Życie w pandemii toczy się tak jak w PRL: miarą znaczenia człowieka jest to, jakie deficytowe dobro potrafił załatwić innym

Gdy są kolejki, należy mieć znajomości. Ta złota zasada z czasów Polski Ludowej powróciła, gdy okazało się, że na szczepienie przeciw SARS-CoV-2 zdecydowana większość Polaków będzie zmuszona poczekać. Błyskawicznie pojawiły się osoby potrafiące dzięki układom wepchnąć się do kolejki.
Najgłośniej jest o „osiemnastu zaszczepionych” na Warszawskim Uniwersytecie Medycznym aktorach i biznesmenach, którzy „sukces” zawdzięczają „dobremu sercu” rektora uczelni. Ale opinia publiczna wyraźnie nie okazała zrozumienia dla poczynań wybrańców, o czym świadczą prawdziwe fajerwerki oburzenia. To właśnie one dowodzą, jak bardzo oddaliliśmy się od PRL. Bo wtedy podobne zachowanie było akceptowaną normą.

Bliscy są najważniejsi

„Oczywiście w swojej naiwności nie zaopatrzyłam się w różne protekcyjne papiery, bo sądziłam, że Telewizja zrobi tu na kimś wrażenie” – skarżyła się Olga Lipińska w liście do dobrego znajomego Mieczysława F. Rakowskiego.
Świetnie zapowiadająca się młoda reżyserka załatwiła sobie na początku wiosny 1973 r. pobyt w sanatorium w Krynicy. Jednak zapomniała zadbać o to, żeby na miejscu traktowano ją z atencją. „Ludzie z naszych środowisk nie przyjeżdżają ze skierowaniem związków zawodowych, a jeśli ktoś jest z takim skierowaniem, to musi być nikim, zerem, hołotą (jak nazywają tu kuracjuszy) i traktowany odpowiednio” – żaliła się redaktorowi naczelnemu „Polityki” oraz przyszłemu członkowi Komitetu Centralnego PZPR. „Portier, sprzątaczka, kelnerka – to jest dopiero władza, od której postępowania z narodem powinno się uczyć Biuro Polityczne. Tu nikt nie podskoczy! Jeśli wejdziesz do holu z butami ośnieżonymi, to pan portier cię tak opieprzy, że na drugi raz wejdziesz boso z butami w ręku. Spróbuj spóźnić się na śniadanie – pani kelnerka ma twardy charakter i nie ma rady – głodujesz” – podkreślała Lipińska. „Mietek, pomóż!” – prosiła.
Z kolei odwiedzający rodzinną wieś minister kultury Józef Tejchma zanotował w dzienniku: „Anielka (cioteczna siostra – red.) ma zawsze najwięcej spraw: wsadź syna Możdżenia do jakiejś szkoły, bo nie zdał na akademię w Krakowie. Mama informuje, że był znowu Krówko z Leżajska i błagał, abym pomógł wyjść z więzienia jego synowi. Zdziszek: chłop kupił w Bieszczadach używany kombajn zbożowy, po utworzeniu nowych województw tamtejsze władze nie puszczają maszyn poza swoje granice. Załatw to. Anielka: w Krakowie wyrzucają z mieszkania Zośkę – załatw”. Po odnotowaniu wszystkich zadań do wykonania po znajomości, bo przecież najbliższym nie godziło się odmówić, Tejchma dopisał pożegnalne słowa matki. „Józek, zmień pracę, bo cię zamęczą”.
Choć zjawisko wspierania znajomych jest stare jak świat, to w PRL przybrało rzadko spotykane rozmiary. Im bardziej rządy scentralizowanego reżimu uwierały nawet przedstawicieli władz, tym więcej na znaczeniu zyskiwały układy oraz koneksje.

Bo jeść trzeba

Bardzo popularny w PRL dowcip opowiadał o tym, jak to w tramwaju wybucha awantura i w końcu zaczepiony pasażer krzyczy do innych jej uczestników: „Jak śmiecie, nie wiecie, kim ja jestem? Ja jestem kierownikiem sklepu mięsnego!”. Z boku przyglądają się tej scenie dwaj inni pasażerowie. Po czym jeden mówi do drugiego: „Znam go. Jest profesorem, ale ostatnio zaczął chorować na manię wielkości”.
W państwie wiecznego niedoboru na szczyty nieformalnej hierarchii społecznej trafiali ci, którzy posiadali dostęp do deficytowych dóbr. Do samego końca PRL jednym z najbardziej strategicznych były wyroby mięsne. „Wzrost produkcji (…) pozostawał w tyle za przyrostem demograficznym. Ponieważ stosunkowo najszybciej powiększała się ludność miast, systematycznie malała ilość mięsa przypadającego na ich statystycznego mieszkańca” – tłumaczy przyczyny tego deficytu w książce „Tylnymi drzwiami. »Czarny rynek« w Polsce 1944–1989” Jerzy Kochanowski. Kłopoty z mięsem pogłębiały same władze, próbując pod koniec lat 40. narzucić wsi kolektywizację oraz likwidując prywatny handel. Poluzowanie polityki rolnej przez Gomułkę, a następnie inwestycje Gierka w masową hodowlę świń nie przyniosły poprawy.
Najprostszą receptą na zapewnienie sobie dostępu do deficytowego towaru była znajomość z ekspedientką, a najlepiej z kierownikiem sklepu. Ten ostatni posiadał ogromną władzę – np. mógł zarządzić „reglamentację sytuacyjną”. A więc poinformować ludzi w kolejce (GUS w 1971 r. podawał, że statystyczny Polak każdego dnia spędza w kolejce 73 minuty), co oraz komu zostanie sprzedane. Pracownik sklepu mięsnego mógł też wpuścić klienta bez kolejki lub zostawić coś dla niego „pod ladą”. O znajomości z tak wpływowymi ludźmi marzył każdy Polak.
Na szczęście większość miastowych miało rodziny na wsi – krewni z prowincji dbali o to, by ich zaopatrzyć. Kiedy 4 grudnia 1977 r. Józef Tejchma odwiedził brata we wsi Markowa, dowiedział się, że chłopi na potęgę handlują mięsem. Choć świadczyło to o klęsce polityki rolnej rządu, wicepremier odetchnął z ulgą. „Zamówiłem dla siebie 5 kg wiejskiej kiełbasy po 150 zł – na święta, jeśli Mama nie przyśle paczki od siebie” – zanotował.

Marzenie o czterech kółkach

Wyprawa na wieś po żywność wymagała posiadania auta. Ale „aby w Europie Wschodniej kupić samochód, trzeba mieć albo cierpliwość franciszkanina, albo kieszeń pełną dolarów, albo instynkt handlarza koni. Czasami trzeba spełnić wszystkie te trzy warunki” – zauważał pod koniec lat 80. brytyjski dziennikarz Roger Boyes. Gdy żaden z tych atutów nie wchodził w grę, pozostawały tylko znajomości.
Dystrybuowaniem aut zajmowało się państwo. „Otrzymanie samochodu było przywilejem, nagrodą, gratyfikacją, czasami formą przekupstwa. Ten, na kim państwu zależało (…), mógł liczyć na własne »cztery kółka« stosunkowo szybko” – pisze Kochanowski. „Kiedy ja dorosłem do pierwszego samochodu latem 1962 r., napisałem list do ministra handlu: jestem reporterem »Polityki«, często wyjeżdżam w teren, moja żona jest dziennikarzem, mamy dwoje dzieci – proszę o przydział samochodu škoda octavia” – wspominał w książce „Polska na kółkach” Andrzej Krzysztof Wróblewski. „Talon, jaki otrzymałem, był kopią listu skierowanego przez ministra do Motozbytu, by ten wydał samochód rzeczonemu dziennikarzowi” – dodawał.
Nie wszyscy jednak mogli się pochwalić przed decydentami posadą dziennikarza ważnego tygodnika politycznego. Dlatego musieli się wykazać inwencją podczas urabiania posiadających władzę znajomych. „Mirosława Arens – dyrektor galerii »Zapiecek«, była niedawno u wróżki na seansie za 100 zł. Wróżka odgadła całą jej przeszłość i przepowiedziała przyszłość, łącznie z tym, że otrzyma talon na samochód (przy mojej pomocy)” – zanotował w dzienniku minister Tejchma, nie ukrywając podziwu dla tak wyszukanej aluzji. „Jednak olbrzymia większość chętnych musiała nie tylko wcześniej zapłacić (obowiązywały przedpłaty – red.), ale jeszcze cierpliwie czekać. Nic też dziwnego, że od Łaby po Władywostok strategie społeczne były nastawione na ominięcie lub skrócenie kolejki” – zauważa Kochanowski.
W zdobyciu wymarzonego talonu na auto nic tak nie pomagało, jak poznanie odpowiedniej persony. Ale nawet gdy się udało, to od razu zaczynały się nowe kłopoty. Benzyna była również towarem deficytowym i jeśli nie chciało się tkwić w kolejkach przed stacjami CPN, należało umieć na nią zapolować. Co wbrew pozorom nie było takie trudne. Należało poznać szofera, który jeździł autem należącym do państwowego zakładu. Właściwie każdy z takich kierowców miał stałe grono klientów odkupujących na lewo paliwo, przelewane bezpośrednio z baku do baku. Jeszcze lepsze perspektywy dawało bliższe zaznajomienie się z dyrektorem bazy transportowej lub jej dyspozytorem. Wówczas otwierały się perspektywy kupna hurtowej ilości paliw po okazyjnej cenie.
Proceder kwitł na ogrom ną skalę. „Potwierdzały to zresztą szacunki Komendy Głównej MO, Centrali Produktów Naftowych i Prezydiów Rad Narodowych z maja 1965 r.: w 1964 r. pojazdy prywatne zużyły ok. 284,4 ton paliw, natomiast stacje benzynowe sprzedały ich właścicielom tylko 124,4 tys. ton. Pozostałe 160 tys. pochodziło z państwowych baków” – wylicza Jerzy Kochanowski.

Mieszkaniowe plecy

Ponieważ apetyt rośnie w miarę jedzenia, to zwykle po samochodzie nachodziła obywateli chęć posiadania własnego lokum. Mieszkania w PRL nieodmiennie stanowiły wyjątkowo pożądane dobro. Jednak z powodu wysokiego przyrostu naturalnego sytuacja ulegała pogorszeniu: jeśli w 1950 r. jedną izbę mieszkalną zamieszkiwało 1,6 statystycznego Polaka, to w 1960 r. już 1,74.
Chcąc choć trochę rozładowywać kolejki, władze zaczęły rozdzielać mieszkania. W pierwszej kolejności własne „M” mieli otrzymywać ludzie zasłużeni i osoby zasiedlające pomieszczenie „niemieszkalne” – piwnice czy strychy. Jednak w praktyce, jak opisuje to w książce „Spółdzielczość mieszkaniowa” Krzysztof Madej, te kryteria nie obowiązywały osób mających znajomych. Po kontroli w 1962 r. w warszawskich spółdzielniach mieszkaniowych NIK alarmował, iż lokale przyznawane są uznaniowo i że osoby czekające latami w kolejce wyprzedzane są przez ludzi z dużo krótszym stażem. Wszyscy znający codzienność PRL dobrze wiedzieli, dlaczego tak się działo. O podziale nowej puli mieszkań decydowały układy i łapówki.
W maju 1965 r. Rada Ministrów wprowadziła uchwałą instytucję „kandydatów na członka spółdzielni”. Od tego momentu czekało się dwuetapowo: najpierw na przyjęcie do grona oczekujących, a potem na lokal. W 1970 r. już tylko liczba ludzi „czekających na właściwe oczekiwanie” przekroczyła pół miliona. Grupa socjologów, która badała wówczas jedną z warszawskich spółdzielni, wyliczyła, że 20 proc. mieszkań rozdzielano wśród protegowanych Rady Narodowej, która zarządzała stolicą. Następne 30 proc. oddano osobom poleconym przez kogoś z milicji i wojska. Resztę oddano w zamian za łapówki, czyli de facto sprzedano na wolnym rynku. Jeśli ktoś nie chciał dopomóc szczęściu, to w latach 60. czekał na lokum kilka lat. Dekadę później kilkanaście, a w kolejnej – nawet ponad 20 lat.

Praca do załatwienia

„U nas o tym, kto ma być uprzywilejowany, decydują urzędnicy – notował Andrzej Krzysztof Wróblewski. – Talony na radioaparaty marki »Aga«, talony na pralki, talony na motocykle i na meble znaczyły naszą drogę do dobrobytu; rozdzielali je ministrowie, dyrektorzy, organizacje partyjne i związki”.
Znajomość z osobą rozdzielającą dawała niemal stuprocentową pewność, iż podczas zdobywania przedmiotu pożądania uda się wyprzedzić uczciwych lub nieobeznanych towarzysko. Ta sama prawidłowość odnosiła się do sfery usług. „Nawet w środkach masowego przekazu – głównie w telewizji – jako pozytywne informacje o pracy niektórych służb, na przykład o szpitalnictwie, wymienia się fakt, że pacjenta hospitalizuje się bez protekcji” – odnotował w 1982 r. socjolog Wojciech Pawlik.
Dobrą pracę także należało załatwić po znajomości – pożądane stanowiska były dla wybrańców. Ale nie oznaczało to, że ci spoza partyjnej nomenklatury i bez wykształcenia byli pozbawieni szansy na lepsze życie. Tomasz Strzyżewski, gdy nie udało mu się zdać na studia, przez wiele lat pracował w przedsiębiorstwie naprawy sprzętu AGD, i czuł się z tego powodu nieszczęśliwy. Wreszcie latem 1973 r. spróbował uciec z Polski – wracając z orbisowskiej wycieczki do Egiptu, podczas międzylądowania na Cyprze odłączył się od grupy. Potem podszedł do pierwszego spotkanego policjanta i łamanym angielskim poprosił o azyl. Chwilę potem pięciu mundurowych zawlokło go na pokład samolotu. W kraju Strzyżewskiego przesłuchał oficer SB, lecz wypuścił go na wolność.
Ktoś, kto próbował uciec z PRL, nie mógł liczyć na zawodowy awans. Na szczęście dla niedoszłego azylanta w krakowskim magistracie pracował jego brat – i to na stanowisku kierownika. Na wieść o kłopotach członka rodziny nie dość, że załatwił mu ponownie paszport, by podczas wakacji mógł dorobić w Szwecji, to jeszcze wystarał się dla brata o etat w krakowskim Urzędzie Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk. Tym sposobem niedoszły azylant w sierpniu 1975 r. został cenzorem. „Po raz pierwszy usłyszałem nazwę urzędu. Nie skojarzyło mi się zupełnie nic. Myślałem, że to będzie papierkowa robota w biurze” – mówi w książce „Ja, Tomasz Strzyżewski” Pawłowi Misiorowi.
Wytrzymał dwa lata. „Zobaczyłem, że cenzura niszczy wszystko, czuwa nad najdrobniejszymi sprawami. To mnie poraziło!” – wspominał. Obmyślił plan ucieczki do Szwecji ze skopiowanymi nakazami, zakazami oraz instrukcjami, jakie musieli wcielać w życie cenzorzy. Ich upublicznienie na Zachodzie stało się skandalem, jednym z najgłośniejszych w historii PRL. Notabene paszport przed wyjazdem znów po znajomości załatwił Strzyżewskiemu brat.

Gwarancja bezpieczeństwa

„Człowiek człowiekowi pomaga, gdy tym człowiekiem jest stary kolega czy znajomy” – twierdził bohater artykułu Zofii Krzyżanowskiej „Wyznania ajenta” opublikowanego przez „Trybunę Ludu” w maju 1988 r. „Dzięki zbiorowym wysiłkom kolegów w końcu i mnie się poszczęściło i znalazłem miejsce, w którym mogę przejawiać przedsiębiorczość i inicjatywę” – opowiadała anonimowa osoba w rozmowie z reporterką dziennika, który był oficjalnym organem prasowym KC PZPR.
Wiedza, jak ważne są znajomości, była w PRL powszechna i upubliczniała ją nawet reżimowa prasa, potępiając rzecz jasna nieuczciwość obywateli. Ci jednak niespecjalnie się tym przejmowali. W „Polityce” z marca 1976 r. Hanna Krall opublikowała reportaż „Bagaż dla posła”, w którym opisała, jakie reakcje wzbudziła informacja, że redaktor naczelny tygodnika Mieczysław F. Rakowski został wyznaczony przez partię na posła do Sejmu z okręgu sieradzkiego. Miejscowi notable przyjęli ten fakt z entuzjazmem. „Taki redaktor, zna różnych ludzi w Warszawie i przy załatwianiu naszych spraw powinien wiedzieć, do kogo uderzyć” – notowała ich wypowiedzi. Rakowskiemu partyjne kierownictwo gwarantowało miejsce w Sejmie i nie musiał niczego oferować wyborcom, mimo to wszyscy mieli pewność, iż okaże im pomoc, gdy odwiedzą go w stolicy. Inaczej złamałby jedną z najświętszych zasad PRL.
Ta zasada odnosiła się nawet do „wrogów klasowych” reżimu. W połowie dekady lat 70. otoczenie Gierka przekonało go, że coraz większe trudności doświadczane przez gospodarkę można jedynie przełamać przez komasację produkcji przemysłowej. Zdecydowano się więc na przymusową likwidację prywatnych zakładów rzemieślniczych oraz niewielkich fabryk państwowych, by całą wytwórczość przejęły duże przedsiębiorstwa skomasowane w WOG-i. Ów skrót oznaczał Wielkie Organizacje Gospodarcze naśladujące zachodnie koncerny.
Nie uwzględniano przy tym, że wraz z setkami zakładów znikną z rynku drobne produkty i części zamienne, które stanowiły towar deficytowy. Zwykłych Polaków przed kolejną katastrofą, zafundowaną im przez rządzących, ocaliły znajomości. „Szczęście miały małe zakłady w Katowicach i Warszawie: ich promotorzy byli na tyle silni, że nie poddali się naciskom wielkiego przemysłu” – wspomina w książce „Kto winien?” Paweł Bożyk, były doradca ekonomiczny Gierka. W sumie w skali całego kraju większość drobnych firm ocalała, choć „zaczął się import wideł, kos i łańcuchów, uszczelek i gwoździ. Niestety, był to na ogół import z krajów kapitalistycznych” – dodawał Bożyk.
Na tym właśnie polegał paradoks wszechobecności nieformalnych układów. Dzięki nim dawało się żyć wygodniej. Ale świadomość ich wszechobecności powodowała, że wszelkie sukcesy innych osób traktowano jako osiągnięte w sposób nieuczciwy i niezasłużony. Po czym, jeśli ktoś wcześniej nie korzystał ze znajomości, to zawsze w końcu dochodził do wniosku, iż tylko sam sobie szkodzi i powinien to zmienić.