Niemcy, dominując Turcję i niosąc na wschód płomień dżihadu, w najgorszych snach nie mogli przypuszczać, że sytuacja się odwróci i po stu latach wyznawcy proroka zjawią się z rewizytą.
Turecki wywiad nie musi przerzucać do Niemiec swoich agentów, oni już tam są. Miesiąc temu dziennik „Welt am Sonntag”, powołując się na swoje źródła wśród polityków zajmujących się bezpieczeństwem państwa, ogłosił, iż na terenie Unii Europejskiej Turcja zbudowała imponującą strukturę wywiadowczą. Jej rdzeń tworzy 800 oficerów tajnej służby Millî Istihbarat Teşkilâti (MIT) pracujących na co dzień w biurach podróży, bankach, prywatnych firmach etc. Udało się im zwerbować armię co najmniej 6 tys. informatorów. Przeważnie są to Turcy od dawna żyjący na Zachodzie, a nawet tam urodzeni. Nie domagają się oni sowitych honorariów, jedynie pragną służyć ojczyźnie, z którą nigdy nie zerwali kontaktów. Wedle „Welt am Sonntag” gros tureckich szpiegów mieszka w Niemczech.
Tak bolesnego przebudzenia należało się spodziewać od dawna. Gdy na początku 2011 r., wówczas jeszcze premier, Recep Erdogan odwiedził RFN, Niemcy oniemieli ze zdziwienia, patrząc na ulice własnych miast. „W sobotę 28 lutego tłumy tureckich imigrantów powitały premiera co najmniej jak gwiazdę rocka” – donosił na gorąco „Der Spiegel”, przytaczając wypowiedzi ogarniętych entuzjazmem Turków. „Mówią, że Niemcy nigdy ich nie zaakceptują, ale przynajmniej mają Erdogana. Albo że to pierwszy raz, kiedy ktoś czuje się za nich odpowiedzialny i że po raz pierwszy premier Turcji nie zapomina o swoich rodakach mieszkających za granicą” – relacjonowała dziennikarka Anna Reimann. Erdogan zwrócił się wtedy do słuchaczy słowami: „Nieważne, co o was mówią, jesteście moimi rodakami, obywatelami mojego kraju, moimi przyjaciółmi, moimi braćmi i siostrami!”. Po czym zaapelował: „Możecie się integrować, ale nie asymilujcie się. Nikt nie ma prawa pozbawić was waszej kultury i tożsamości”.
Dziś turecka diaspora w Niemczech to dla ambitnego prezydenta bezcenny kapitał polityczny w grze o zakres władzy i pozycję kraju. Chcąc zapewnić sobie dożywotnie i niczym nieograniczone panowanie, a Turcji mocarstwowość, Erdogan musi osłabić Unię Europejską. Tak by w końcu przełknęła bez oporu zmiany, jakie wprowadza.
Kluczem są potężne ekonomicznie Niemcy i ich mocne związki z Turcją. Po raz pierwszy od kilkuset lat to dawne Imperium Osmańskie posiada w ręku mocne atuty. Unia Europejska nie potrafi zabezpieczyć swoich granic przed kolejnymi falami emigrantów z Bliskiego Wschodu. Ankara może w tym skutecznie pomóc, lecz nie musi. Berlin ma środki, by mocniej przycisnąć Erdogana, lecz jak wówczas zachowa się ponad 3 mln obywateli RFN pochodzenia tureckiego plus 1,5 mln Turków mających nadal ojczyste obywatelstwo?
Po rewelacjach w „Welt am Sonntag” kanclerz Angela Merkel w wywiadzie dla „Ruhr Nachrichten” oświadczyła, iż: „Od osób pochodzących z Turcji, które od dawna mieszkają w Niemczech, oczekujemy daleko idącej lojalności wobec naszego kraju”. Swoje zaniepokojenie wyraziło wielu polityków praktycznie ze wszystkich partii. Ale ta nagła solidarność niemieckiej sceny politycznej zabrzmiała szalenie bezradnie wobec poczucia dumy ubogiego sługi, któremu los dał szansę chwycić za gardło swego dawnego pana.
Uczciwy makler
„Nie zamierzam być arbitrem w orientalnych sporach, ale jestem gotów do roli uczciwego maklera, który jest zdolny prowadzić korzystne dla wszystkich interesy” – oświadczył 14 marca 1878 r. w Reichstagu Otto von Bismarck. Żelazny Kanclerz tak rozpoczynał kolejną ze swoich mistrzowskich rozgrywek, po której wszystkie mocarstwa czuły, że coś dostały, ale wygrywali jak zawsze Niemcy.
Na zaproszenie Bismarcka przybyli do Berlina reprezentanci państw zaangażowanych w konflikt zbrojny na Bałkanach. Oto po wspaniałych zwycięstwach armia rosyjska stała u wrót Konstantynopola. Przed wkroczeniem do stolicy Turcji powstrzymała ją jedynie interwencja brytyjskiej floty, która wpłynęła do cieśniny Bosfor. Ale i tak Imperium Osmańskie musiało się zgodzić na narzucony przez cara Aleksandra II w San Stefano drakoński pokój. Za jego sprawą Serbia i Czarnogóra odzyskiwały niepodległość, a Rosja obejmowała de facto patronat na Rumunią, Bułgarią oraz Grecją, a także Zakaukaziem. To dawało Romanowom znakomitą pozycję, żeby kolejnym uderzeniem rozbić Turcję i osiągnąć kluczowy z celów strategicznych, a mianowicie przejąć kontrolę nad cieśninami łączącymi Morze Czarne ze Śródziemnym.
Traktat z San Stefano natychmiast oprotestowały Wielka Brytania, Francja i Austro-Węgry. Żadne z mocarstw nie zamierzało pozwolić, by imperium Romanowów zbyt urosło w siłę. Gdy w Europie zapachniało wielką wojną, własną grę rozpoczął Bismarck, ogłaszając się „uczciwym maklerem”. Tak zdefiniowana II Rzesza wyrzekała się roszczeń terytorialnych oraz interesów na Bałkanach i Bliskim Wschodzie. Co czyniło zeń naturalnego rozjemcę, zdolnego wygasić konflikt z pożytkiem dla wszystkich stron. Stworzenie tych pozorów dało Berlinowi możność prowadzenia klasycznej polityki divide et impera, a genialność Bismarcka zasadzała się na umiejętności wypracowania dla swojego kraju trudno zauważalnych zysków strategicznych.
Za jego sprawą na kongresie berlińskim Austro-Węgry przejęły Bośnię i Hercegowinę, co zainicjowało sojusz Berlina z Wiedniem. Znajdujący się pod władzą Turków Tunis musiał otworzyć się dla francuskich kupców. Dzięki czemu już wkrótce ważniejsza dla Francji od odzyskania Alzacji i Lotaryngii, utraconych na rzecz Niemiec, stała się kolonizacja Afryki. Z kolei Cypr z rąk tureckich przeszedł w brytyjskie. Osłabiało to związek Imperium Osmańskiego z Londynem, natomiast flota brytyjska zyskiwała bazę pozwalającą jeszcze skuteczniej szachować rosyjską. Z kolei Rosja musiała się pogodzić z utratą większości zdobyczy z San Stefano, o co zadbał Bismarck, lecz odpowiedzialność przerzucił na Wielką Brytanię i Francję. Jednocześnie kanclerz uchronił Imperium Romanowów przed interwencją zachodnich mocarstw. Zyskując wdzięczność cara Aleksandra II.
Najzabawniejsze w tym wszystkim było to, że nawet Turcy uznawali Żelaznego Kanclerza za swego opiekuna. Mimo iż szafował on osmańskimi terytoriami w interesie II Rzeszy. Tym sposobem w ciągu miesiąca „uczciwy makler” z Berlina przemeblował wedle własnej wygody całą Europę. Acz na wisienkę na szczycie tortu musiał jeszcze poczekać, bo nowy sułtan Abdülhamid II okazał się całkiem zręcznym politykiem. Zdeterminowanym do walki o niezależność swojego kraju. Jednak i on musiał przegrać z realiami.
„Abdülhamid zastał finanse państw w stanie katastrofy. Spłata długów zagranicznych, wraz z odsetkami, sięgała astronomicznej wysokości 80 proc. dochodów państwa” – opisuje w monografii „Tureckie przemiany. Dzieje Turcji 1878–1923” Tomasz Wituch. Choć Imperium Osmańskie rozciągało się na obszarze ponad 3,2 mln km kw. i zamieszkiwało je ponad 20 mln ludzi, to wpływy z podatków przedstawiały się nadzwyczaj mizernie. Fatalnie działała skorumpowana administracja, nie istniał przemysł, rolnictwo nie zmieniło się od czasów średniowiecza. Do tego jeszcze zachodni bankierzy stawiali słabemu krajowi ciężkie warunki. „Jeśli w końcu 1877 roku Osmanie uzyskiwali na giełdach Paryża i Londynu pożyczki z nieprawdopodobnym, sięgającym 60 proc. oprocentowaniem, to w 1879 r. pożyczek nie dało się uzyskać za żadną cenę” – informuje Wituch.
Klęska w wojnie zbiegała się z katastrofą finansową. Niekontrolowane bankructwo mogło przynieść koniec imperium. Turcy stanowili jedynie ok. 50 proc. jego ludności, kolejne 30 proc. było Grekami lub Ormianami. O własnych państwach marzyli też: Arabowie, Kurdowie i Albańczycy. „Uczciwy makler” Otto von Bismarck nie mógł przepuścić takiej okazji. Zaproponował więc premierowi Wielkiej Brytanii, aby stworzyć międzynarodową komisję, która ocali Turcję. Oczywiście i tym razem podkreślając, iż dla II Rzeszy jest to inicjatywa całkowicie non profit.
Koleją do nowoczesności
Nie mając innego wyjścia, sułtan Abdülhamid II musiał się zgodzić na plan wielkich mocarstw. W dniu 23 grudnia 1881 r. wydał dekret oddający turecką administrację i finanse pod kontrolę Komisji Długu Publicznego. Zasiadało w niej sześciu delegatów wyznaczonych przez: Niemcy, Wielką Brytanię, Francję, Włochy, Austro-Węgry i Holandię, których polecenie wcielało w życie ponad 5 tys. urzędników, rekrutowanych głównie spośród tureckich Greków i Ormian. Za sprawą Komisji Długu Publicznego Turcja zyskała nowoczesny system ceł i podatków, opartych na podatku dochodowym i akcyzach od towarów. Wprowadzone zostały też monopole państwowe: spirytusowy (w XIX w. wyznawcy proroka dużo łagodniej podchodzili do kwestii konsumpcji napojów wyskokowych), tytoniowy i jedwabny. Dzięki czemu dochody sułtańskiego skarbu znacząco wzrosły, komisja zaś regularnie spłacała wierzycielom zaległe należności.
Wprawdzie sułtan stał się całkowicie zależny od przysłanych z zagranicy urzędników, ale dopóki Niemcy wspierali Abdülhamida II, sprawy nie przedstawiały się źle. „Ustanowienie Komisji Długu i cała polityka finansowa sułtana po kryzysie z 1879 r. odbudowały zaufanie giełd europejskich do Imperium Osmańskiego. A nowe pożyczki i inwestycje kapitału europejskiego były warunkiem niezbędnego rozwoju gospodarczego” – stwierdza Tomasz Wituch.
Pragnienie odbudowania mocarstwowości Turcji sprawiło, że sułtan coraz mocniej wzorował się na II Rzeszy i zabiegał o niemieckie inwestycje. Za kluczową sprawę uznając budowę tras kolejowych. W tym czasie karawany wyruszające z Aleppo w Syrii, by pokonać liczącą 1,2 tys. km drogę do Stambułu (Konstantynopola), potrzebowały aż 40 dni. Do tego jeszcze wierzchowce nie mogły zabierać zbyt ciężkich ładunków. Bez kolei Turcja nie miała szans stać się nowoczesnym, zasobnym państwem. Gdy w 1888 r. zakończono budowę odcinka drogi żelaznej łączącej Berlin ze Stambułem, sułtan zaproponował niemieckim partnerom przedłużenie trasy w głąb Azji Mniejszej. Abdülhamid II uczynił tak, ponieważ bardzo mu zależało, żeby w budowie strategicznej linii nie uczestniczyło żadne mocarstwo, które przyczyniło się do tureckich klęsk. W Europie jedynie II Rzesza spełniała to kryterium.
Strategia „uczciwego maklera” znów przynosiła profity. Plan inwestycyjny w porozumieniu z kanclerzem Bismarckiem przygotował dyrektor generalny Deutsche Banku Georg von Siemens. Wprawdzie ograniczono się do koncesji na drogę żelazną ze Stambułu do Ankary, lecz wówczas narodziła się idea transkontynentalnej trasy łączącej Berlin z Bagdadem. Co trzymano w ścisłej tajemnicy. Stosowne porozumienie z rządem Turcji w imieniu Deutsche Banku podpisał 4 października 1888 r. znany finansista Alfred von Kaulla.
Wkrótce ruszyły prace i w centrach tureckich miast zaczęły wyrastać dworce kolejowe niczym nieróżniące się od tych w Berlinie czy Dreźnie. Notabene umowa została tak skonstruowana, by niemieccy inwestorzy mieli gwarancję zysków. Turecki rząd zobowiązywał się do zapewnienia minimalnego dochodu rocznego z trasy kolejowej. Jeśli inwestycja generowała straty, wówczas Deutsche Bank rekompensował to sobie, zabierając część wpływów z podatków ściąganych przez Komisję Długu Publicznego. Korzystając z tego zabezpieczenia, w ciągu następnych 20 lat niemieckie spółki zbudowały na terenie Imperium Osmańskiego ok. 5 tys. km linii kolejowych.
Turcja słono płaciła, lecz zaczęła się wreszcie rozwijać ekonomicznie. Drogi żelazne umożliwiły budowę zakładów przemysłowych oraz eksploatację złóż: węgla i ropy naftowej. Tymczasem w II Rzeszy dobiegała końca era Żelaznego Kanclerza, odesłanego na emeryturę przez młodego, piekielnie ambitnego cesarza Wilhelma II.
Jedyny przyjaciel sułtana
O poranku 2 listopada 1889 r. starożytnym Konstantynopolem wstrząsały wystrzały armat. Kolejnymi salwami witano wpłynięcie do portu cesarskiego jachtu „Hohenzollern” z Wilhelmem II na pokładzie. Sułtan Abdülhamid II wraz ze świtą czekał na portowym molo. Zgromadzony nieco dalej tłum wznosił okrzyki na cześć gościa oraz jego małżonki.
Po sułtanie z cesarzem przywitał się generał Wilhelm von der Goltz, którego dwanaście lat wcześniej do Turcji, na osobistą prośbę Abdülhamida, oddelegował niemiecki Sztab Generalny. Generał objął pieczę nad Kolegium Wojny, kształcącym kadrę dla armii, i przez dekadę wychował nowe pokolenia tureckich oficerów. Nazwano ich „generacją Goltza” ze względu na ścisłe odwzorowanie pruskiego modelu dowodzenia i wielki podziw, jaki żywili dla II Rzeszy.
Przez następne pięć dni wizyty w Konstantynopolu cesarz zapoznawał się z różnymi aspektami funkcjonowania Imperium Osmańskiego, zaś sułtan usiłował olśnić go przepychem. Posiłki serwowano gościom na złotych zastawach, a napoje podawano w kryształowych kielichach. Obaj władcy dobrze mówili po francusku, więc nie potrzebowali tłumaczy, co bardzo ułatwiało nawiązanie bliskich relacji. Uważnie przyglądał się temu ambasador Wielkiej Brytanii sir William White.
„Uważam, że żadne kwestie polityczne nie były omawiane” – napisał później w raporcie. „Abdülhamid jest wystarczająco inteligentny, aby uświadomić sobie, że Niemcy i Rosja nie są stworzone, by współpracować ze sobą” – dodawał dyplomata, sądząc, iż sułtan będzie się starał balansować między obu mocarstwami. Pomylił się całkowicie. Podróż na wschód młodego cesarza wzmocniła w nim ambicje godne wnuka brytyjskiej królowej Wiktorii, którym przecież był. Wilhelm II marzył o zbudowaniu imperium mogącego się równać z tym, jakim władała jego babcia. Zaś w Turcji dostrzegł narzędzie dające takie możliwości. Gdyby tory kolejowe połączyły Berlin z Bagdadem, w krótkim czasie niemiecka armia mogłaby przerzucić swe jednostki aż nad Zatokę Perską. Stamtąd na wyciągniecie ręki znajdowały się roponośne pola oraz ogromne Indie. Gdzie Hindusi coraz częściej spiskowali przeciwko brytyjskim okupantom. Jednym słowem Turcja mogła się stać dla II Rzeszy oknem na świat.
„Dlatego od 1895 r. niemiecka polityka zagraniczna wstąpiła na drogę szaleństwa, oczywistego później dla wszystkich historyków, ale zupełnie niedostrzeganego przez opinię publiczną ery wilhelmińskiej: na drogę konfliktu z Wielką Brytanią, jak gdyby sojusz francusko-rosyjski nie był już groźbą dostateczną” – podkreśla w swym monumentalnym dziele „Historia Niemiec” Jerzy Krasuski. „Na niebezpieczną drogę wkroczyły Niemcy, angażując się po stronie rozkładającego się imperium tureckiego. Tkwi w tym jakaś dziwna prawidłowość, że Niemcy związały się z dwoma wielonarodowymi imperiami: austro-węgierskim i tureckim, niemającymi żadnych szans przetrwania. Polityka ta musiała doprowadzić do katastrofy” – podsumowuje Krasuski. Przy czym Londyn na początku próbował szukać porozumienia, proponując daleko idący kompromis.
Przez wiele dekad Wielka Brytania twardo broniła integralności Imperium Osmańskiego, ryzykując wojnę z Rosją. Tymczasem w sierpniu 1895 r. premier Robert Salisbury złożył Wilhelmowi II zaskakującą ofertę. Proponując rozbiór państwa tureckiego, nadzorowany przez oba mocarstwa. Cesarz stanowczo odmówił.
Od tego momentu Stambuł miał już tylko jednego sojusznika w Europie, acz kolejne poczynania sułtana jedynie komplikowały sytuację. Dwa lata później armia turecka po latach klęsk i upokorzeń w trzydziestodniowej wojnie doszczętnie rozbiła wojska Grecji. Jednak zachodnie mocarstwa nie pozwoliły okupować pokonanego państwa. W tym samym czasie na polecenie Abdülhamida II rozpoczęto pierwszą rzeź Ormian. Krwawy sułtan stał się głównym bohaterem negatywnym europejskiej prasy. Mimo to w październiku 1898 r. Wilhelm II znów przyjechał do Konstantynopola, pod pretekstem pielgrzymki do Ziemi Świętej. Ale nim cesarz wraz z całym orszakiem dotarł do Jerozolimy, gdzie wziął udział w poświęceniu luterańskiego kościoła Zbawiciela, zawarł nowe porozumienie z sułtanem. Towarzyszący mu Georg von Siemens przedstawił projekt przedłużenia linii kolejowej łączącej Konstantynopol z Ankarą. Wreszcie miała zostać doprowadzona do Bagdadu, a następnie Kuwejtu. Zacieśniano też współpracę wojskową i ekonomiczną. Gdy już podpisano wszystkie porozumienia, podczas publicznego wystąpienia Wilhelm II oświadczył tłumom: „Niech sułtan oraz 300 milionów muzułmanów, którzy żyją rozrzuceni po różnych ziemiach, mają pewność, że niemiecki cesarz zawsze będzie ich przyjacielem”.
Niemiecki dżihad
Kolejna dekada okazała się bardzo trudna dla Turcji. Despotyczne rządy Abdülhamida II budziły coraz większy opór, zwłaszcza wśród członków ruchu młodotureckiego. Pragnęli oni bardziej nowoczesnego państwa, z demokratycznie wybieranym parlamentem i respektowaną przez rząd konstytucją. W 1908 r. wybuchła rewolucja i sułtan został zdetronizowany, co zapoczątkowało pięcioletni okres niepokojów. W tym czasie budowa linii kolejowej stała w miejscu i w Berlinie przemyśliwano nawet o kompromisowym porozumieniu z Wielką Brytanią. Młodotureccy przywódcy zaś długo nie potrafili wybrać, czy wolą kontynuować sojusz z Niemcami, czy ponowne zbliżenie z Londynem.
Zapłacili za to wysoką cenę podczas I wojny bałkańskiej, kiedy osamotnioną Turcję rozgromiła koalicja małych państw: Serbii, Bułgarii, Grecji i Czarnogóry. Klęska pchnęła Turków ponownie w objęcia II Rzeszy. „Niemcy przede wszystkim imponowali młodotureckim przywódcom swym dynamizmem, ekspansywnością, świetnym rozwojem gospodarczym, poziomem technicznym, wreszcie siłą armii” – wyliczał Tomasz Wituch.
Rządzący krajem Komitet Jedności i Postępu, którym zawiadywał triumwirat: Enver Pasza, Talaat Pasza i Dżemal Pasza, zdecydował się w 1914 r. na odnowienie sojuszu z Berlinem, i to w przededniu wielkiej wojny. Tajny traktat sygnowali 2 sierpnia 1914 r. cesarz Wilhelm II oraz bezwolnie wykonujący polecenia Komitetu sułtan Mehmed V. Wkrótce jego głównym mocodawcą został cesarz. Odbyło się to za sprawą błyskotliwych prowokacji. Dwa niemieckie krążowniki „Goeben” i „Breslau” ostrzelały francuskie porty w Algierii, po czym popłynęły wprost do Konstantynopola, gdzie schroniły się przed ścigającym je wrogiem. Zachodni alianci zażądali wydalenia okrętów. Turcy, bojąc się wojny z Wielką Brytanią i Rosją, kluczyli, szukając honorowego wyjścia z sytuacji. Wreszcie przekonali Niemców do oficjalnego sprzedania im jednostek za symboliczną kwotę. Krążowniki wcielono do sułtańskiej floty z tą samą załogą i dowódcami, acz wszystkim wydano do noszenia fezy. Minęło kilka tygodni i okręty wypłynęły na oficjalne manewry, podczas których... ostrzelały: Odessę, Sewastopol i Noworosyjsk. Zaskoczony sytuacją Komitet Jedności i Postępu wysłał do Petersburga przeprosiny, ale car i tak wypowiedział Imperium Osmańskiemu wojnę. Tym sposobem Berlin wciągnął Turcję w światowy konflikt.
Jednak plany Wilhelma II sięgały znacznie dalej. W październiku 1914 r. cesarzowi swoje memorandum, jak odciąć Wielką Brytanię i Francję od kolonialnych zasobów, zaprezentował Max von Oppenheim. „Perfidia naszych wrogów daje nam równe prawo do uciekania się po wszelkie środki, które mogą doprowadzić do rewolucji we wrogich krajach” – pisał wywodzący się z bankierskiej rodziny orientalista. Przez dwie dekady badał on świat islamu, dochodząc do wniosku, iż bardzo łatwo wzniecić wśród wyznawców proroka religijny radykalizm, a następnie skierować go przeciw Zachodowi.
Za radą Oppenheima cesarz zażądał, by Mehmed V, korzystając z tytułu kalifa (następcy Mahometa), ogłosił świętą wojnę. Co kompletnie zaskoczyło tureckich przywódców, bo po raz ostatni sułtan korzystał z tego prawa sto lat wcześniej. Poza tym zupełnie zeświecczone elity w Konstantynopolu uważały dżihad za stary zabobon. Ale wolę cesarza wykonano bez szemrania. Zdumieni mieszkańcy stolicy 23 listopada 1914 r. usłyszeli, jak sułtan wzywa ich do świętej wojny przeciw: Rosji, Wielkiej Brytanii i Francji. Po czym zupełnie nic się nie wydarzyło, bo świat islamu dżihad po prostu zignorował.
Niezrażony tym Oppenheim zorganizował pod patronatem MSZ biuro wywiadowczo-sabotażowe do spraw Orientu – Die Nachrichtenstelle für den Orient (NfO). Jego zespół ok. 30 dyplomatów, orientalistów i dziennikarzy, wspieranych przez 20 muzułmanów, przygotowywał kolejne plany, jak wzniecić dżihad na obszarze od Afryki Północnej pod Indie, wśród 300 mln ludzi. W drukarni NfO powstawały kolejne książki, broszury i ulotki, w językach krajów Wschodu. Wznawiano też dzieła dawno zapomnianych autorów, łaknących krwi chrześcijan. Tony materiałów, propagujących walkę z niewiernymi, rozprowadzali niemieccy agenci po cały świecie islamu. Bez widocznych skutków.
Tak sojusz turecko-niemiecki przyniósł obu krajom jedynie dotkliwe klęski. Cesarz i Oppenheim do końca nie chcieli zrozumieć, że idee, by zakiełkować i dać owoce, potrzebują dużo czasu. Uwodzą bowiem dopiero następne pokolenia. Co nieco przypominało los wizjonerskiej drogi żelaznej z Berlina do Bagdadu, wymyślonej przez Niemców, którą dużo później dokończył zupełnie inny inwestor.

Kup w kiosku lub w wersji cyfrowej