Kiedy w 1974 r. Ursula K. Le Guin opublikowała powieść „Wydziedziczeni” (z ironicznym podtytułem „Niejednoznaczna utopia”), polityczna refleksja tej książki wyznaczała kres pewnej epoki. Właśnie odchodziła do przeszłości – gorzko i na kacu – era kontrkultury, w zimnowojennej retoryce Zachodu zaczynała zaś wybrzmiewać „kończąca historię” myśl, że nie ma alternatywy dla kapitalizmu, który wedle tej koncepcji, czyni ludzi wolnymi, silnymi i odpowiedzialnymi za siebie. Obóz komunistyczny, pogrążony w problemach i kryzysach, które w dużej mierze sam sobie stworzył, nie miał sensownej kontrpropozycji. Nawet Chiny Deng Xiaopinga wykonały gwałtowny zwrot od maoizmu ku gospodarce rynkowej.
„Wydziedziczeni” to filozoficzno -polityczny eksperyment myślowy – znakomity przykład tego, że dobra SF jest literaturą prawdziwie poszukującą. Mamy zatem dwa globy: planetę Urras i jej księżyc Annares. Na planecie króluje rozwinięty kapitalizm w rozmaitych odsłonach i ze wszystkimi swoimi wadami (skrajne nierówności, kult pieniądza, komercjalizacja, pogarda dla słabszych, osobliwa pruderia), na księżycu żyją zaś potomkowie rewolucjonistów-anarchistów, którzy stworzyli tam pozbawione władzy centralnej bezklasowe społeczeństwo swoją organizacją przypominające falanstery utopijnego socjalizmu albo kibuce. W tym świecie, zaprojektowanym również lingwistycznie (niektórych słów z dawnej ojczyzny Urras nie ma w słowniku), przychodzi na świat geniusz – fizyk Szewek. Co zrobi z człowiekiem tak nietuzinkowym kultura nastawiona na równościowy konformizm, pokorę, posłuszeństwo (także posłuszeństwo myśli) i brak rywalizacji? Czy może lepszym miejscem dla spożytkowania jego nieprzeciętnego talentu nie byłaby przypadkiem burżujska Urras?
Doszukiwano się w „Wydziedziczonych” nieskomplikowanej metafory ówczesnych relacji Stanów Zjednoczonych i ZSRR, ale Le Guin, powiedzmy to jasno, nigdy nie używała nieskomplikowanych metafor. Wydaje się po latach, że jest to raczej książka pożegnanie z młodzieńczą wiarą w możliwość ucieczki poza system, w trzecią drogę, w wielkie projekty postępowego modernizmu. Krótko rzecz ujmując: nigdy już horyzont, ku któremu zmierzamy, nie będzie wyglądał tak pięknie i obiecująco. Kres epoki oznacza tu kres zbiorowych marzeń o przyszłości. Marzenia zaczynają być w popkulturze – od lat 70. aż po dziś – wypierane przez dystopijny lęk, wizje katastrof i autodestrukcyjne fantazje o apokalipsie.
Mars zaatakuje?
„Włóczędzy” chińskiej pisarki Hao Jingfang nawiązują do fantastyki filozoficznej czasów, o których była mowa – czuje się u niej ducha nie tylko Le Guin, lecz także Lema czy Asimova. Potężnych rozmiarów (776 stron w polskim wydaniu) niespieszna, refleksyjna powieść została oryginalnie wydana na początku zeszłej dekady. „Wydziedziczeni” służą w tym kontekście za najważniejsze odniesienie, oto bowiem w uniwersum „Włóczęgów” – a mamy właśnie końcówkę XXII w. – ludność Marsa w wyniku rewolucji i wygranej wojny z Ziemią rządzi się po swojemu, wedle zasad stworzonych przez grupę wpływowych kombatantów. Kolektywistyczne społeczeństwo Marsa, swoista republika inżynierów, żyje bez pieniędzy i własności prywatnej, za to w kulcie nauki, postępu i współdzielenia wiedzy. Ma znaczące osiągnięcia: na ubogim w zasoby Marsie, pod szczelnymi szklanymi kopułami (planeta jako taka nadal nie nadaje się do zasiedlenia, nie uległa jeszcze – i być może nigdy nie ulegnie – terraformowaniu), kwitną ultranowoczesne technologie. Stają się one przedmiotem zainteresowania kapitalistycznej Ziemi, która oferuje w zamian dostęp do surowców. Dochodzi do szczytu dyplomatycznego między planetami, od półwiecza utrzymującymi ze sobą bardzo luźne, niemal wygasłe stosunki. Problem w tym, że tak naprawdę nie chodzi o pokojowe technologie i sprawiedliwy handel: trwa ukryty wyścig zbrojeń i konkurującym ze sobą – a także nienawidzącym się wzajemnie – światom grozi kolejna, dużo bardziej niszczycielska wojna. Pytanie, kto ją zacznie pierwszy. I czy istnieje jakikolwiek powód, by nie walczyć.
Można by z tego zrobić hałaśliwą space operę z dużą liczbą wybuchów, ale Hao Jingfang (prestiżowa Nagroda Hugo w 2016 r. za „Składany Pekin”) poszła w całkiem inną stronę. Na warstwę sensacyjno-polityczną nakłada opowieść o jednostkach poszukujących swojej tożsamości i sensu życia. Jest w tym jakaś ujmująca naiwność, ale to naiwność niebanalna, warta uwagi, stawiająca na pierwszym planie etykę zwykłej egzystencji.
Osiemnastoletnia Luoying powraca na Marsa z pięcioletniego pobytu na Ziemi. Wraz z grupą młodych Marsjan uczestniczyła w czymś na kształt eksperymentalnego wyjazdu studyjnego, innymi słowy: formacyjne lata nastoletnie spędziła w całkiem innym systemie politycznym i społecznym. Marsjańscy nastolatkowie mają problem z aklimatyzacją w ojczyźnie – drażni ich lokalne zdyscyplinowanie, brak indywidualnej ekspresji, skrajne uzależnienie od decyzji administracyjnych państwa, hierarchiczność i nuda. Ziemia była miejscem fascynującym i przerażającym jednocześnie, zmonetyzowanym niebem skrajnej wolności i piekłem ohydnego zniewolenia, powrót oznacza wgramolenie się na stare, bezpieczne, ale mało interesujące legowisko, w dodatku zarządzane przez grono autorytarnych ramoli. Rzecz w tym, że Luoying nie jest byle kim, lecz wnuczką samego Hansa Sloana, obecnego przywódcy Marsa. Przez cały czas nurtuje ją, dlaczego właściwie została wysłana na Ziemię. W pewnym sensie cała książka Hao Jingfang stanowi nieoczywistą odpowiedź na to pytanie.
My nie wytwarzamy
Daje się czytać „Włóczęgów” jako szeroko zakrojoną refleksję na temat zderzenia cywilizacji Zachodu z cywilizacją chińską. Bo nietrudno się domyślić, że Ziemia była by w tej konfiguracji Zachodem, Mars zaś Chinami, zwłaszcza tymi z ostatnich dekad: rozwijającymi się w błyskawicznym tempie, ale pod patronatem i kontrolą KPCh, w duchu szczególnej hybrydy etatyzmu i wolnego rynku, ścieżką alternatywną względem zachodniej, w dodatku zaś z powracającymi ambicjami imperialnymi. Ale to chyba byłoby odczytanie zbyt proste. „Włóczędzy” to jednak rzecz o porażkach i rozczarowaniach idealistów, którzy – po raz kolejny – chcieliby dźwignąć ku niebu jednoczącą ludzkość Wieżę Babel. Nie jest przypadkiem, że myślicielem wielokrotnie powracającym na kartach tej książki jest Albert Camus, a jednym z jej najciekawszych bohaterów – doktor Reini, ideowy bliski kuzyn doktora Rieux z „Dżumy”. Camus, twórca filozofii indywidualistycznego buntu, który sprowadza się w gruncie rzeczy do osobistej uczciwości i humanizmu wbrew wszystkiemu, znakomicie pasuje do opisanej przez Hao Jingfang historii o gronie niedostosowanych straceńców. To oni są tytułowymi włóczęgami, outsiderami w każdym ze światów. Zarazem są być może dla tych światów jedyną, altruistyczną nadzieją, bo przez swoją nietypowość wymykają się obu systemom totalnej kontroli.
To w sumie ciekawe, że dostajemy taką prozę z Chin, a sami już od dawna niczego podobnego nie wytwarzamy. Nie chodzi tu chyba o dekadencję, raczej o to, że wielkie projekty przyszłości występują u nas tylko – narracyjnie – w przeszłości, jako „duchologiczne” powidoki. Nie bez powodu w głośnych dystopijnych bądź postapokaliptycznych serialach ostatnich lat („Rozdzielenie”, „Fallout”, „Silos”) scenografia i technologia są mocno retro, nawiązując do czasów, gdy ludzi nawiedzały jeszcze jakieś wizje postępu. Brakuje nam już po prostu trochę wyobraźniowego rozpędu, by ujrzeć coś innego niż zgliszcza. Hao Jingfang też trudno nazwać niepoprawną optymistką, ale epicki oddech jej książki zadziwia swoją głębią. Żeby było jasne: to nie jest stylistycznie wielka literatura, bywają tu potężne dłużyzny i wątki, bez których spokojnie można by się obejść, ale właściwie nie o to w tym wszystkim chodzi, lecz o odwagę niekonwencjonalnego myślenia. ©Ⓟ