Rynek zamówień publicznych został podzielony między potentatów i mniejszym wykonawcom trudno na nim zaistnieć - mówi Tomasz Czajkowski, były wieloletni prezes Urzędu Zamówień Publicznych, redaktor naczelny miesięcznika „Zamówienia Publiczne Doradca”.

Obserwuje pan polski rynek zamówień publicznych od początku jego istnienia. Jak zmienił się on przez te wszystkie lata?
Bardzo istotnie. Nie tylko pod względem systematycznie rosnącej wartości, która dzisiaj jest imponująca, lecz także pod wpływem zachodzących na nim procesów. Nie zawsze były to zmiany pożądane, bo chociażby pogorszył się stopień konkurencyjności czy też, mimo wielu prób, nie udało się opanować dominacji kryterium cenowego. W pierwszej dekadzie lat 2000. te wskaźniki były wyraźnie lepsze. Zmieniła się też ustawa, co oczywiście stanowiło konieczność, bo prawo zamówień publicznych z 2004 r. było przewidziane na zupełnie inną sytuację, w jakiej znajdował się polski rynek. Pytanie tylko, czy nowe przepisy przyniosły oczekiwane rezultaty.
A pana zdaniem przyniosły?
Z moich obserwacji wynika, że raczej nic się nie zmieniło, a jeśli już, to niewiele. Można to odczytywać zarówno pozytywnie, jak i negatywnie. Dobrze, że nic się nie zmieniło na gorsze, ale źle, że nie zmieniło się na lepsze.
Powracając do gorszej niż przed laty konkurencyjności. Dlaczego przedsiębiorcy nie chcą startować w przetargach?
Składa się na to wiele czynników i chyba trudno byłoby wskazać jeden dominujący. Bez wątpienia do rynku nie przyciąga niestabilne prawo. Przepisy o zamówieniach publicznych to jedna z częściej nowelizowanych ustaw. Jedyny stabilny okres to lata 2004-2006. Co ciekawe, w zasadzie każdy rząd, zmieniając prawo, deklaruje, że ma to służyć m.in. wspieraniu firm z sektora MŚP. Popatrzmy jednak na efekt tych działań. Praktycznie nie ma żadnego. Moim zdaniem dlatego, że przed laty rynek zamówień publicznych został, mówię to w cudzysłowie, podzielony między potentatów. Wystarczy spojrzeć na rynek robót budowlanych - średnie, nie mówiąc o małych firmach, istnieją na nim w zasadzie tylko jako podwykonawcy. Nie bez znaczenia jest tu także polityka zamawiających - poprzez wygórowane, nie zawsze w sposób uzasadniony wymagania preferują dużych wykonawców, uznając ich za bardziej godnych zaufania. W praktyce prowadzi to do zamykania rynku na firmy mniejsze, a przy okazji ogranicza konkurencję.
A jeśli chodzi o uczestników rynku? Mam na myśli pracowników zarówno ze strony zamawiających, jak i wykonawców. Jakie zmiany tu pan dostrzega?
Zdecydowanie widać postępującą profesjonalizację, zwłaszcza u zamawiających, choć znów pozwolę sobie na odrobinę krytyki i powiem, że mogłaby ona być większa. Chodzi bowiem nie tylko o to, by spełniać warunki formalne, posiadać odpowiednie wykształcenie i wiedzę, ale także, a może przede wszystkim o to, jak tę wiedzę się stosuje. Z tym niestety bywa wciąż różnie. Nie bez znaczenia jest też duża płynność kadr, zwłaszcza po stronie mniejszych, szczególnie samorządowych zamawiających. Podczas przeglądu ogłoszeń dotyczących wolnych miejsc pracy zaskoczyło mnie duże zapotrzebowanie właśnie na pracowników zajmujących się zamówieniami publicznymi po stronie sektora samorządowego. Odrębny problem to brak zorganizowanego systemu kształcenia kadr.
Zaraz, ale przecież na wielu uczelniach mamy kierunki „zamówienia publiczne” i coraz liczniejszą grupę wykładowców specjalizujących się w tej tematyce.
Pełna zgoda i byłbym przeciwko samemu sobie, bo jeszcze jako prezes Urzędu Zamówień Publicznych inicjowałem i wspierałem tworzenie pierwszych studiów podyplomowych, m.in. w Toruniu, Łodzi czy na SGH. Mam na myśli jednak coś innego - mówiąc w pewnym uproszczeniu, brak jest koordynacji działań związanych z kształceniem nowych kadr. Brak mi np. ujednoliconych, ustandaryzowanych programów, podręczników etc. Dziś każdy robi to po swojemu. Nie twierdzę, że to źle, ale przecież nawet przy pewnej, choćby ogólnej koordynacji programowej mogłoby być znacznie lepiej.
To jednak nie jest największy problem. Dużo większym jest ogromna liczba szkoleń, oferowanych przez różne, nie zawsze kompetentne firmy i osoby. Zapotrzebowanie na nie jest również bardzo duże, zwłaszcza gdy wchodzi w życie nowelizacja przepisów czy też tak jak w 2021 r. całkiem nowa ustawa. Niestety wiele z tych szkoleń jest poniżej jakiekolwiek poziomu merytorycznego. Kiedyś UZP prowadził listę trenerów, których kompetencje były bardzo surowo weryfikowane. Może warto byłoby do tego wrócić. Nie na zasadzie narzucania szkoleń prowadzonych przez takie osoby, ale na zasadzie potwierdzenia poziomu ich wiedzy i kompetencji, tak aby zainteresowani mogli bardziej świadomie wybierać z rynkowej oferty szkoleniowej.
Z naszej rozmowy wyłania się niezbyt różowy obraz rynku. Chyba jednak na plus też coś się na nim zmieniło?
Oczywiście, przede wszystkim wspomniana już przeze mnie wartość rynku. Z roku na rok jest on coraz większy, co oznacza, że cały czas się rozwija. Widać to również w szerszej, unijnej skali. W ub.r. byliśmy trzecim krajem w UE pod względem liczby unijnych ogłoszeń. Kolejna sprawa to wspomniana już profesjonalizacja zamówieniowych kadr. Choć trochę utyskuję na sposób ich kształcenia, ich jakość jest bez porównania wyższa, nawet odnosząc się do całkiem nieodległej przeszłości. Na trzecim miejscu wskazałbym informatyzację. Choć oczywiście także tu mógłbym mieć pewne zastrzeżenia, chociażby co do tempa jej wprowadzania, to niewątpliwie proces ten postępuje i tworzona jest nowa rzeczywistość, która w dobie postępującej informatyzacji we wszystkich dziedzinach jest oczywiście nieuchronna.
I wreszcie coś, co wskażę na koniec, choć być może od tego powinienem zacząć. Mam na myśli zmiany mentalne. Umówmy się, przepisy o zamówieniach publicznych nigdy nie były i nigdy nie będą lubiane, narzucają bowiem sztywne wymogi i reżimy. A przecież dzisiaj nikt już nie podważa ich sensu i konieczności stosowania, co przed 25 laty wcale nie należało do rzadkości. Zamawiający nauczyli się doceniać korzyści, jakie niosą te przepisy.
Jako byłego prezesa UZP, który powołał do życia Krajową Izbę Odwoławczą, muszę pana spytać o ocenę sytuacji, jaka ma w niej dziś miejsce. Od września 2021 r. KIO jest bez prezesa.
Z wielkim niepokojem obserwuję to, co się dzieje w izbie. Oczywiście działa ona na razie bez zarzutów i mimo znacznie większej liczby odwołań rozstrzyga je na bieżąco, co jest olbrzymią zasługą jej członków. Żadna instytucja nie może jednak na dłuższą metę funkcjonować bez władz, w swego rodzaju zawieszeniu. Najpierw wiele miesięcy zwlekano z jakąkolwiek decyzją, potem ogłoszono otwarty konkurs, co moim zdaniem nie było dobrym pomysłem, a ostatecznie znów znaleźliśmy się w punkcie wyjścia. Tymczasem wielu prawników zwraca uwagę, że wiceprezes kierujący pracami KIO nie ma wszystkich kompetencji prezesa, co może nawet prowadzić do prób podważania rozstrzygnięć.
Tomasz Czajkowski, były wieloletni prezes Urzędu Zamówień Publicznych, redaktor naczelny miesięcznika „Zamówienia Publiczne Doradca” / Dziennik Gazeta Prawna
Sądzę, że duży wpływ na tę sytuację ma podporządkowanie przed laty prezesa UZP ministrowi właściwemu ds. gospodarki. Dziś trudno nawet się zorientować, jakimi ścieżkami krążą procesy decyzyjne.
Kierowany przez pana miesięcznik „Zamówienia Publiczne Doradca” skończył 25 lat. Czy w tym okresie zmieniły się zainteresowania czytelników pisma?
Preferencje niespecjalnie się zmieniają. Badania ankietowe pokazują, że na pierwszym miejscu czytelnicy wciąż stawiają wiedzę praktyczną. I to niezależnie, czy dotyczy procedur, umów, czy środków ochrony prawnej. Po każdej zmianie prawa pojawia się z kolei potrzeba tłumaczenia nowych przepisów, poczynając od tego, co autor miał na myśli, a kończąc na tym, jak w praktyce daną regulację należy stosować. Nie zawsze jest to proste. Czasem nawet najwybitniejsi eksperci mają z tym kłopot, nierzadko rysują się odmienne interpretacje. A przez te 25 lat gościliśmy na swych łamach blisko 500 znakomitych autorów, opublikowaliśmy prawie 4 tys. artykułów i mam wrażenie, że udało nam się stworzyć pewne środowisko eksperckie związane z wydawanym przez nas tytułem.©℗
Rozmawiał Sławomir Wikariak