Kiedy pamięć zanika, piekło może powrócić – mówi Janusz Konorski. Po 76 latach po raz pierwszy spotka się z Polakami, którzy uratowali mu życie
Magazyn DGP z 24 stycznia 2020 r. / Dziennik Gazeta Prawna
Nigdy nie zrzekłem się polskiego obywatelstwa, choć powrót do kraju po latach był dla mnie niezwykle trudny – przyznaje 89-letni Janusz Konorski, popijając herbatę w kawiarni w Paryżu, gdzie obecnie mieszka. Spotykamy się tuż przed jego przyjazdem do Polski. Wraz z córką Martine będzie uczestniczyć w obchodach 75. rocznicy wyzwolenia obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau w Muzeum POLIN. Po 76 latach po raz pierwszy spotka się z Polakami, którzy uratowali mu życie w czasie wojny. – Jestem Francuzem i Żydem. Gdyby nie Polacy, nie byłoby mnie dziś na świecie. Nie rozumiem, dlaczego prezydent Duda nie mógł przemawiać w Jerozolimie podczas obchodów 75. rocznicy wyzwolenia Auschwitz. Francja znalazła się wśród zwycięzców II wojny światowej, a wiemy, że kolaborowała z nazistami, żaś Polska jest nieobecna.
Pan Janusz to także bohater filmu „Falenicka Atlantyda” opowiadającego o likwidacji podwarszawskiego getta przez Niemców. – Musimy zachować pamięć o tamtych czasach, bez niej grozi nam powrót barbarzyństwa. We Francji i na całym świecie wzbiera fala antysemityzmu i ignorancji. Coraz więcej osób nie wie, czym był Holokaust, nawet w samym Izraelu. Kiedy zanika pamięć, piekło tamtych czasów może powrócić – tłumaczy. Zdjęcia członków rodziny Konorskich znajdują się w Muzeum Holokaustu w Waszyngtonie, a polskie małżeństwo Edward i Maria Tescy, którzy przez ponad trzy lata ukrywali Janusza, są w gronie Sprawiedliwych wśród Narodów Świata.

Dzieciństwo w stolicy

Konorski urodził się w 1931 r. w Warszawie. Ojciec – prawnik, polonista i poliglota po studiach w Montpellier, Berlinie i Sankt Petersburgu – był znaną osobistością w przedwojennej Warszawie. Matka pianistka grywała prywatne koncerty na cztery ręce z Arturem Rubinsteinem. Konorscy najprawdopodobniej spolszczyli nazwisko „Kohn”, całkowicie się asymilując. – Ja nawet nie wiedziałem, że ci wszyscy rabini, mieszkańcy Nalewek czy ortodoksyjni Żydzi widywani czasem na ulicach Warszawy są ludźmi, z którymi coś mnie łączy – wspomina swoje polskie dzieciństwo pan Janusz.
Ojciec zapewnił mu wszelkie wygody i dbał o jego piękną polszczyznę. Chłopiec uczył się w protestanckiej szkole im. Mikołaja Reya, choć wolał przebywać w domu przy ul. Marszałkowskiej, w słynnej Kamienicy pod Skrzydlatymi Syrenami. Miał nianię, w domu była też kucharka i służba. Lubił rysować egzotyczne zwierzęta, słuchać, jak matka gra na fortepianie i marzyć o dalekich podróżach.
Rosnące napięcie między Trzecią Rzeszą a Polską, manifestacje antyżydowskie w Warszawie, noc kryształowa w Niemczech z 9 na 10 listopada 1938 r. skłoniły Konorskich do wyjazdu ze stolicy i schronienia się w Kaczyńcu pod Radomiem. W 1939 r. spędzili wakacje w swoim wiejskim domku.
Windziarz z Kamienicy pod Skrzydlatymi Syrenami, Volksdeutsch, zadenuncjował Konorskich i budynek wkrótce spalono. Rodzina została na wsi jeszcze przez wiele miesięcy, licząc, że sytuacja się uspokoi. – Byliśmy jednak ludźmi z zewnątrz. Kupowaliśmy mleko i jaja od chłopów, mój ojciec nawet udzielał im porad prawnych, ale czuliśmy się coraz mniej bezpiecznie – wspomina pan Janusz.
Po miesiącach tułaczki Konorscy zdecydowali się rozdzielić i chłopiec trafił do podwarszawskiej Falenicy, gdzie rodzina dozorcy stacji Sobczyka zgodziła się go przechować. Janusz zaprzyjaźnił się z ich siostrzenicą Alinką Szawkiewicz. – Ona była jak bogini wolności. Mogła wszędzie chodzić, a ja nie. Nosiłem czapkę, bo, jak mówiono, wyglądam w niej bardziej aryjsko – opowiada Konorski.

Nieustraszona służąca

Letnisko Falenica przeżywało rozkwit przed wybuchem wojny. Polsko-żydowska społeczność przez lata żyła tam harmonijnie, dopóki nie wkroczyli Niemcy. W 1941 r. nazistowskie władze postanowiły zamknąć wszystkich Żydów z okolicy – ponad 7 tys. osób – w getcie. Janusz z okna domu Sobczyków obserwował jego likwidację 20 sierpnia 1942 r. – To był koszmar. Rozpaczliwe krzyki ściganych jak zwierzęta ludzi słychać było w całej Falenicy. Niemcy strzelali do starców i 3–4-letnich dzieci. Bez wody i jedzenia Żydów przetrzymywano w zaryglowanych wagonach bydlęcych przed wywózką do obozów – opowiada Konorski. Dziś w Falenicy nie ma już śladu istnienia getta ani osiedli żydowskich. Po dawnych mieszkańcach pozostały nieliczne zabytki wciśnięte gdzieś pomiędzy nowymi budynkami oraz stare dokumenty i fotografie. Młodzi na ogół niewiele wiedzą o przeszłości swojej miejscowości.
– Kim trzeba być, aby strzelać z karabinów do maleńkich dzieci? – pytają świadkowie likwidacji getta w dokumencie „Falenicka Atlantyda” Ireneusza Dobrowolskiego i Justyna Kołakowskiego. Opowieść zaczyna się melancholijnie od wspomnienia o dwóch narodach tworzących bogatą, wielokulturową społeczność, a kończy obrazem piekła, które przeżyli nieliczni, w tym pan Janusz. Obraz będzie wyświetlany w Muzeum POLIN podczas obchodów rocznicy wyzwolenia obozu koncentracyjnego w Auschwitz-Birkenau.
Konorski wielokrotnie był o krok od śmierci. Przez trzy lata ukrywała go rodzina Teskich w kamienicy przy ulicy Noakowskiego 12 w Warszawie. Młoda służąca zdobyła dla niego świadectwo chrztu. – To była niesamowita dziewczynka, która uratowała całą rodzinę w czasie, kiedy Niemcy weszli do kamienicy. Wypuściła nas innym wejściem, a babcię zamknęła w wersalce, na której sama usiadła, trzymając w ramionach niemowlę – opowiada pan Janusz. Jego matka schroniła się u znanej warszawskiej aktorki i opiekowała się nocami jej sparaliżowanym ojcem.
– Zanim trafiliśmy do Teskich, byliśmy skrajnie wyczerpani. Spaliśmy jak żebracy na schodach warszawskich kamienic, skąd nas ciągle przepędzano. Moja matka chciała już iść na komisariat i oddać się w ręce policji i Niemców. Przekonałem ją, że damy radę, a spanie na schodach nie jest takie złe – opowiada. Dodaje, że najtrudniej było przetrwać w lasach w Józefowie. – Do dziś nie wiem, jak młody chłopak mógł przeżyć tamte czasy. Głodny, samotny, wystraszony siedziałem godzinami w lasach w ruinach żydowskich osiedli, czekając na matkę, która próbowała zdobyć coś do jedzenia. Raz w nocy do naszego schroniska wpadł ptak. Walił bezradnie skrzydłami, próbując się wydostać na wolność. Myślałem, że to duch mojej matki próbuje przekazać mi informację o jej śmierci. Byłem pewny, że umarła – wspomina. – Całymi dniami bawiłem się w wyścigi wszy, rysując im tory wyścigowe na klepisku. Tak, miałem wszy, wszyscy mieliśmy. To była moja rozrywka, kiedy siedziałem zmarznięty w ruinach za wszelką cenę próbując przeżyć – opowiada Pan Janusz.

Edith, która spotkała Wojtyłę

Po Warszawie i Falenicy Konorski znalazł się w ośrodku Leny Küchler dla osieroconych dzieci żydowskich w Zakopanem. Tam poznał 13-letnią Edith Zierer, której pomocy udzielił przygotowujący się do święceń kapłańskich Karol Wojtyła. – Opowiadała, że wyczerpana po obozie koncentracyjnym siedziała w śniegu, bo nie miała siły iść w kierunku miasta. Pojawienie się wtedy tego młodego człowieka było dla niej niczym zstąpienie Boga – opowiada pan Janusz. Edith po wojnie wyjechała do Izraela. – Prasa nie dawała jej żyć z powodu historii z polskim papieżem. Podobno mąż nawet jej zagroził, że się z nią rozwiedzie, jeśli ta wrzawa medialna się nie uspokoi – śmieje się Konorski.
W Zakopanem po wojnie zdarzały się ataki na Żydów, dlatego komunistyczna administracja przydzieliła do ochrony sierocińca dwóch zdemobilizowanych żydowskich żołnierzy. Stamtąd Konorski wyjechał do Francji, gdzie jego rodzina miała znajomych.
W Paryżu Janusz kończy francuską szkołę, zdaje na studia architektoniczne i dostaje stypendium. – Chciałem wracać do Polski. Miałem trudności z językiem francuskim, mieszkaliśmy w kamienicy bez wody i toalety. Nie znałem takich warunków w Warszawie. Otaczający mnie Francuzi byli prostymi ludźmi. Czułem się tu bardzo samotny – wspomina swoje pierwsze lata nad Sekwaną Konorski.
W końcu się zadomawia, dostaje ciekawą i dobrze płatną pracę. Żeni się z Marokanką pochodzenia żydowskiego, rodzi im się dwójka dzieci. Rodzina Konorskich ponownie staje się częścią intelektualnej elity, tym razem Paryża. Córka Martine – poetka, muzyk, przez lata pracownica służb prasowych francuskiego rządu – nie może doczekać się przyjazdu do Warszawy i spotkania po 76 latach z rodziną Teskich. – Świetnie się czuję w tym mieście, mimo że nie znam języka polskiego – podkreśla Martine.

Wzbierająca fala

– We Francji tylko raz stałem się ofiarą antysemityzmu. W pracy mój szef mówił o Żydach uciekających jak tchórze. Zbladłem. On to zauważył i spytał z niedowierzaniem, czy sam jestem Żydem. Odpowiedziałem, że naturalnie jestem tak samo parszywy jak inni – opowiada Konorski. – Nie rozumiem, co się teraz dzieje we Francji i w innych krajach – dodaje. Jak wynika z opublikowanego w tym tygodniu badania Institut français d,opinion publique (Ifop), 34 proc. Żydów znad Sekwany czuje zagrożenie z powodu wyznawanej religii. Antysemityzm dotyka przede wszystkim młodych.
– Jest to niepokojący sygnał – komentuje wyniki badań naczelny rabin Francji Haim Korsia. Na pytanie, czy Francja jest krajem antysemickim, rabin odpowiedział jednak, że nie – że problem antysemityzmu istnieje, ale „dotyczy osób i grup społecznych, a nie kraju jako całości”. W badaniu siedmiu na dziesięciu francuskich Żydów stwierdziło, że przynajmniej raz w życiu było ofiarą aktu antysemickiego. Prawie dwie trzecie z nich spotkało się z atakami werbalnymi, a prawie jedna czwarta została napadnięta. Przypadki agresji najczęściej zdarzają się na ulicach, lecz także w szkołach i w pracy.
Badanie Ifop potwierdzają dane francuskiego ministerstwa spraw wewnętrznych. Według jego ostatniego raportu liczba zgłoszonych spraw o charakterze antysemickim wzrosła w 2018 r. o 74 proc. w porównaniu z 2017 r. (z 311 do 541). W ostatnich tygodniach we Francji doszło do aktów wandalizmu na żydowskich cmentarzach. Na początku grudnia zbezczeszczono ponad sto grobów na cmentarzu niedaleko Strasburga, a miesiąc później w Bajonnie.
– Tendencje antysemickie wychodzą zarówno ze strony francuskiej skrajnej prawicy, jak i skrajnej lewicy. Zwolennicy antysyjonizmu i islamizmu ponownie szukają jakiegoś kozła ofiarnego, którego można by obwiniać o złą sytuację gospodarczą, nierówności społeczne czy spisek – mówi Konorski. – Ludzie zwykle prześladują innych, bo uważają ich za gorszych. Wydaje mi się, że Żydów prześladują ci, którzy sami czują się gorsi. To jakiś nasz paradoks – dodaje.
Ludzie zwykle prześladują innych, bo uważają ich za gorszych. Wydaje mi się, że Żydów prześladują ci, którzy sami czują się gorsi – mówi Janusz Konorski