Imigranci z dawnego ZSRR to dla Izraela jedno z największych utrapień. Są potężną siłą demograficzną z olbrzymim wpływem na politykę, a także sporą niechęcią do integrowania się.
Okładka magazyn DGP 5.04.2019 / DGP
Obcy kraj ma zamiar ingerować w zaplanowane na 9 kwietnie parlamentarne wybory – ostrzegł kilka tygodni temu Nadav Argaman, szef izraelskiego kontrwywiadu Szin Bet. – Nie wiem, na czyją rzecz będzie to interwencja lub przeciw komu będzie skierowana, w tym momencie nie jestem w stanie określić, jakie polityczne interesy mogą tu odgrywać rolę. Ale na pewno możemy spodziewać się próby wmieszania się w nasze głosowanie. Wiem, o czym mówię – zakończył.
Argaman rozwinął myśl wyrażoną wcześniej w oficjalnym oświadczeniu Szin Bet. „Państwo Izrael i jego wspólnota wywiadowcza posiadają narzędzia i możliwości pozwalające zlokalizować, monitorować i zdławić próby wpływu z zagranicy, jeśli jakakolwiek zostanie podjęta – pisali rzecznicy tej instytucji w bezprecedensowym komunikacie. – Izraelski system bezpieczeństwa wewnętrznego ma zdolność do zapewnienia wolnych, demokratycznych wyborów w Izraelu”.
W jednej sprawie Argaman wykonał unik – wskazania kraju, o jaki może chodzić. Mętnie wymienił Rosję, Chiny i Iran. Ale gdy izraelskie media temat podchwyciły, w ich spekulacjach znalazł się (mimo wrogości do Iranu) tylko jeden z nich: ten pierwszy. „Wybory w Ameryce, we Francji i w Niemczech” – wyliczał publicysta dziennika „Jedi’ot Acharonot” dotychczasowe głosowania, przy których mieli mącić trolle Kremla. „Wiekopomne wydarzenia, takie jak wybory, cieszą się wielkim zainteresowaniem atakujących, gdyż pozwalają odcisnąć głębokie piętno ekonomiczne lub polityczne” – tłumaczył na łamach dziennika „Haarec” Lotem Finkelstein z Check Point Software Technologies, ekspert firmy zajmującej się cyberbezpieczeństwem.
Na reakcję nie trzeba było długo czekać. – Rosja nie ingerowała, nie ingeruje i nie zamierza ingerować w żadne wybory, gdziekolwiek na świecie – odpowiedział rzecznik Kremla Dmitrij Pieskow.
Wyjątkowo powściągliwie na tyrady szefa Szin Bet zareagował też jego przełożony, premier Binjamin Netanjahu. – Izrael jest przygotowany na każdy scenariusz – rzucił lakonicznie. Tej małomówności trudno się dziwić: rosyjskojęzyczni wyborcy chętnie głosowali dotychczas na izraelską prawicę, z Likudem włącznie. I nie ma co zniechęcać ich do siebie, skoro traktują oni kraj, z którego przyjechali, z olbrzymim sentymentem. Tym bardziej, że jest ich w Izraelu tak dużo.

Wirtuoz na zmywaku

Ojczyzna proletariatu nigdy nie była dla Żydów rajem. Atmosfera pogromów, plany przesiedlenia do specjalnego obwodu, demaskowanie spisków – z rzekomą próbą otrucia Józefa Stalina przez lekarzy mających żydowskie pochodzenie – były najbardziej spektakularnymi przejawami antysemickich nastrojów panujących w Związku Sowieckim (śmierć generalissimusa w 1953 r. przerwała przygotowania do kolejnej wielkiej czystki, podobnej do tych z lat 30. XX w.). Przez kolejne dekady trwania imperium najbardziej uparci z żydowskich mieszkańców ZSRR naciskali na umożliwienie im wyjazdu do Izraela. Wydostawali się jednak nieliczni.
Aż do czasu, gdy komunizm się zachwiał, po czym padł. W 1990 r. radzieccy Żydzi zaczęli tłumnie wsiadać do samolotów odlatujących na Bliski Wschód. „Oczekuje się miliona olim (żydowscy imigranci przybywający do Izraela, by się osiedlić – red.), a może więcej, w ciągu następnych kilku lat. Mogą przekształcić Izrael. Mogą zmienić jego przyszłość” – pisał wówczas dziennik „Jerusalem Post”. W kraju, w którym brakowało rąk do pracy oraz poborowych do armii, któremu wciąż groził atak ze strony arabskich sąsiadów, przyjmowano ich z radością, przynajmniej oficjalnie.
„Rzeczywistość znacznie przekroczyła przewidywania” – piszą Andrzej Chojnowski i Jerzy Tomaszewski w monografii na temat współczesnej historii Izraela. – „W samym 1990 r. na ogólną liczbę 199,5 tys. imigrantów aż 189,7 tys. przybyło z ZSRR, a nie był to przecież koniec aliji (żydowska imigracja – red.). W kwietniu 1995 r. Ministerstwo Absorpcji informowało, że od końca 1989 r. przybyło do Izraela 557,4 tys. osób z krajów należących do Wspólnoty Niepodległych Państw, a wśród nich 110,3 tys. (17 proc.) nie było Żydami (wg dość rozpowszechnionych opinii odsetek ten wynosił 30–40 proc.)” – dodają.
W tej ogromnej masie przybyszów mało kto posługiwał się hebrajskim, nie mówiąc już o znajomości rytuałów religijnych. Obywatele ZSRR – nie tylko Żydzi – wybierali Izrael, bo była to stosunkowo najprostsza droga ucieczki z rozpadającego się imperium i targanych konfliktami państw powstałych na jego gruzach. Chroniono się tu przed biedą, chaosem i antysemityzmem. A Agencja Żydowska, organizacja działająca na rzecz zwiększenia przyjmowania diaspory do Izraela i mająca swoje oddziały na całym świecie, oferowała transport i skromne środki na nowy start.
„Przez pewien czas Izrael był jedynym na świecie krajem, gdzie przechodnie mogli usłyszeć na ulicy dzieła znakomitych kompozytorów w mistrzowskim wykonaniu” – piszą Chojnowski i Tomaszewski. Na ulice Tel Awiwu i Jerozolimy trafiali artyści i naukowcy czy eksperci w dziedzinach strategicznych dla ZSRR, ale bezużytecznych dla nowej ojczyzny. W efekcie ci wszyscy ludzie nierzadko lądowali na zmywaku lub z miotłą. Wielu przywiozło także swoje poglądy: radykalnie prawicowe, co było reakcją na komunistyczną rzeczywistość, ale w realiach kraju kibuców i potężnej Partii Pracy skazywało ich na wegetację na marginesie miejscowej polityki.
Jako pierwszy reprezentację polityczną zorganizował im były sowiecki dysydent Natan Szaranski – to za jego sprawą w 1995 r. powstała partia Jisra’el ba-Alijja (Izrael dla Imigracji). Szaranski był jednak blisko związany z lewicą, jego partia współtworzyła koalicję stojącą za rządem Ehuda Baraka (opuściła ją w proteście przeciwko planowi podzielenia Jerozolimy na część żydowską i palestyńską). W ostatnim podrygu Jisra’el ba-Alijja zdobyła jeszcze dwa miejsca w parlamencie w wyborach z 2003 r., zaś jej lider zawarł przymierze z ówczesnym premierem Arielem Szaronem. Ale i ono nie przetrwało długo, a Szaranski ostatecznie wylądował w szeregach prawicowego Likudu.

Król koalicji

Tego samego Likudu, z którego kilka lat wcześniej odszedł władca serc i umysłów rosyjskojęzycznych pobratymców – Awigdor Lieberman. 61-letni dziś polityk urodził się w Kiszyniowie – obecnie stolicy niepodległej Mołdawii. To syn żołnierza Armii Czerwonej, zesłanego za domniemane przewiny na Syberię. Odsiadka sprawiła, że powrócił z łagru jako syjonista. W 1978 r. całej rodzinie, z 20-letnim wówczas Awigdorem, udało się wyjechać do Izraela.
Lieberman po przyjeździe szybko nadrabiał językowe zaległości, trafił do armii, a gdy z niej wyszedł – na studia. O tamtym okresie do dziś plotkuje się w Izraelu, że przyszły szef dyplomacji i minister obrony przewinął się też przez marginalne nacjonalistyczne ugrupowania, stał na bramce przed klubem nocnym i nierzadko uczestniczył na uczelni w bijatykach z arabskimi studentami. „The New York Times” wspomina też niezbyt chlubny incydent, kiedy Lieberman stłukł 12-latka, który bił jego syna. Sam zainteresowany przyznaje się do dwóch bijatyk z Arabami, a sugestie, że był członkiem partii Kach (amerykański Departament Stanu, Unia Europejska i rząd Izraela zaliczają ją do organizacji terrorystycznych – red.), odrzuca jako „aranżowaną prowokację”. Faktem pozostaje, że wylądował ostatecznie w Likudzie.
I pozostał w nim aż do 1997 r., gdy poczuł, że może trafić do rosyjskojęzycznych Żydów lepiej niż Szaranski. Wszystkie ugrupowania, z lepszym lub gorszym skutkiem, wciągały na listy wyborcze przedstawicieli tej grupy, rosyjski akcent eksponowały tak Likud, jak i lewica. Lieberman doprowadził tę sztukę do perfekcji. Już w latach 80. organizował inicjatywy adresowane do olim, imigrantów przybyłych z ZSRR i najwyraźniej lepiej wyczuwał nastroje niegdysiejszych rodaków – Jisra’el Betenu (Nasz Dom Izrael) okazało się znacznie skuteczniejszym pomysłem na zagospodarowanie głosów rosyjskojęzycznych Żydów (i zapewne nie tylko) niż Jisra’el ba-Alijja.
Lieberman usytuował się na prawo od Likudu, odrzucając jakiekolwiek pomysły na ustępstwa wobec Palestyńczyków. Świetnie dogadywał się z ortodoksyjnymi minipartiami religijnymi, zalety jastrzębiego populizmu odkrył na wiele lat zanim stało się to modne w USA czy Europie Zachodniej. Może dlatego próby przyciągnięcia przez niego do partii jakichś osobistości izraelskiego życia publicznego spaliły na panewce. Mimo tego Lieberman stał się zbyt liczącym się graczem, by go lekceważono – w 2009 r. Izrael Nasz Dom wprowadził do Knesetu 15 deputowanych. Potem stopniowo ich ubywało, ale ugrupowanie pozostawało języczkiem u politycznej wagi, a jego lider – nieodłącznym koalicjantem Binjamina Netanjahu.
Te koalicje opłacało się Liebermanowi zawierać – dzięki nim jego polityczne CV wzbogaciło się przez te lata o stanowiska ministra infrastruktury, transportu, spraw strategicznych, spraw zagranicznych, wicepremiera i wreszcie – od 2016 r. do listopada 2018 r. – ministra obrony. I nie zapominał w tym czasie o swojej bazie wyborczej i jej sympatiach. – To były absolutnie uczciwe, wolne i demokratyczne wybory – podsumowywał głosowanie do rosyjskiej Dumy w 2015 r., które – jak zwykle od lat – wygrała prokremlowska Jedna Rosja. Izraelskie MSZ pod jego rządami nie potępiło aneksji Krymu, to on ogłosił też, że Jerozolima nie przyłączy się do ubiegłorocznej kampanii wydalania rosyjskich dyplomatów (po ujawnieniu, że rosyjscy agenci próbowali zabić byłego oficera rosyjskiego wywiadu wojskowego Siergieja Skripala). Klimat wizyt Liebermana na Kremlu miał bardziej przypominać spotkania kolegów niż oficjalne wizyty. Władimir Putin miał podobno skwitować karierę izraelskiego polityka stwierdzeniem „błyskotliwa”.
Ale nawet taki ustosunkowany wyga jak Lieberman przeszarżował – w proteście przeciwko zawieszeniu broni zawartemu w połowie listopada z Palestyńczykami ze Strefy Gazy rzucił papierami. Oznaczało to nie tylko jego dymisję, ale też wyjście jego ugrupowania z koalicji rządowej, a to z kolei – upadek z trudem skleconego gabinetu Netanjahu i konieczność rozpisania przedterminowych wyborów. Tylko że ten akt buntu może się okazać politycznym samobójstwem – już ostatnie wybory zredukowały liczbę posłów partii Liebermana do sześciu. Nic nie wskazuje na to, by miało ich przybyć, przeciwnie – przedwyborcze sondaże sugerują, że Jisra’el Betenu w ogóle nie dostanie się do Knesetu. Według ekspertów to efekt stopniowego roztapiania się rosyjskojęzycznych imigrantów w izraelskim społeczeństwie, co oznaczałoby kres jednego z największych problemów Izraela. No cóż, niekoniecznie.

Śmierdzący Rosjanin

– Nie potrafi znaleźć sposobu, by zdobyć wyborców poza swoją rosyjską bazą, a ta się gwałtownie kurczy – podsumowuje ponure perspektywy partii Liebermana Gadi Wolfsfeld, politolog z uniwersytetu IDC w Herclijji. „Pokolenie, które napędzało jego popularność, zaczyna wymierać, a jego zasymilowani potomkowie mówią po hebrajsku bez akcentu i głosują na inne ugrupowania” – podsumowuje obrazowo „The New York Times”.
„To dzieci imigranckich rodzin, które były zbyt młode, by doświadczyć sowieckiego rynku pracy” – pisze o tej generacji ekonomista Gur Ofer, jeden ze współautorów książki „The New Jewish Diaspora. Russian-Speaking Immigrants in the United States, Israel and Germany”. „W zależności od wieku, w jakim byli w momencie przyjazdu do Izraela, część z nich kończyła szkoły w Izraelu, a nie we Wspólnocie Niepodległych Państw. Mieli więcej czasu, by doskonalić hebrajski i przywyknąć do instytucjonalnych i kulturowych aspektów życia w Izraelu. To jasne, że proces asymilacji dla tych młodszych imigrantów był inny, zapewne łatwiejszy i szybszy niż w przypadku ich rodziców” – tłumaczy.
Ale to tylko jedna strona medalu. „Rosyjski czynnik odgrywał znaczącą, a może nawet decydującą rolę we wszystkich wyborach w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat” – przekonuje na łamach gazety „Israel Hayom” politolog Zeev Hanin. „I zniknięcie tej rosyjskojęzycznej wspólnoty to czysta fantazja. Fantazja, która okazała się tak kusząca, że uległo jej wiele partii politycznych. Gdy przeprowadzi się jakikolwiek sondaż wśród rosyjskojęzycznych Żydów, okaże się, że nawet 30 lat po aliji z ZSRR nic się nie zmieniło ideologicznie i politycznie. W ankietach, jakie prowadziłem w połowie 2017 r., 60 proc. z nich deklarowało się jako umiarkowana prawica, a kolejne 15–20 proc. na prawo od tego” – dowodzi ekspert.
O ironio, na prawo od prawicy może oznaczać wręcz nazizm. Tak było w przypadku izraelskiej grupy Patrol 36: ośmiu młodzików, których rodzice przyjechali z ZSRR, dewastowało w połowie poprzedniej dekady synagogi i inne ważne dla Żydów miejsca, co skończyło się policyjną obławą i schwytaniem wszystkich, poza liderem grupy, który uciekł z kraju. – W Rosji nazywali mnie brudnym Żydem, tu nazywają mnie śmierdzącym Ruskim – wykładał gorzko swoje racje jeden z aresztowanych Iwan Kuźmin.
To jednak margines. Dmitri Gendelman, spin doctor pracujący w ostatnich latach dla Likudu, uważa, że im bardziej imigranci starają się identyfikować z Izraelem, tym bardziej zaczynają uważać się za umiarkowanych. Ale nie zmieniają poglądów, tylko partię, na którą głosują, przechodząc powoli do Likudu. – Rosyjskojęzyczni przekładają się w sumie na 18 miejsc w (120-osobowym) Knesecie – szacuje Gendelman. – I większość tych głosów trafia do partii prawicowych – dodaje. Innymi słowy, nie można kojarzyć odpływu głosów od Jisra’el Betenu ze „znikaniem” imigrantów z Rosji – a w konsekwencji nie można ich lekceważyć. Likud zresztą tego nie robi. „Była w partii dyskusja na temat głosów rosyjskich imigrantów” – opowiadała reporterowi „Jerusalem Post” informatorka z szeregów tej partii. „Mamy się trzymać z dala od tego elektoratu dla dobra Liebermana, czy biorąc pod uwagę, że on może nie przekroczyć progu wyborczego, powinniśmy je zagospodarować?” – dodawała rozmówczyni.
Ale te dylematy pośrednio tłumaczą ugodowy kurs nie tylko Liebermana, ale i Netanjahu, wobec Moskwy. Nawet poparcie Kremla dla syryjskiego reżimu Baszara al-Asada, który przez ostatnie kilkanaście lat przynajmniej symbolicznie pozostawał śmiertelnym wrogiem Izraela, nie było w stanie sprowokować rządzących tym krajem do czytelniejszej krytyki. Bo sentyment imigrantów do Rosji przetrwał i wygląda na to, że po latach wręcz nabrał siły.

Rozdarci

– Dziś Moskwa jest jak Stany Zjednoczone – mówił „Haarecowi” 34-letni Anisim Braude. – To miejsce, w którym można znaleźć spełnienie, mnóstwo możliwości. Można robić pieniądze, doskonalić się, uczyć. Przy całej mojej miłości do Izraela, w Moskwie jest wygodniej – dorzuca.
Braude wyjechał z Rosji kilkanaście lat wcześniej, jako nastolatek przekonany do aliji przez pracowników Agencji Żydowskiej. Odbył służbę w armii, studiował, pracował m.in. jako ochroniarz, założył własny biznes gastronomiczny. Przez lata nie przywykł do bliskowschodnich upałów, dlatego mieszkał w Jerozolimie, gdzie grube mury dają trochę chłodu wieczorami. – Może gdybym był programistą, to zostałbym w Izraelu. Ale gdy jest się humanistą, jest tu znacznie trudniej, przynajmniej młodemu człowiekowi – podsumowuje.
Z całej rosyjskiej aliji na powrót do Rosji zdecydowało się – przynajmniej według oficjalnych danych Ministerstwa Absorpcji – ok. 40–45 tys. osób. Demografowie szacują, że ten odpływ mógł sięgnąć poziomu nawet 80 tys. osób, a drugie tyle imigrantów z WNP wyjechało z Izraela do innych państw. Opowieści tych, którzy się na taki krok zdecydowali, są podobne: w skrajnych przypadkach jest to historia odrzucenia przez izraelskich sąsiadów, zwykle chodzi o niemożność przywyknięcia do izraelskiej specyfiki – od temperatur i wysokich kosztów utrzymania się, po permanentny stan zagrożenia wojną czy konfliktem z Palestyńczykami. Czasami, jak w przypadku Braude, chodzi o sentymentalne wspomnienia, które w końcu przeważają.
Badacze izraelscy pocieszają, że to przede wszystkim ucieczka tych, którym się nie powiodło: kto dostaje lepszą propozycję pracy, ten wyjeżdża. Zaledwie 12 proc. z tych, którzy Izrael opuścili, żyje z przekonaniem, że Rosja to ich ojczyzna (według badania z 2012 r.). Jednak na miejscu wciąż pozostaje kilkaset tysięcy tych, którzy żyją w rozdarciu. Ba, 120 tys. mieszkańców Izraela wciąż nie ma tamtejszego obywatelstwa i w zasadzie może brać udział w wyborach organizowanych w Rosji. Z tego prawa skorzystało – podczas ubiegłorocznych wyborów prezydenckich – aż 12 tys. osób. I w olbrzymiej większości zagłosowały one na Władimira Putina, co oznacza, że Rosja nie jest im tak straszna, jakby się mogło wydawać. Przymierzający się do wyborów izraelscy politycy muszą brać te nastroje pod uwagę, nawet jeśli oficjalnie przestali uznawać, że problem „Rosjan” istnieje.