Imperia, jeśli chcą trwać, potrzebują potężnych korporacji. Bo one są jak wielkie odkurzacze, potrafiące zasysać zyski z najdalszych zakątków świata.

W ostatnim tygodniu Facebook pokazał swoją siłę Australii. Gdy tamtejszy rząd postanowił zmusić korporację do płacenia wydawcom za treści linkowane na portalu, Mark Zuckerberg natychmiast zaordynował działania odwetowe. FB ogłosił zablokowanie wszelkich linków odsyłających do australijskich mediów i to nie tylko na terytorium tego kraju, lecz na całym świecie.
W odpowiedzi 17 lutego premier Scott Morrison zamieścił na facebookowym profilu post, w którym podkreślił, że działania korporacji są „tyleż aroganckie, co rozczarowujące”. I ostrzegł Zuckerberga, że „te działania tylko potwierdzają obawy wyrażane przez rosnącą liczbę krajów na temat zachowania firm Big Tech, które myślą, że są większe niż państwa i że zasady nie powinny ich obowiązywać”.
Twórca FB raczej nie wziął sobie tych słów do serca, bo niecały tydzień później Australia ogłosiła kompromis. Korporacja zdjęła „ban”, zaś rząd wprowadził do ustawy poprawki. Wysokość opłat ma zostać wynegocjowana podczas rozmów wydawców bezpośrednio z amerykańskim koncernem. Jednocześnie może on być zwolniony z konieczności płacenia, jeśli zainwestuje w rozwój „przemysłu informacyjnego”.
Dlatego, choć wielu Amerykanów poczuło się zdradzonych przez koncerny za „zbanowanie” Donalda Trumpa i wręcz ostentacyjne wsparcie demokratów, to odgrywają one bezcenną rolę w podtrzymywaniu dominacji USA. Zwłaszcza że dawne atuty Ameryki mocno skruszały. Imperiom od wieków potrzebne są korporacje. I to nawet bardziej niż korporacjom imperia.
Wojna o handel
„Z całego swego wielkiego państwa Anglicy nie odkryli właściwie niczego: Portugalczycy zamknęli przed nimi Afrykę, Indie Wschodnie, Chiny. Hiszpanie – resztę” – podsumowuje w książce „Englands Bündnisse” austriacki publicysta i badacz historii XX w. Anton Zischka.
Z odcięciem od dalekich lądów Albion nie zamierzał się pogodzić. Jego królowie finansowali korsarzy, którzy napadali na statki wrogich mocarstw. „Ale, choć wyprawy kaperskie przynosiły bogatą zdobycz, angielska żegluga była wówczas tak nic nie znacząca, że Hiszpania nie zadała sobie nawet trudu, aby wydać wyspie wojnę. Hiszpanie zaczęli traktować wroga poważnie dopiero od roku 1587, po trzydziestu latach angielskich napadów korsarskich. Dopiero wówczas, gdy Anglia otwarcie podjęła wrogie kroki, gdy zaczęła popierać walczących przeciw Madrytowi powstańców niderlandzkich” – pisze Zischka.
Leżącym na peryferiach Europy państwem władała wówczas ambitna królowa Elżbieta. „Jest tylko kobietą, panią zaledwie połowy wyspy, a jednak wzbudza lęk Hiszpanii, Francji… wszystkich” – charakteryzował ją papież Sykstus V. Chcąc pozbyć się konkurentki, hiszpański król Filip II w 1588 r. wysłał olbrzymią flotę na podbój Wysp Brytyjskich. Ale Elżbieta znakomicie przygotowała kraj do wojny, sprzyjało jej też szczęście – Wielka Armada została mocno poharatana przez sztormy, nim angielskie okręty zadały jej ostateczną klęskę.
Triumf odniesiony nad Hiszpanią otwierał przed Anglią nowe możliwości, choć początkowo zupełnie ich nie doceniano. „Ani królowie angielscy, ani dostojnicy, szlachcice czy nawet kupcy – nie myśleli o imperium” – podkreśla w monografii „Brzemię białego człowieka. Jak zbudowano Imperium Brytyjskie” Kazimierz Dziewanowski. Zysków szukano w handlu z egzotycznymi krajami. Z inicjatywy londyńskich kupców zaczęto więc zakładać specjalizujące się w nim kompanie. Miały one poszukiwać szlaków morskich będących poza kontrolą flot Hiszpanii i Portugalii. To dzięki tym firmom otwierały się przed towarami z Wysp Brytyjskich nowe rynki zbytu.
„Wielkie kompanie londyńskie, słabo tylko uzależnione od państwa, działały w warunkach sprzyjających osobistej przedsiębiorczości, samorządności i poleganiu na własnych siłach” – podkreśla George M. Trevelyan w „Historii społecznej Anglii”. Jedną z nich była spółka akcyjna, której królowa Elżbieta zgodziła się 31 grudnia 1600 r. przyznać monopol na wszelki handel na obszarze leżącym między afrykańskim Przylądkiem Dobrej Nadziei a południowoamerykańską Cieśniną Magellana. To oznaczało, że założona przez kupców i arystokratów kompania handlowa będzie konkurować o obszar świata, gdzie szlaki zdominowali Portugalczycy i Holendrzy. Pełna nazwa owego przedsiębiorstwa brzmiała: Towarzystwo Kupców Londyńskich do Handlu z Indiami Wschodnimi. Zapamiętano je jednak jako Kompanię Wschodnioindyjską.
Kompanią do imperium
Biura spółki, która miała zyskać miano założycielki Imperium Brytyjskiego, mieściły się w domu Thomasa Smythe’a. Został on wybrany przez udziałowców na prezesa kompanii i, chcąc mieć blisko do pracy, wydzielił na siedzibę firmy własne trzy pokoje. „W roku 1601, a więc wkrótce po założeniu towarzystwa, wysłano na wschód pierwszą wielką wyprawę sfinansowaną już przez spółkę. W jej skład weszły cztery okręty, z których największy pływał przedtem pod czarną flagą i był silnie uzbrojony” – opisuje Dziewanowski.
Eskadrze udało się dotrzeć na Jawę i Sumatrę, gdzie kupiono pieprz oraz inne przyprawy. Na drugiej ze wspomnianych wysp założono faktorię handlową. Po powrocie do Anglii ładunek sprzedano za milion funtów. „Za jednym zamachem «trzypokojowa Kompania» stała się potężnym towarzystwem handlowym” – opisuje Dziewanowski.
Jej sukcesy wynikały z osłabienia konkurencji. Kontrolujący szlaki handlowe z Europy do Indii oraz na Daleki Wschód Portugalczycy lata świetności mieli już za sobą. Poza tym wysłannikom kompanii udało się nawiązać bezpośrednio kontakt z władającą prawie całymi Indiami dynastią Mogołów. Wprawdzie Portugalia próbowała to ukrócić, lecz jej flota, stacjonująca w Goa, okazała się zbyt słaba. Pierwsze starcie w 1612 r. ze statkami Kompanii Wschodnioindyjskiej – jak pisze Dziewanowski – „wykazało, że umiejętności angielskich budowniczych okrętów, żeglarzy i kanonierów zdecydowanie przewyższają wszystko, co mogli im przeciwstawić Portugalczycy”.
Ten fakt nie uszedł uwadze Nur ad-Din Salima Dżahangira. Władca uznał, że choć Portugalia szanuje jego rządy, lepiej postawić na Kompanię Wschodnioindyjską. Dlatego zdecydował się na nadanie spółce przywilejów handlowych. „Ładunek goździków kupiony na Wyspach Korzennych (Moluki – red.) za 2948 funtów został sprzedany w Londynie za 36 827 funtów” – odnotowuje Dziewanowski w celu ukazania, jak wyglądały możliwości szybkiego mnożenia dochodów.
Dzięki temu spółka mogła rozpocząć walkę o zdobycie pozycji monopolisty na pośrednictwo w handlu między Europą a Indiami i Dalekim Wschodem. Oplotła ten obszar świata siecią faktorii, baz oraz fortów, a ponieważ władza Mogołów w Indiach nie była scentralizowana i rządzili de facto maharadżowie, to spółka uzależniała ich od siebie – opornych obalała, gwarantując sobie lojalność nowych udziałami w zyskach. „Indyjscy władcy sprzedający lub wydzierżawiający ziemię Anglikom nie podejrzewali, co z tego w przyszłości wyniknie” – podkreśla Dziewanowski.
Proces pokojowej kolonizacji trwał długo, ale w 1757 r. udziałowcy Kompanii Wschodnioindyjskiej mogli pogratulować sobie sukcesu. Ich firma włączyła pod swój zarząd ostatnie skrawki Indii. Pod władzą kompanii znalazł się obszar o wielkości Europy zamieszkały przez 250 mln ludzi. Dziesięciokrotnie mniejsza Anglia mogła się w tym czasie pochwalić liczbą niewiele ponad 8 mln obywateli. Nic dziwnego, że w Londynie zabrzmiały dzwonki alarmowe, bo zaczynało budzić wątpliwości, czy kompania jest podporządkowana królestwu, czy raczej ono kompanii. Zwłaszcza że akcjonariuszami spółki zostawali liczni parlamentarzyści i lordowie ze wszystkich stronnictw politycznych. Firma zatrudniała także lobbystów, przebywających na co dzień w parlamencie i na królewskim dworze.
Jednak strach przed spółką potężniejszą od królestwa przeważył i ustawą z 1773 r. Izba Gmin zdecydowała, iż Kompanią Wschodnioindyjską ma kierować pięcioosobowa rada. Troje jej członków wybierał parlament, dwóch akcjonariusze. Jednak to nadal kompania zarządzała Indiami, czerpiąc z tego ogromne dochody. Ten stan rzeczy zmieniło dopiero w 1857 r. wielkie powstanie Sipajów. Jego stłumienie wymagało przerzucenia armii z Wielkiej Brytanii, przy okazji wyszły na jaw olbrzymie nadużycia popełniane przez spółkę w skolonizowanym kraju. Londyn zdecydował wówczas, iż kontrolę nad Indiami musi przejąć administracja, podporządkowana bezpośrednio rządowi.
Skompromitowaną i cieszącą się złą sławą Kompanię Wschodnioindyjską oficjalnie rozwiązano w 1874 r., zaś trzy lata później brytyjska królowa Wiktoria przyjęła tytuł cesarzowej Indii.
Ojciec wieku stali
Stojąc u szczytu potęgi, Imperium Brytyjskie zorganizowało Wielką Wystawę Przemysłu Wszystkich Narodów, uroczyście otwartą 1 maja 1851 r. Na potrzeby ekspozycji, mającej świadczyć o przewadze Wielkiej Brytanii nad resztą świata, wzniesiono w Londynie Crystal Palace.
Jednak uważny obserwator mógłby dostrzec wówczas dwa wiele mówiące szczegóły. Wśród firm przemysłowych prezentujących dorobek, brytyjskie niczym szczególnym się nie wyróżniały. Uwagę zwiedzających przyciągnęło za to działo ze stalową lufą wyprodukowane przez Alfreda Kruppa. W czasach armat wytapianych z brązu prezentowało się równie oryginalnie, co stojąca obok sztaba z litej stali, którą również przywiózł do Londynu przemysłowiec z Essen.
Gospodarze docenili tę innowacyjność, nagradzając stoisko Kruppa złotym medalem. Nieświadomi, iż wkrótce niemiecki biznesmen stworzy koncern zdolny zagrozić ich imperium. Alfred Krupp nie marzył o zniszczeniu Wielkiej Brytanii, a jedynie jako jeden z pierwszych zrozumiał, iż stal będzie w nowych czasach najważniejszym materiałem konstrukcyjnym. Dzięki niej możliwa stała się budowa tysięcy kilometrów linii kolejowych, wieżowców, maszyn, wreszcie nowych rodzajów broni. „Do takiego wniosku doszedł w roku 1832, kiedy jako dwudziestoletni młodzieniec wyruszył w swoją pierwszą, większą podróż handlową po południowych Niemczech” – opisuje w książce „Geniusze i spekulanci. Jak rodził się kapitalizm” Günter Ogger.
Sześć lat wcześniej Alfred przejął po śmierci ojca jego bankrutującą stalownię. Nastoletni Krupp uratował w Essen rodzinną firmę, zaś potem uczynił z niej najpotężniejszy koncern Rzeszy. Swoje wyroby oferował każdemu, nawet uznawanemu za największego wroga Niemców cesarzowi Francji Napoleonowi III.
Jednak jakość stali Kruppa najpełniej docenił szef sztabu generalnego Prus Helmuth von Moltke. „Lata sześćdziesiąte przyniosły firmie Kruppa bezprzykładny boom zbrojeniowy – Prusy, dla których firma była głównym dostawcą armat, prowadziły wszak aż trzy wojny z rzędu: najpierw z Danią, potem z Austrią i wreszcie z Francją. Nawiasem mówiąc, w czasie wojny austriacko-pruskiej po obu stronach frontu strzelały armaty produkcji firmy Krupp” – zauważa Ogger. Cztery lata później, na początku września 1870 r., pod Sedanem działa Kruppa strzelały dwa razy szybciej i celniej od francuskich, masakrując wojska Napoleona III. Wzięty wówczas do niewoli cesarz Francji rozpoczął rozmowę z pruskim królem Wilhelmem od słów: „Gratuluję panu armii, a przede wszystkim artylerii”.
Dzięki pokonaniu Francji kraje niemieckie mogły się połączyć w Rzeszę pod egidą Prus. Wyniesiony na cesarski tron Wilhelm nie zapomniał, komu to zawdzięcza. Słusznie uważając, że potęgę zjednoczonych Niemiec budowali: na niwie politycznej – kanclerz Otto von Bismarck, militarnej – marszałek Helmuth von Moltke, zaś ekonomicznej – Alfred Krupp. Temu ostatniemu Wilhelm I zaproponował nawet tytuł szlachecki. Jednak przemysłowiec odmówił przyjęcia przedrostka „von”, oświadczając monarsze: „Krupp wystarczy”. Możność zostania arystokratą zupełnie nie zaimponowała szefowi największej korporacji w Europie, z którą kontrakty na dostawy stali i uzbrojenia podpisały rządy niemal wszystkich państw świata.
Odpowiedź z Ameryki
Gdy Kompania Wschodnioindyjska odchodziła w niebyt, koncern Kruppa zatrudniał 70 tys. robotników i żadna inna europejska firma nie mogła się z nim mierzyć. Najbardziej uderzał fakt, jak bardzo wielkością i zasobami finansowymi odstawały od niemieckiej korporacji stalownie brytyjskie. Cesarz Wilhelm I, który bywał częstym gościem na zamku Kruppa w Essen, przymykał oko na fakt, że gospodarz sprzedaje broń każdemu państwu, bez oglądania się, czy czasem nie jest ono wrogo nastawione do II Rzeszy. Kiedy kwestię tę podniósł Sztab Generalny, Krupp odpisał generałom: „Sprzedaję armaty całemu światu po to, aby Niemcom dać najlepsze na świecie”.
Za jego sprawą tracące klientów stalownie brytyjskie nie miały dość kapitału, by wprowadzać technologiczne nowinki, pozostając coraz bardziej w tyle za koncernem z Essen. Ten zaś mógł liczyć na wsparcie rządu Niemiec w postaci monopolu na najważniejsze kontrakty zbrojeniowe i przemysłowe, a także taryfy celne, chroniące rynek przez zagranicznymi wyrobami. W odpowiedzi Londyn specjalną ustawą narzucił w 1887 r. obowiązek oznaczania niemieckich produktów etykietą „Made in Germany”. Stojący na czele brytyjskiego rządu lord Salisbury był przekonany, że brytyjski konsument zawsze wybierze rodzime wyroby i zrezygnował z ustanowienia adekwatnych ceł, broniąc tak doktryny wolnego handlu. Pewność szefa rządu okazała się nieuzasadniona, bo wyroby Kruppa były zbyt dobre, żeby przegrywać na rynku z brytyjskimi.
W tym starciu triumf niemieckiego koncernu nie był całkowity jedynie dlatego, że za oceanem zaczęli wyrastać groźni konkurenci. Najpierw szkocki emigrant Andrew Carnegie wprowadził do użytku w hutach wynalazek angielskiego inżyniera Henry’ego Bessemera – i jego firma Carnegie Steel w kilka lat wyrosła na największego producenta stali w USA. Znamienne, że wcześniej gruszka Bessemera zupełnie nie zainteresowała firm brytyjskich. Co innego koncern Kruppa, bo ten zawsze stawiał na innowacyjność. Dzięki temu nadal w Stanach Zjednoczonych linie kolejowe i wieżowce budowano z niemieckiej stali. Zaś Carnegie Steel uciekały wielkie kontrakty rządowe.
Gdy w 1892 r. wybuchł w USA kryzys gospodarczy, zirytowany Szkot osobiście udał się do Białego Domu ze skargą. Prezydent Grover Cleveland dał się łatwo przekonać, że rząd musi chronić rodzimych producentów i wzorem Niemiec wprowadzić cła na zagraniczne wyroby. Jak ta decyzja wpłynęła na dochody koncernu, łatwo prześledzić na podstawie zapisów księgowych: Carnegie Steel w 1893 r. mogło się pochwalić 3 mln dol. zysku, siedem lat później już 21 mln dol.
Kto ma większą korporację
Pomimo sukcesów Carnegie Steel Amerykanie jeszcze długo mogliby marzyć o złamaniu na własnym terytorium potęgi Kruppa, gdyby nie John Pierpont Morgan. Trwający kryzys gospodarczy spowodował, że amerykańskie rezerwy kruszcowe spadły do niebezpiecznie niskiej kwoty 100 mln ówczesnych dolarów. Tymczasem parytet złota był gwarancją wymienialności dolara. Taka sytuacja wymagała interwencji banku centralnego, lecz Stany Zjednoczone po prostu go nie posiadały.
Groźba krachu walutowego zaniepokoiła najpotężniejszego bankiera Ameryki J.P. Morgana. Po jego namowach prezydent Cleveland zgodził się przyjąć od bogacza pożyczkę 10 mln dol. w złocie. W zamian powierzył bankowi Morgana zadanie dbania, by na światowych giełdach utrzymać niezmienny kurs dolara względem najstabilniejszej waluty świata – brytyjskiego funta. Tym sposobem prywatna korporacja zagarnęła dla siebie rolę nieformalnego banku centralnego USA. „Na przełomie wieków Morgan był czołowym bankierem świata i żadna firma nawet nie zbliżyła się do poziomu władzy, jaką cieszył się w Stanach Zjednoczonych” – twierdzi Charles R. Morris w książce „Giganci”.
Po zdominowaniu sektora bankowego następnym krokiem dla niego stało się namówienie Andrew Carnegie,ego do odsprzedania Carnegie Steel. Szkot, który kilka lat wcześniej kupił zamek w swojej starej ojczyźnie i tam zamierzał spędzić emeryturę, wahał się. Jednak za namową żony tuż po sylwestrze 1899 r. zgodził się odsprzedać dzieło życia za 250 mln ówczesnych dolarów. Potem jednak zmienił zdanie i w końcu tak skłócił się ze wspólnikami, że doszło do głośnego procesu.
Siedmiokrotny wzrost dochodów Carnegie Steel imponował, ale łatwo dawało się zauważyć, iż bez taryf celnych byłby niemożliwy. W Kongresie demokraci zaczęli więc stawiać pytanie, czy potęga korporacji nie została zbudowana kosztem konsumentów, płacących wyższe ceny. Wówczas uczestnicy sporu zostali zasypani listami od innych biznesmenów oraz republikańskich polityków. Proszono, by wyciszyli aferę, ponieważ rozzłoszczeni wyborcy mogą zażądać zmiany protekcjonistycznej polityki rządu.
Podobnie jak w przypadku kryzysu walutowego w końcu wszyscy poprosili o pomoc J.P. Morgana. Ten dość długo wahał się, nim wreszcie zgodził wyłożyć na wykupienie akcji Carnegie Steel gigantyczną sumę 500 mln dol. (obecnie byłoby to ponad 150 mld dol.). Następnie dokonał fuzji koncernu z posiadanymi już przez siebie stalowniami i w marcu 1901 r. ogłosił powstanie United States Steel Corporation. Największej spółki świata z kapitałem akcyjnym wartym ok. 1,4 mld dol. (dziś byłoby to prawie 0,5 bln dol.).
„Jest za późno, by spierać się o zalety zrzeszeń przemysłowych, gdyż są one konieczne” – oświadczył dwa lata wcześniej podczas publicznego wystąpienia John D. Rockefeller. Właściciel Standard Oil konkurował wówczas z J.P. Morganem o miano najbogatszego człowieka świata. Dzięki zdominowaniu sektora naftowego w Ameryce dysponował wystarczającymi środkami, by zbudować ogólnoświatowy koncern paliwowy, zdolny prowadzić interesy w każdym punkcie globu.
Jednak na początek ktoś musiał tę ekspansję sfinansować. Tym kimś byli mali przedsiębiorcy i zwykli Amerykanie, przepłacający za naftę, benzynę, smary, wyroby stalowe czy usługi banków. Dzięki drenowaniu ich kieszeni Rockefeller do naftowego imperium dołączał kopalnie miedzi, banki i towarzystwa ubezpieczeniowe, rozciągając działalność korporacji na nowe obszary gospodarki. Dokładnie to samo robił J.P. Morgan.
Po tej akumulacji Ameryka okazała się już dla nich zbyt mała i musieli ruszyć na podbój świata. Dokładnie tak samo, jak niegdyś Kompania Wschodnioindyjska. To, że wielkie korporacje brały na siebie rolę forpoczty mocarstw, nie zmieniło się też w następnym stuleciu i reguła ta nadal obowiązuje. Tylko imperia się zmieniają.
Wilhelm I zaproponował tytuł szlachecki Alfredowi Kruppowi. Ten odmówił. Możność zostania arystokratą zupełnie nie zaimponowała szefowi największej korporacji w Europie, z którą kontrakty na dostawy stali i uzbrojenia podpisały rządy niemal wszystkich państw świata