Czym lepiej podzielić społeczeństwo, zmobilizować wyborców i odwrócić ich uwagę od ewidentnych zaniedbań państwa, niż upartym wbijaniem do głów, że tuż za rogiem czają się ci „inni”, którzy nienawidzą cię za to, kim jesteś?

Gdy wiosną 2020 r. pierwszy lockdown zamroził nasze życie kulturalne, polityczne i gospodarcze, miałem okazję robić wywiad – oczywiście zdalnie i na dystans – z cenionym polskim profesorem wykładającym na zachodnich uczelniach. Czy to nie problem – pytałem go – że teraz, gdy uwaga mediów i rządzących powinna być skupiona na poprawie ochrony zdrowia i walce z pandemią, my fundujemy sobie kampanię prezydencką?
Profesor szybko dał mi do zrozumienia, że bredzę. Żadna kampania nie przesłoni pandemii, a już wkrótce politycy znikną z ekranów telewizorów i okładek gazet. Jeśli jakaś polityka w ogóle będzie nas interesować – przekonywał dalej – to ta na poziomie samorządowym. Kompetencje lokalnych włodarzy i ich zdolność do organizacji podstawowych usług w obliczu zagrożenia dla zdrowia urosną do rangi problemów pierwszorzędnych – mówił profesor. A rytualne spory ideologiczne zostaną zepchnięte na daleki margines. Przepowiednia mojego rozmówcy, ujmując delikatnie, zestarzała się kiepsko.
Po roku wiemy już, że stało się coś przeciwnego. To nie pandemia zmieniła priorytety naszej debaty publicznej. A nawet sprawy fundamentalne – życia i śmierci, zdrowia najbliższych i niepotrzebnego cierpienia – nie wzięły góry nad powierzchownym konfliktem internetowych radykalizmów i politycznych plemion. Jest wręcz gorzej. W 2020 r. to wojny kulturowe pożarły pandemię. Nieliczni autorzy i autorki przestrzegali przed tym ryzykiem. Większość liderów opinii, polityków i partyjnych kibiców odnalazło się w niej świetnie. Z cynizmu lub szczerego przekonania, że walczą o sprawy fundamentalne.
Wpadliśmy po uszy
Były gorące lipcowe dni, tuż po zwycięstwie Andrzeja Dudy. Zwyczajowo w takim czasie można się spodziewać uspokojenia i należnego wszystkim – mediom, wyborcom, politykom – odpoczynku od toksycznych emocji kampanii wyborczej. Ale tym razem miało stać się inaczej. Zbigniew Ziobro dzień po wyborach udzielił wywiadu Telewizji Trwam, w którym padły głośne słowa: „Stoi przed nami ogromne wyzwanie. Jeśli my tego nie zrobimy, jeśli nie zajmiemy się edukacją, jeśli nie zajmiemy się sferą nauczania na uniwersytetach, jeśli nie zajmiemy się obszarem mediów, to przegramy bitwę o polskie dusze”. Za tym wywiadem poszły zapowiedzi repolonizacji mediów, ostrzejszego podejścia do sądownictwa i wypowiedzenia przez Polskę konwencji antyprzemocowej. Minister sprawiedliwości wystrzelił ostrzegawczą salwę, a w efekcie nie tylko zagłuszył sukces prezydenta, ale i otworzył front, który chwilę później objął całą Polskę.
Z przeciwnej strony na fali emocji, jakie wywołała kampania prezydencka i wygrana PiS-owskiego kandydata, uderzyli aktywiści LGBT+. Także pod koniec lipca, pod osłoną nocy, na warszawskich pomnikach – w tym na figurze Jezusa pod Kościołem Świętego Krzyża – zawisły tęczowe flagi. Dołączono do tego bojowniczy manifest. „To szturm! To atak! To tęcza!” – pisali autorzy i autorki pomnikowej akcji partyzanckiej. Obie strony – choć nie było między nimi równowagi sił, dostępnych środków i zdolności do sięgnięcia po przemoc – zadeklarowały wejście na ścieżkę eskalacji. Że w Polsce toczy się wojna kulturowa, nie mieli już wątpliwości ani czytelnik „Gazety Wyborczej”, ani słuchacz „Radia Maryja”; zgadzał się z tym i polityk PiS, i działaczka PO.
To ciekawe, bo pojęcie „wojen kulturowych” jeszcze kilka lat temu było w Polsce figurą popularną wyłącznie wśród garstki pasjonatów – osób śledzących na co dzień amerykańskie spory ideowe, kulturoznawczyń i filozofek, korespondentów z zachodnich stolic czy doradców politycznych. Wiadomo, że toczy się wojna PiS-u z Platformą i „wojna polsko-polska”, ale mało kto nazywał te starcia „wojnami kulturowymi”. Do wiosny 2020 r. Analiza wyników wyszukiwania w internecie pokazuje, że Polacy i Polki szukali tego hasła i czytali o nim w sieci w ostatnim roku dwukrotnie częściej niż przez całą pierwszą kadencję PiS. Dobrze, że dowiedzieliśmy się, iż istnieją jakieś „wojny kulturowe” i w wielu krajach to problem, bo i my wpadliśmy w nie po uszy.
Tęczowa walka z władzą
Dla milionów Polek i Polaków 2020 r. był bez wątpienia rokiem pandemii i kryzysu. Ale dla polskiej polityki, debaty publicznej, mediów i świadomości elit był dużo bardziej rokiem tęczowej flagi, błyskawicy, LGBT, aborcji, konwencji antyprzemocowej, pedofilów w sutannach i braci Sekielskich.
„Wojna kulturowa” oznacza moment albo spór w życiu społeczeństwa, kiedy polityka zaczyna się zajmować (można dodać: „niezdrowo”) rzeczami, do rozstrzygania których nie ma narzędzi. O ile demokracja parlamentarna świetnie się sprawdza w kwestiach wyboru takich czy innych podatków, organizacji usług publicznych czy podziału administracyjnego państwa, zawodzi, gdy do głosu dochodzą fundamentalne różnice na polu wartości. Wojna wybucha, gdy konflikt polityczny obraca się wokół tego, jakie są „właściwe” postawy, co jest moralne lub przyzwoite, kto i na jakich prawach ma dostęp do sfery publicznej. Czyje język i kategorie postrzegania rzeczywistości zostaną uznane za prawomocne, a czyje wyrzucone poza nawias. W wojnie kulturowej obydwie strony próbują narzucić przeciwnikom nie swoje rozwiązania, lecz swoje wartości. To też czas, kiedy to, co symboliczne dominuje nad tym, co materialne. Sprawy, które zwykło się nazywać „obyczajowymi” czy „światopoglądowymi” (choć to nieprecyzyjne określenie), organizują politykę tak bardzo, że zostaje miejsca na niewiele poza nimi.
Akcja pomnikowa z lipca, następujące po niej demonstracje, aresztowania i kulturowa ofensywa Solidarnej Polski z wakacji 2020 r. zapiszą się pewnie w pamięci jako moment zwrotny. Bitwa o flagi na monumentach poskutkowała tym, że tęczowe symbole stały się też emblematem walki z władzą, jak patriotyczne koszulki i powstańcze kotwice za czasów Platformy. Wydarzenia kolejnych miesięcy doprowadziły również do największego od lat upolitycznienia młodego pokolenia, rzuciły koło ratunkowe lewicy kulejącej po kompromitującej kampanii Biedronia oraz pogłębiły podziały tożsamościowe między i tak nieskłonnymi do dialogu obozami.
Ale fakt, że doszło do tego wybuchu, nie może zaskakiwać. Wojna kulturowa była z nami cały czas, wystarczyło ją zauważyć.
Niewyobrażalna codzienność
W 2020 r. spieraliśmy się o „zakaz propagandy LGBT” i furgonetki ze zdjęciami rozszarpanych płodów, o prawa i język mówienia o osobach transpłciowych i niebinarnych, o konwencję antyprzemocową, wulgarne hasła na demonstracjach oraz świętość religijnych i narodowych symboli. Czy LGBT to ludzie, czy ideologia? Do Polski dotarła dyskusja o tzw. kulturze anulowania (cancel culture) – internetowych nagonkach, (auto)cenzurze i konflikcie wolności słowa z mową nienawiści. Lewica i liberałowie prześcigali się we wzajemnych oskarżeniach o nieprawomyślność i zdradę, a niespotykaną karierę zrobiło pojęcie „dziadersa”. Obozem konserwatywnym szarpała jego wewnętrzna licytacja na radykalizm i wyścig do prawej ściany.
Kluczowymi punktami spornymi w kampanii prezydenckiej były nie ochrona zdrowia i sprawność państwa, lecz pedofilia, edukacja seksualna i adopcja dzieci przez pary jednopłciowe. Protesty aborcyjne doprowadziły do bezprecedensowej mobilizacji i złamały z pół tuzina językowych i społecznych tabu. Z jednej strony bazgrano po murach świątyń, z drugiej strony za przyzwoleniem lub biernością władzy próbowano organizować bojówki i pospolite ruszenie od ich obrony. Rzeczy wcześniej niewyobrażalne – jak bunt przeciw księżom w małych miejscowościach i rekordowe demonstracje w środku pandemicznych obostrzeń – stały się codziennością.
Pęknięcie kulturowe potwierdzają nie tylko anegdotyczne przykłady, ale i twarde liczby. Według badania CBOS odsetek najmłodszych wyborców deklarujących poglądy centrowe jest mniejszy (poniżej 25 proc.) niż kiedykolwiek od 1990 r. Spadł też udział osób deklarujących „trudno powiedzieć” i wybierających opcję „apolityczność”. Co logiczne, więcej ludzi jasno identyfikuje się z prawicą albo lewicą. Jesienią 2020 r. i zimą 2021 r. po raz pierwszy w badaniach więcej Polaków wyrażało negatywną opinię o Kościele katolickim niż pozytywną. Bieguny postaw politycznych kobiet i mężczyzn oddaliły się od siebie. Więcej osób – co pokazywały sondaże United Surveys dla DGP – jest dziś za liberalizacją prawa aborcyjnego niż za powrotem do „kompromisu”.
Jeśli kiedykolwiek mogliśmy mówić o triumfie wojen kulturowych nad polityką, to właśnie w 2020 r. Gdy szpitale dochodziły do granic wytrzymałości, upadały firmy i rosło bezrobocie, a przyszłość malowała się w ciemnych kolorach, debata publiczna kręciła się wokół kwestii seksualności, płci i tożsamości. Ale choć kusi, żeby zrzucić ten problem na peryferyjność polskiej polityki i niską kulturę dyskusji, prawda jest odwrotna. To nie my odkleiliśmy się od świata – cały demokratyczny Zachód znajduje się już w odmętach tej wojny. A Polska, dzięki mediom społecznościowym i globalnemu obiegowi opinii, również jest częścią tego trendu.
Sąd nad demokratycznym eksperymentem
Także wiosną 2020 r. zginął, uduszony kolanem przez policjanta w trakcie interwencji, czarnoskóry mieszkaniec Minneapolis w stanie Minnesota George Floyd. Protesty, które po tym zdarzeniu wybuchły w całych Stanach, osiągnęły bezprecedensowe rozmiary i błyskawicznie rozciągnęły się na tematy inne niż nadużycie siły przez policję. Zaatakowano pomniki historycznych postaci – również tych niekojarzących się z rasizmem czy niewolnictwem, lecz wprost przeciwnie – jak Kościuszki czy Lincolna. Pojawiły się głosy wzywające do rewizji status quo nie tylko w kwestiach praw i dyskryminacji, ale i edukacji, kultury, języka.
Protest – jak najbardziej uzasadniony – szybko posłużył obu stronom sporu politycznego w USA do uruchomienia wojny zastępczej o sprawy tak ważne, co trudne do rozstrzygnięcia w atmosferze zamieszek. Pod osąd poszedł cały amerykański eksperyment demokratyczny i historia państwa do XVII wieku włącznie – obok przemocy na ulicach prawica i lewica wzajemnie zrzucały na siebie odpowiedzialność za krzywdę, występek i gwałt w kilkusetletniej historii osadnictwa białych na kontynencie amerykańskim. Mimo że dowodów na rasizm i jego bolesne dziedzictwo historyczne w USA nie brakuje, elity rzuciły się do walki o sprawy symboliczne i akademickie. I choć to czarnoskóra społeczność w Stanach nieproporcjonalnie mocno odczuwała skutki epidemii, także lewicy było na rękę to, że dyskusja skupiła się na takich kwestiach jak pomniki czy patroni szkół lub dyskryminacja rasowa w Hollywood. I Trump, i demokraci uwierzyli, że konflikt kulturowy i emocje związane z rasizmem pozwolą zmobilizować wyborców. Nie pomylili się. Frekwencja w wyborach prezydenckich pobiła rekord pomimo epidemii i związanych z nią utrudnień.
Również latem amerykańskie media zafundowały sobie wewnętrzną czystkę i falę koleżeńskich sądów. Na fali oskarżeń – prawdziwych lub mocno naciąganych – o rasizm, transfobię lub „dziaderstwo” z prestiżowymi redakcjami pożegnali się liczni wpływowi publicyści i publicystki. Co ciekawe, w większości o lewicowych i demokratycznych, a nie pro-Trumpowskich sympatiach. Błyskawicznie wykuwała się nowa językowa ortodoksja, a towarzysząca jej wzajemna podejrzliwość i tendencja do tropienia odstępstw osiągała niespotykane poziomy. Nie wszyscy nadążali lub chcieli nadążać. Powstawały listy otwarte w obronie wolności słowa i przeciwne im listy w obronie dyskryminowanych mniejszości przed nadużyciami wolności słowa. Do czerwoności debatę w Stanach Zjednoczonych i na Wyspach Brytyjskich rozgrzały wypowiedzi pisarki J.K. Rowling – autorki serii o „Harrym Potterze” – której polemiści zarzucili wrogość wobec osób transpłciowych i niebinarnych. Pojęcie „TERF”, czyli feministki wrogiej osobom transpłciowym, zrobiło na fali tej dyskusji karierę w internetowych sporach. Kwestia J.K. Rowling i kultury anulowania – czyli owej tendencji do piętnowania w internecie faktycznych i domniemanych sprawców językowej przemocy – poskutkowała kolejną serią listów otwartych, stanowisk i polemik. To wyłącznie przykłady z USA, ale debata o kolonializmie, seksizmie, rasizmie i pokoleniowe wojny wokół kwestii tożsamości – rozgrywające się zazwyczaj według podobnego scenariusza – dotarły też do Francji, Wielkiej Brytanii, Kanady, Holandii.
To, że w trakcie pandemii na całym świecie doszło do kulturowego przesilenia, nie jest przypadkiem. Przyspieszyło je poczucie zagrożenia, niepewności i doświadczenie upadających struktur państwa towarzyszące pandemii.
Zajęcie dla elit
Szok pandemii nie był łatwy do przyswojenia. Ale kuriozalne teorie spiskowe były tylko jedną z form jego wyparcia. Z wielu powodów wojny kulturowe okazały się lepszym pochłaniaczem zbiorowej uwagi. I zajęciem dla elit medialnych i politycznych, które musiały skonfrontować się z brakiem sprawczości. Pandemia prędko wymazała bowiem dużą część politycznego sporu. – Skoro wszyscy się zgadzali, że wirusa trzeba zwalczyć, medyków oklaskiwać, a granice zamknąć, trzeba było znaleźć inne osie podziału. Kwestie kulturowe nadawały się do tego lepiej, bo w sprawach moralności, seksualności, tożsamości i historii dużo łatwiej o mocno zakorzenione i wyraziste opinie niż w przypadku regulacji zdrowia publicznego. Słowem: trudno sobie wyobrazić polityków i wyborców równie gorąco spierających się o kwestię sieci szpitali lub emisji kryzysowych obligacji, co o „seksualizację dzieci” i „ideologię LGBT”.
Spadające poczucie bezpieczeństwa też odegrało rolę. Społeczeństwa trwające w ciągłym lęku potrzebują i tematów zastępczych i silnych kotwic. Ale o ile dla krajów konserwatywnych i religijnych oczywistą kotwicą były naród, wiara, tradycja i patriotyzm (efekt rallying around the flag – zebrania się wokół sztandaru – jak mówią w USA), to w państwach Zachodu podobną rolę odgrywają dziś cząstkowe tożsamości – seksualna, rasowa, ideologiczna, religijna. Kwestia faktycznej dyskryminacji lub jej braku jest – co ciekawe – zupełnie wtórna dla wojen kulturowych. Gdy już wybuchną, w procesie ścierania się odrębnych języków, wrażliwości i spojrzeń na świat, tożsamości zarówno większościowe, jak i mniejszościowe podkreślają swoje cierpienie i wykluczenie. Stąd w Polsce i tradycyjni katolicy, i osoby LGBT+ uważają się za ofiary przemian kulturowych i polaryzacji politycznej. Tak jak w USA o status ofiar konkurują biali mężczyźni z prowincji i przedstawicielki mniejszości rasowych z wielkich metropolii.
Grunt pod wybuch wojen kulturowych przygotowała już wcześniej komunikacyjna rewolucja, jaką przyniosły media społecznościowe i coraz mocniejsze skupienie się polityki na kwestiach tożsamościowych – rozgrywanie prowincji przeciwko miastom, kobiet przeciwko mężczyznom i „normalnych rodzin” w opozycji do „gender”. Ale pandemia odebrała milionom ludzi poczucie bezpieczeństwa ekonomicznego i obietnicę awansu, które powstrzymują najbardziej toksyczne emocje przed ujawnieniem się. To, czego kolejne lockdowny dostarczyły w nadmiarze, to czas, jaki można było spędzić przed ekranem komputera lub smartfona na toczeniu coraz to bardziej zawiłych, agresywnych i sekciarskich sporów. Napastliwa dyskusja internetowa karmiła się w minionym roku podstawowym lękiem o egzystencję: ekonomiczne podstawy funkcjonowania, zdrowie i życie najbliższych, przyszłość dzieci.
I wreszcie – last but not least – wszystko to okazało się użyteczne. Czym lepiej podzielić społeczeństwo, zmobilizować wyborców i odwrócić ich uwagę od ewidentnych zaniedbań państwa, niż upartym wbijaniem do głów, że tuż za rogiem czają się ci „inni”, którzy nienawidzą cię za to, kim jesteś? I choć w tej nienawiści nie ma symetrii, a pewnych spraw nie da się bagatelizować – jak skutki rasizmu czy homofobii – to wojny kulturowe wkręcają w swoje tryby po równo wszystkich. Przez binarną logikę pozwalają podzielić debatę na idealnie równe połowy, a przez dążenie do czystych moralnie i czarno-białych kategorii zabijają wszelki niuans i możliwość polemiki.
Budzimy się z tego stanu teraz, po roku, gdy zmęczenie nieustającym konfliktem wygrało z przymusem ciągłej uwagi i mobilizacji do starcia z wrogiem. Gdy jednak następnym razem zadamy sobie pytanie, jak i dlaczego przesypia się kryzysy oraz czemu i tym razem nie przygotowaliśmy się lepiej, warto przypomnieć sobie, co stało się, gdy do wyboru była walka z epidemią i wojna kulturowa.
To, że w trakcie pandemii na całym świecie doszło do kulturowego przesilenia, nie jest przypadkiem. Przyspieszyło je poczucie zagrożenia, niepewności i doświadczenie upadających struktur państwa towarzyszące pandemii
Jakub Dymek, publicysta, dymek.substack.com