahu, zaczął coraz bardziej wiązać część izraelskiego potencjału w sąsiednim Libanie. Teraz też dolewa oliwy do ognia, bo eskalacja konfliktu w Palestynie oznacza zmuszenie Izraela do coraz większej brutalizacji działań, co z kolei – pod naciskiem emocji arabskiej ulicy – zmniejsza skłonność umiarkowanych środowisk arabskich do paktowania z Żydami. A to szczególnie istotne w obliczu trendu zapoczątkowanego kilkanaście miesięcy temu przez administrację Donalda Trumpa – wymuszania i wspierania, kijem i marchewką, kolejnych porozumień pomiędzy konserwatywnymi monarchiami Zatoki Perskiej (Zjednoczone Emiraty Arabskie czy Bahrajn) a Izraelem.
Do tego dochodziła postępująca współpraca izraelsko-saudyjska – co z jednej strony minimalizowało ciche wsparcie niektórych szejków dla sprawy palestyńskiej, z drugiej przybliżało szanse powstania w regionie bloku o ogromnym potencjale militarnym, ekonomicznym i politycznym, śmiertelnie groźnego dla aspiracji Teheranu. Dziś ta perspektywa wydaje się co najmniej bardzo odległa, o ile w ogóle realna. Nie wspominając o tym, że im więcej czasu izraelscy politycy, wojskowi i oficerowie wywiadu poświęcają na gaszenie pożaru wewnątrz, tym mniej mają go na planowanie ofensywnych akcji przeciw Iranowi i jego programowi nuklearnemu.
Po drugie, Palestyńczycy wciąż nie wytworzyli reprezentacji politycznej, zdolnej do prowadzenia skutecznej dyplomacji międzynarodowej oraz do efektywnej samoorganizacji. Władze Autonomii Palestyńskiej (jednostronnie, na podstawie dekretu jej prezydenta Mahmuda Abbasa, przemianowanej w międzyczasie na „Państwo Palestyńskie”), zdominowane przez polityczne skrzydło Hamasu nijak nie mogą pozbyć się korupcji, nepotyzmu, niejasnych powiązań o charakterze mafijnym i terrorystycznym, a także zwykłej niekompetencji. Znacznie lepiej niż rozwiązywanie realnych problemów ludności palestyńskiej idzie miejscowym liderom budowanie prywatnych majątków, a także odwracanie uwagi od swoich błędów i zaniedbań poprzez wywoływanie kolejnych intifad, wysyłanie kolejnych pokoleń arabskiej młodzieży z kamieniami (a czasem także z nożami i bombami) przeciw izraelskim żołnierzom i policjantom.
Przy okazji: skłonność do posługiwania się młodymi ludźmi, nierzadko dziećmi, jest powszechną i zrozumiałą taktyką wielu tego rodzaju środowisk, nie tylko w Gazie czy na Zachodnim Brzegu. Małoletni jest znacznie łatwiejszy do indoktrynacji i radykalizacji niż ukształtowany społecznie i psychicznie dorosły – w dodatku ma większe szanse uzyskać efekt zaskoczenia w konfrontacji z żołnierzami czy siłami porządkowymi. Jeśli przypadkiem (albo wskutek specjalistycznego wyszkolenia) żołnierz lub policjant będzie szybszy od napastnika, to też dobrze. Martwe dziecko jako ofiara wrażej przemocy lepiej wygląda w materiałach propagandowych niż martwy dorosły. Przepraszam co wrażliwszych czytających te słowa za brutalność i cynizm – ale ten świat tak działa.
I po trzecie wreszcie – poza Iranem i samymi Palestyńczykami współwinę za kolejne eskalacje ponosi też Izrael. W wewnętrznej strukturze tego państwa, jego elektoratu i dominujących nastrojów społecznych nastąpiły na przestrzeni ostatnich dekad istotne zmiany i to bynajmniej niekoniecznie na lepsze (tylko częściowo jest to związane z intensywną migracją „nowych Żydów” z terenów byłego ZSRR). W uproszczeniu: sprowadzają się do większej podatności na populizm, a także do skłonności do myślenia w kategoriach bieżących interesów partykularnych kosztem strategicznych interesów zbiorowości.
W wymiarze praktycznym, związanym bezpośrednio z aktualną odsłoną konfliktu, przejawia się to m.in. w błędach popełnionych przez siły bezpieczeństwa w obliczu eskalacji. Nie zidentyfikowano w porę liderów ruchawki i nie zneutralizowano ich odpowiednio. Przesadzono z przemocą w kilku sytuacjach, które wcale tego nie wymagały – dając paliwo dalszym wydarzeniom, zaś w innych zwlekano z adekwatną reakcją. Można tłumaczyć te fakty albo brakiem profesjonalizmu (nawet często mitologizowanym służbom izraelskim też się to zdarza), albo cyniczną rachubą polityków – a niewykluczone, że nałożyło się jedno i drugie.
„Bibi” jako klucz
Nie da się zaprzeczyć, że jednym z największych beneficjentów wydarzeń jest premier Izraela Binjamin „Bibi” Netanjahu. Jego partia Likud to ugrupowanie o charakterze konserwatywno-nacjonalistycznym, nawiązujące w znacznym stopniu do tradycji dawnego ruchu syjonistycznego i jego historycznego lidera Ze’ewa Żabotyńskiego (tego samego, który tuż przed II wojną realizował porozumienie z polską „Dwójką”).
Netanjahu w ostatnim czasie prowadził, w sojuszu z administracją Donalda Trumpa, interesującą i dość finezyjną (wbrew pozorom) politykę. Z jednej strony grał z drobniejszymi partiami radykalnej, religijnej prawicy i pozwalał sobie na tak spektakularne gesty, jak formalne przeniesienie stolicy do Jerozolimy (przy sprzeciwie znacznej części środowiska międzynarodowego i ku wściekłości Arabów). Z drugiej po cichu budował kanały dialogu z umiarkowanymi politykami ugrupowań arabskich w Izraelu, a ponadto robił interesy i zacieśniał relacje z wieloma państwami arabskimi (w obliczu narastającego wyzwania irańskiego, wspólnego dla wszystkich zainteresowanych, nie było to wcale takie dziwne). Mimo publicznych spięć robił też interesy, i to m.in. w newralgicznym sektorze technologii militarnych, z erdoganowską Turcją (notabene, Ankara dzisiaj wygłasza kolejne płomienne wezwania do solidarności muzułmańskiej, ale do konkretnych kroków naruszających tę kooperację z Izraelem jakoś się nie pali).
Problem pojawił się, gdy Likud co prawda wygrał niedawne wybory parlamentarne – ale okazało się, że nie jest w stanie ani rządzić samodzielnie, ani utworzyć większościowej koalicji. Po miesiącu zabiegów i lawirowania pomiędzy obecnymi w nowym Knesecie żydowskimi religijnymi radykałami a liderami arabskimi „Bibi” poniósł klęskę, zaś prezydent Re’euwen Riwlin kolejną misję tworzenia gabinetu powierzył jego największemu rywalowi, Ja’irowi Lapidowi. Przez moment wydawało się nawet, że ten będzie w stanie zbudować dość egzotyczny sojusz swojej centrolewicowej partii Jesz Atid oraz grup prawicowo-nacjonalistycznych, ale nowa odsłona wojny z Palestyńczykami zredukowała jego szanse niemal do zera. Po prostu skrajna prawica w obliczu konfliktu w dość naturalny sposób utwardziła stanowisko w kwestii palestyńskiej, a ponadto opowiedziała się, ustami swego lidera Naftali’ego Bennetta, za szerokim „rządem jedności narodowej”. Szerokim, czyli de facto także z udziałem Likudu i zapewne dominującą rolą Netanjahu. Trudno w tej sytuacji nie podejrzewać tak zręcznego i cynicznego polityka jak „Bibi”, że przynajmniej nie zmartwił się nadmiernie wybuchem zamieszek i walk.
Last, but not least: interesujące jest, co ostatecznie zrobią Amerykanie. Jest tajemnicą poliszynela, że polityka Waszyngtonu wobec Bliskiego Wschodu podlega silnemu i skutecznemu lobbingowi ze strony diaspory żydowskiej w USA. Do niedawna znacznie bliżej do ucha prezydenta miała izraelska „partia wojny”, ale zmiana lokatora Białego Domu daje szansę przebicia się także niebagatelnej, a bardziej koncyliacyjnie nastawionej wobec Arabów, grupie wpływowych Żydów amerykańskich związanych politycznie z Partią Demokratyczną. Dodatkowo tak oni, jak i sam prezydent Joe Biden są w dużej mierze związani dominującą retoryką współczesnego amerykańskiego liberalizmu, opartą na afirmacji pokojowego współistnienia, koncyliacji, poszanowania praw mniejszości, praw człowieka etc. Twardy kurs i represje wobec Palestyńczyków jednak się z tym kłócą – przynajmniej na płaszczyźnie marketingu politycznego.
Na razie USA najwyraźniej grają na czas, licząc, że cicha dyplomacja z udziałem krajów regionu oraz publiczne wezwania do pokoju rozwiążą problem. W świetle przedstawionych uwarunkowań, przede wszystkim rozlicznych interesów wewnętrznych i zewnętrznych związanych z eskalacją lub przynajmniej podtrzymaniem temperatury konfliktu, nie wydaje się to realistyczne. A ostateczne wnioski są smutne: niewiele czynników pozwala nam oczekiwać rychłego zakończenia rozlewu krwi w Gazie i na Zachodnim Brzegu Jordanu.
*Autor jest doktorem nauk o polityce z Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach, ekspertem Nowej Konfederacji