Dochody gospodarstw domowych w zeszłym roku poszły w górę o rekordowe 5,2 proc., ale większość obywateli tego nie odczuwa. Według wszystkich statystyk amerykańska gospodarka jest w dobrej, wciąż poprawiającej się kondycji. Tymczasem w kampanii wyborczej dominuje narracja, że USA są niemal na krawędzi katastrofy gospodarczej. Co gorsza, duża część Amerykanów faktycznie tak uważa.
Amerykańskie biuro spisowe podało w zeszłym tygodniu, że w 2015 r. mediana dochodów gospodarstwa domowego wyniosła 56,5 tys. dol. rocznie, co oznacza wzrost o 5,2 proc. w porównaniu z poprzednim rokiem. To pierwszy wzrost od początku kryzysu i największa zmiana na plus, od kiedy Census Bureau zaczęło w 1967 r. prowadzić takie statystyki. Liczba Amerykanów żyjących poniżej granicy ubóstwa zmniejszyła się o 3,5 mln, czyli o 1,2 proc., co z kolei jest największym spadkiem od 1968 r. Do tego jeszcze dochodzi wzrost gospodarczy, który osiągnął w zeszłym roku 2,4 proc. – a prognozy na ten rok mówią o podobnych wartościach – i bezrobocie, które w sierpniu wynosiło 4,9 proc., co dla większości państw europejskich jest poziomem nieosiągalnym. Sierpień był 71. kolejnym miesiącem, w którym liczba miejsc pracy rosła, co również jest rekordowym wynikiem. Od 2010 r. łącznie przybyło ich 15,1 mln.
Mając w zanadrzu takie dane, Hillary Clinton powinna łatwo przekonać wyborców, że to demokraci wyprowadzili kraj z kryzysu i są gwarancją stabilnego wzrostu, a Donald Trump mówiący o upadającej Ameryce nie może być traktowany poważnie. Ale wcale tak nie jest – Clinton nie eksponuje sukcesów gospodarczych administracji Baracka Obamy i nie próbuje się pod nie podłączać, a Trump nie tylko ma realne szanse na prezydenturę, ale i jego wersja rzeczywistości gospodarczej jest bardziej nośna. Zresztą nie tylko Trump budował na tym swoją kampanię, bo podobnie pesymistyczny obraz roztaczał Bernie Sanders, rywal Clinton z prawyborów w Partii Demokratycznej. To w dużej mierze odzwierciedlenie nastrojów Amerykanów. We wrześniowym badaniu Gallupa stan gospodarki był wskazywany jako największy problem Stanów Zjednoczonych – wskazało go 14 proc. ankietowanych, a bezrobocie wraz z niezadowoleniem z rządu dzieliło drugie miejsce (po 11 proc.).
Skąd się bierze taka rozbieżność danych o gospodarce i odczuć społecznych i dlaczego Clinton nie czyni z liczb swojego atutu? Po pierwsze dlatego, że na poziomie mikro kryzys nie został jeszcze odrobiony. Pomimo ponad 5-procentowego wzrostu w zeszłym roku mediana dochodów gospodarstw domowych jest wciąż o 1,6 proc. niższa – uwzględniając inflację – niż była w przedkryzysowym 2007 r. i o 2,4 proc. niższa niż w szczytowym 1999 r. Po drugie, ten wzrost jest bardzo nierównomierny – zarówno jeśli chodzi o klasy społeczne, jak i geografię. Według think tanku Economic Policy Institute w przypadku 95 proc. gospodarstw o najniższych dochodach – czyli wszystkich z wyjątkiem 5 proc. najbogatszych – są dziś one niższe niż w 2007 r. Tylko w 11 stanach mediana dochodów była w 2015 r. wyższa niż w 2007 r. A na wsi spadła jeszcze o 2 proc. w porównaniu z 2014 r. To oznacza, że olbrzymie części Ameryki faktycznie nie odczuwają jeszcze żadnej poprawy, a co najwyżej widzą, że zwiększają się dochody najbogatszych, co jeszcze bardziej pogłębia ich frustrację. W przypadku mężczyzn, którzy są dominującą grupą wśród wyborców Trumpa, mediana dochodów jest dziś niższa niż na początku lat 70.
Oprócz dystansu między najbiedniejszymi a najbogatszymi (mediana dochodów 10 proc. najbiedniejszych wynosi 13,3 tys. dol., 5 proc. najbogatszych – 214,5 tys., czyli 16 razy więcej; pół wieku temu ten iloraz wynosił 11,7) zwiększa się też rozwarstwienie pomiędzy poszczególnymi grupami rasowymi. W przypadku białych nie-Latynosów mediana dochodów w zeszłym roku wyniosła 63 tys. dol. na gospodarstwo domowe, o ponad 70 proc. więcej niż w gospodarstwach Afroamerykanów. To też jeden z powodów ich narastającego niezadowolenia, które przekłada się na napięcia rasowe w USA. Wreszcie mimo dużego spadku poziomu biedy wciąż 43,1 mln Amerykanów żyje poniżej progu ubóstwa – to o 5 mln więcej niż przed kryzysem (i więcej niż liczy cała populacja Polski).
Barack Obama, obejmując władzę, zapowiadał walkę z nierównościami, a skoro przez minione osiem lat zamiast się zmniejszyć, wzrosły one jeszcze bardziej, trudno się dziwić, że Clinton nie chwali się jego sukcesami. Szczególnie że demokraci zwykle odwołują się do mniej zamożnych grup wyborców. Amerykanie nie tylko nie odczuwają poprawy sytuacji materialnej, ale też nie spodziewają się poprawy po wyborach. Wręcz odwrotnie – 61 proc. ankietowanych uważa, że ich wynik jest największym zagrożeniem dla gospodarki kraju w ciągu najbliższych sześciu miesięcy (na drugi pod tym względem terroryzm wskazało 12 proc.). I akurat w tej kwestii wyborcy demokratów i republikanów są bardzo zgodni.