Nie należy bagatelizować antyunijnej retoryki, która może ostatecznie doprowadzić do opuszczenia wspólnoty. Jeśli do tego dojdzie, to zostawimy za sobą unię o wiele bardziej zintegrowaną

Gdyby ktoś miał wątpliwości, czy Zjednoczona Prawica to jeszcze jakiś wspólny projekt ideowy, czy w najlepszym razie małżeństwo z rozsądku złączone wyłącznie chęcią podtrzymania władzy, może je w prosty sposób rozwiać. Wystarczy przyjrzeć się stosunkowi ekipy rządzącej do Unii Europejskiej.
Dziennikarze – jak i wielu wyborców – uwielbiają niespójności. Wyszukują wypowiedzi polityków, którzy jednego dnia przekonują nas do określonego stanu rzeczy, a jakiś czas później z równym zapałem twierdzą, że sprawy mają się zupełnie inaczej. Zderzają ze sobą opinie członków tej samej partii, które nijak nie chcą być spójne, i zwracają uwagę na poważne różnice programowe pomiędzy ugrupowaniami formalnie tworzącymi koalicję. Politycy na każdy z tych zarzutów mają lepsze i gorsze odpowiedzi. Skonfrontowani ze sprzecznością swoich słów sporadycznie przyznają się do zmiany opinii, choć o wiele częściej przekonują, że po prostu zostali źle zrozumiani. Łatwiej jest, kiedy niespójność zarzuca się członkom jednej partii. Można odpowiedzieć, że nasze ugrupowanie zrzesza ludzi o odmiennych poglądach i że w różnorodności jego siła. A w przypadku koalicji, że gdybyśmy zawsze się zgadzali, bylibyśmy jedną partią lub że co prawda w tej sprawie się różnimy, ale w innych działamy wspólnie i zrobiliśmy masę dobrego.
Jest w tych wszystkich odpowiedziach sporo racji. Trudno, aby kilkanaście tysięcy członków jednej partii czy nawet kilkuset parlamentarzystów jednej koalicji miało identyczne poglądy na wszystko. Są jednak takie kwestie, gdzie niełatwo o kompromis. Taką sprawą jest stosunek do Unii Europejskiej. A właściwie do polskiej suwerenności, dla której Unia stanowi rzekomo śmiertelne zagrożenie.
Zamach na niepodległość
Tak przynajmniej twierdzą politycy Solidarnej Polski, którzy od miesięcy odmawiają poparcia dla funduszu odbudowy (FO), czyli europejskiej puli 750 mld euro przeznaczonych na pomoc gospodarkom po pandemii. Wyjątkowość tego instrumentu polega na tym, że środki tworzące FO nie będą pochodziły – jak w „zwykłym” budżecie Unii – ze składek państw członkowskich, ale z długu, który Komisja Europejska zaciągnie w imieniu całej UE. Mało tego, przynajmniej jego część ma zostać spłacona z nowo utworzonych dochodów własnych. To pieniądze, które popłyną do unijnego budżetu bezpośrednio, nie za pośrednictwem państw członkowskich. Ich źródłem mają być nowe podatki, np. od największych globalnych firm technologicznych.
Być może przeciętnemu Europejczykowi cały mechanizm nie wydaje się specjalnie kontrowersyjny. W rzeczywistości to fundamentalna zmiana w sposobie myślenia o Unii. Na tyle duża, że wielu dziennikarzy i komentatorów mówiło o „momencie hamiltonowskim” Europy. To nawiązanie do historii Stanów Zjednoczonych, kiedy to Alexander Hamilton, pierwszy amerykański sekretarz skarbu, skłonił innych ojców założycieli do uwspólnotowienia długu poszczególnych stanów, za który teraz miał odpowiadać rząd federalny. Decyzja była krokiem milowym na drodze do przekształcenia oddzielnych kolonii w jedno państwo. Porównanie z obecną sytuacją w Europie jest jednak naciągane, bo Unia nie przejmuje odpowiedzialności za zadłużenie wszystkich państw, a jedynie pożycza pieniądze w ich imieniu. Mimo wszystko – jak dobrze wiemy z życia prywatnego – niewiele spraw potrafi złączyć ludzi tak mocno jak wspólny kredyt.
Zmiana jest więc poważna. W tym sensie politycy Solidarnej Polski mają rację, przekonując, że to niemały krok w kierunku bliższej integracji. Kłopot pojawia się wówczas, gdy ogłaszają, że jest to zagrożenie dla polskiej niepodległości. A tak właśnie argumentują swój sprzeciw wobec zatwierdzenia funduszu odbudowy, który potrzebuje zgody wszystkich parlamentów państw członkowskich, aby wejść w życie. Zgody od Cypru po Niemcy, co zresztą wiele mówi o tezach, jakoby Unia była bezwzględną dyktaturą narzucającą wszystkim swoją wolę prosto z Brukseli.
Problem jest poważny, bo pozostałej części Zjednoczonej Prawicy fundusz odbudowy bardzo się podoba. I to do tego stopnia, że część polityków już chwali się tym, na co przeznaczy uzyskane z niego pieniądze – łącznie nawet 250 mld zł. Mało tego, podobają się im nie tylko pieniądze, lecz także mechanizm spłaty długu, czyli nowe podatki wprowadzone na poziomie unijnym.
„Europa potrzebuje kompleksowego pakietu ożywienia gospodarczego stymulującego europejską ekonomię. Konieczna jest nasza wspólna zgoda w kwestii ambitnego kształtu Wieloletnich Ram Finansowych oraz zwiększenie środków własnych, dochodów UE” – pisał w kwietniu 2020 r. premier Mateusz Morawiecki w niemieckim dzienniku „Frankfurter Allgemeine Zeitung” (tłumaczenie za stroną Kancelarii Prezesa Rady Ministrów). I dodawał wprost, że „Unia powinna przeznaczyć całkiem nowe środki finansowe (…) na przeciwdziałanie skutkom gospodarczym pandemii”, zaś „wprowadzenie podatków FTT (od transakcji finansowych – red.), cyfrowego, od śladu węglowego importu z państw trzecich czy Single Market Fee stanowiłoby cenne źródło własnych dochodów Unii”.
Morawiecki jako przedstawiciel Polski w Radzie Europejskiej zgodził się także na wprowadzenie mechanizmu ochrony praworządności. To instrument pozwalający państwom członkowskim na wstrzymanie wypłaty środków unijnych do tych krajów, gdzie zasady rządów prawa są poważnie naruszane. A przecież Solidarna Polska oraz wielu prominentnych zwolenników obecnego rządu i ten mechanizm uważa za gwałt na polskiej suwerenności.
W koalicji ze zdrajcą
Okazuje się zatem, że rządzącą koalicję tworzą dziś trzy partie, z których jedna oskarża dwie pozostałe o działania zagrażające niepodległości państwa. Trudno mi sobie wyobrazić poważniejszy zarzut pod adresem przeciwnika politycznego. Tu jednak nie mamy do czynienia z przeciwnikami, lecz członkami jednego rządu! Jak to możliwe, że SP nadal w tym rządzie jest?
– Jest bardzo dużo rzeczy, które nas łączą. Gdyby porównać nasze rządy z rządami poprzedników, trzeba zobaczyć, że wszystko idzie w dobrym kierunku, wiele rzeczy nam się udaje – mówił na antenie TVN24 Patryk Jaki. To pokraczne tłumaczenie, bo w tej samej rozmowie przekonywał, że spór o fundusz odbudowy i mechanizm praworządności dotyczy „kwestii fundamentalnej”, albowiem na naszych oczach Unia Europejska staje się jednym „państwem – Stanami Zjednoczonymi Europy”. Jeśli Jaki naprawdę w to wierzy, to popiera rząd, który rezygnuje z niepodległości kraju. A popiera dlatego, że są jakieś inne rzeczy, które mu się w tym rządzie podobają. Absurd.
Prawica integruje Unię
Niejedyny to zresztą paradoks w relacjach tej ekipy z Unią Europejską. Dość powiedzieć, że sam Jarosław Kaczyński, który wielokrotnie krytykował aktywność Unii i chciał jej „powrotu do korzeni”, jednocześnie postulował stworzenie europejskiej armii. I to z dostępem do broni atomowej. Innymi słowy lider PiS twierdzi, że instytucje unijne za bardzo wtrącają się w polskie sprawy, ale jednocześnie chciałby im oddać prawo dowodzenia polskimi żołnierzami i podejmowania decyzji o interwencjach zbrojnych także w imieniu naszego kraju. No chyba że „europejską armię” mielibyśmy stworzyć w całości z zaciągu spoza Europy, sfinansować z niewiadomych źródeł, a decyzję o jej wykorzystaniu w każdym przypadku podejmowałyby wszystkie kraje członkowskie jednomyślnie. Życzę powodzenia.
Jeszcze ciekawszy i w pewnym sensie zabawny jest fakt, że przy całym deklarowanym eurosceptycyzmie i utyskiwaniach na Brukselę to właśnie aktywność polskiego rządu jest – obok kryzysu wywołanego pandemią – jednym z kluczowych motorów postępującej integracji. To przecież tzw. reformy sądownictwa w Polsce zmuszały instytucje europejskie do reakcji i zaskarżania działań polskich władz przed Trybunałem Sprawiedliwości UE, który z kolei stwierdzał, że stanowią one naruszenie traktatów europejskich. Jeśli rola TSUE w ostatnim czasie wzrosła, to właśnie dzięki rządom Zjednoczonej Prawicy. Ta sama ekipa – wspólnie z rządem Viktora Orbána – skłania inne instytucje europejskie do dookreślania, czym mają być „europejskie wartości” i jakie kroki należy podejmować w celu ich zabezpieczenia. Mechanizm ochrony praworządności nigdy by nie powstał i nie zyskał niemal powszechnego poparcia, gdyby nie aktywność Warszawy i Budapesztu.
Nie znaczy to, że przyszłość Polski w UE pod obecnymi rządami jest pewna. Nie należy bagatelizować antyunijnej retoryki, która – podobnie jak to było w Wielkiej Brytanii – może ostatecznie doprowadzić do opuszczenia Wspólnoty. Ale jeśli do tego dojdzie, to najpewniej zostawimy za sobą Unię o wiele bardziej zintegrowaną. I to w dużej mierze dzięki polskim eurofobom. ©℗
*Autor jest doktorem socjologii, doradcą politycznym i współtwórcą „Podkastu amerykańskiego”. Napisał książkę „Druga fala prywatyzacji. Niezamierzone skutki rządów PiS”. Członek redakcji tygodnika „Kultura Liberalna”
Rozporządzenie zaskarżone i co dalej
Polska oraz Węgry zaskarżyły do Trybunału Sprawiedliwości UE rozporządzenie wiążące wypłatę unijnych funduszy z kwestią praworządności. Procedowanie tej sprawy właśnie w ten sposób było elementem umowy zawartej na grudniowym szczycie Wspólnoty, w ramach której Warszawa i Budapeszt wycofały groźbę budżetowego weta. To z kolei umożliwiło uchwalenie budżetu na nową „siedmiolatkę” wraz z bezprecedensowym programem wsparcia dla gospodarek, zwanym funduszem odbudowy.
Choć w sprawie skargi rząd działał ręka w rękę z resortem sprawiedliwości, to ta kwestia mocno dzieli koalicjantów. Ziobryści krytykują premiera Mateusza Morawieckiego za grudniowy „deal” i nie chcą zgodzić się na ratyfikowanie decyzji dotyczącej funduszu odbudowy. Ratyfikować ją muszą wszystkie parlamenty narodowe w UE. Bez tego fundusz odbudowy, z którego Polska może otrzymać do 60 mld euro wsparcia, nie ruszy.
Zgodnie z kompromisem zawartym na grudniowym szczycie Komisja Europejska ma wstrzymać się z użyciem rozporządzenia do momentu wydania wyroku przez TSUE. Formalnie to nie KE będzie stroną sporu przed trybunałem, lecz Parlament Europejski i Rada. Europosłowie już zapowiadają, że zwrócą się do TSUE o procedowanie sprawy w trybie pilnym. W wywiadzie dla DGP wiceprzewodnicząca KE Věra Jourová oceniała, że wyrok powinien być znany do końca roku, można się go spodziewać najwcześniej jesienią.
Europarlament nie chce jednak czekać na decyzję trybunału i uważa, że zamrożenie do tego czasu rozporządzenia jest niezgodne z jego zapisami. W końcu w rozporządzeniu zapisano, że obowiązuje ono od 1 stycznia tego roku. W ocenie europarlamentarzystów konkluzje ze szczytu, które „zamrażają” mechanizm do czasu rozpatrzenia skargi, nie są prawnie wiążące.