Zanim zaczniemy obwiniać Brytyjczyków o rozwód z Europą, warto się zastanowić, czy w ogóle do siebie pasowaliśmy. Europa zawsze dla Brytanii była problemem w sposób, którego nie doświadczyło żadne inne państwo członkowskie, a do tego problemem toksycznym. W przeciwieństwie do wielu innych kwestii doprowadziła do podziałów nie tylko między partiami, lecz także w ich obrębie. Spowodowała rozłam w Partii Pracy na początku lat 80. A dekadę później podzieliła konserwatystów i przyczyniła się do ich porażki w 1997 r.
Zdaniem niektórych kluczowa linia konfliktu w powojennej polityce nie przebiega między lewicą a prawicą, ale między zwolennikami i przeciwnikami poglądu, że przyszłość Brytanii związana jest z Europą. Europejski problem powoduje tak głębokie podziały, bo przywołuje najbardziej fundamentalne zagadnienia polityki: stosunek do tożsamości narodowej oraz co to znaczy być Brytyjczykiem.
Fundamentalne pytanie zatem brzmi: czy Brytania jest częścią Europy? W sensie geograficznym odpowiedź oczywiście brzmi „tak”. Ale w sensie politycznym? Przez większość brytyjskiej historii odpowiedź brzmiała „nie”.
Chwalebna izolacja
Cofnijmy się do 1900 r. Wtedy prawie każdy powiedziałby, że nie stanowimy części Europy w sensie politycznym, a wielu pewnie by dodało: „Im mniej mamy wspólnego z kontynentem, tym lepiej”. Stanowiliśmy potęgę imperialną. To było największe imperium, jakie widział świat – zajmowało 1/5 powierzchni lądów.
Oczywiście w tamtych czasach nie prowadzono badań opinii publicznej. Rozsądne jednak wydaje się założenie, że większość Brytyjczyków nie czuła wtedy, jakoby miała wiele wspólnego z kontynentem. Jego mieszkańcy wydawali się dziwni, między innymi dlatego, że z jakiegoś niezrozumiałego powodu nie mówili po angielsku... Władających tym językiem można było za to spotkać w Imperium: Australii, Kanadzie, Nowej Zelandii, Afryce Południowej, Indiach, koloniach w Afryce i oczywiście w Stanach Zjednoczonych, i to z tymi krajami łączyły nas więzy.
Z powodu wyspiarskiego położenia liczyły się dla nas inne szlaki handlowe niż dla mocarstw kontynentalnych. Jako pierwszy uprzemysłowiony kraj mieliśmy znacznie mniejszy sektor rolny niż nasi kontynentalni konkurenci. Byliśmy morską potęgą, zdaną na tanią żywność z kolonii, a także orędownikami wolnego handlu – inaczej niż w przypadku nakładających wysokie cła państw kontynentu. W przeciwieństwie do nich nie potrzebowaliśmy też dużej armii lądowej, bo obronę mogliśmy pozostawić marynarce. W związku z tym w czasach pokoju nie było u nas obowiązku służby wojskowej – inaczej niż w przypadku sił na kontynencie – który wprowadziliśmy dopiero na pięć miesięcy przed wybuchem II wojny światowej. Nie byliśmy więc zmilitaryzowanym narodem.
W 1900 r. nasze zaangażowanie na kontynencie było żadne. Nie stacjonowały tam nasze wojska, bo armia miała bronić Indii. Żyliśmy w chwalebnej izolacji, chronieni przez marynarkę wojenną i Imperium. Dzisiaj oczywiście czasy izolacji minęły, ale być może wciąż ma ona jakiś wpływ na Brytyjczyków.
Tak z pewnością uważał trochę ponad 50 lat temu prezydent Francji Charles de Gaulle, kiedy w styczniu 1963 r. po raz pierwszy zablokował wejście Brytanii do Wspólnoty Europejskiej. Na konferencji dotyczącej weta de Gaulle powiedział, że traktat rzymski ustanawiający Wspólnotę Europejską został podpisany w 1957 r. przez sześć kontynentalnych państw o podobnej naturze. W przeciwieństwie do nich Brytania była wyspiarska. „Brytania jest morska, połączona dzięki handlowi, rynkom i liniom zaopatrzeniowym z różnymi i dalekimi krajami. Jej celem jest handel i przemysł, zaś w niewielkim stopniu – rolnictwo”. Z tego powodu francuski przywódca uważał, że Brytania jest przeciwna wspólnej polityce rolnej, którą Francuzi uważali za integralny element Wspólnoty Europejskiej. „Natura Anglii sprawia, że różni się ona znacząco od państw kontynentu”. Brytania zdaniem de Gaulle’a była więc fundamentalnie nieeuropejska i myślę, że wielu eurosceptyków zgodziłoby się z tym.
W 1952 r. szef brytyjskiej dyplomacji Anthony Eden przemawiał na Uniwersytecie Columbia. Amerykanie bardzo wówczas nalegali, aby Brytania została częścią europejskiego projektu – co czynią również obecnie. Wtedy chcieli, żeby Brytania przewodziła Europie w powojennych latach. Eden ich zganił, mówiąc: „Jeśli zmusicie kraj do przyjęcia procedur, które idą w poprzek jego instynktom, osłabicie go i możecie zniszczyć jego siłę napędową. Domyślacie się zapewne, że odnoszę się do częstych sugestii przyłączenia się Zjednoczonego Królestwa do federacji na kontynencie europejskim. Tylko że my czujemy w kościach, że nie możemy tego zrobić. Brytyjska historia i brytyjskie interesy leżą daleko poza kontynentem europejskim”.
Dziesięć lat później ten pogląd podzielił przywódca Partii Pracy Hugh Gaitskell, kiedy konserwatywny premier Harold Macmillan starał się o wejście do Wspólnoty Europejskiej. Gaitskell powiedział, że członkostwo w europejskiej federacji stanowił „koniec tysiącletniej historii”; uważam, że z takim poglądem zgodziliby się Enoch Powell, Margaret Thatcher, a nawet David Cameron, bo nawet jeśli premier chce, abyśmy pozostali w Europie, to z pewnością nie chce, żebyśmy zostali częścią europejskiej federacji.
We wczesnych latach 50. Eden powiedział swojemu sekretarzowi, że gdyby przejrzeć worek z listami dostarczanymi do każdej angielskiej wioski, to 90 proc. z nich pochodziłoby daleko spoza Europy. Listy wysyłaliby krewni z Australii, Kanady, Nowej Zelandii, Afryki Południowej itd. Europa – zauważył Eden – to było miejsce pochówku krewnych, którzy zginęli podczas dwóch wojen światowych. „Ludzie chcą zapomnieć o Europie – więzy łączą ze starą, Brytyjską Wspólnotą Narodów”.
Nigdy więcej
W obydwu wojnach światowych walczyliśmy z powodu wydarzeń, które miały miejsce w odległych miejscach Europy. Walczyliśmy w sojuszu z Francją, ponieważ większość Brytyjczyków była przekonana, że nasza niepodległość będzie niewiele warta, jeśli wroga siła podbije ten kraj. W związku z tym uważaliśmy, że nasze bezpieczeństwo zależy od tego, co się dzieje na kontynencie – tym bardziej że po 1945 r. imperialna alternatywa przestała istnieć i nie było powodów, by podejrzewać, że interesy starych kolonii będą zbieżne z naszymi.
Niemniej po dwóch wojnach światowych dogmatem w Brytanii stało się: „Nigdy więcej!”. Nie chcieliśmy mieć nic wspólnego z kontynentem. Czuliśmy, że największą siłę i największe bezpieczeństwo udało nam się osiągnąć, gdy walczyliśmy samotnie. W naszej świadomości wyryły się czasy, kiedy w pojedynkę stawaliśmy wobec wrogiej Europy – podczas wojen napoleońskich i w 1940 r. Właśnie rok 1940 i II wojna stanowią potężny element naszej zbiorowej pamięci. W przeciwieństwie do narodów na kontynencie byliśmy w stanie przetrwać porażkę militarną dzięki kanałowi La Manche. Mogliśmy wycofać armię z Europy, tak jak zrobiliśmy to pod Dunkierką, a mimo to wciąż brać udział w wojnie. Ponieważ byliśmy wyspą, mogliśmy walczyć dalej – nawet po militarnej klęsce.
Większość krajów kontynentu albo poddała się faszyzmowi lub nazizmowi, albo padła ofiarą okupacji. Nam udało się tego uniknąć, w związku z czym jako jedyni nie musimy się wstydzić naszej wojennej historii. Kontynentalne państwa musiały zacząć wszystko od nowa – przemyśleć system polityczny, ustrój itd. Zamiast jednak wskrzeszać stare pomysły, zdecydowały się na nowy – ideał europejskiej jedności. Na kontynencie europejskim ideał był widziany przez wielu jako reakcja na nacjonalizm, którego faszyzm i nazizm uważano za zdegradowane formy. Z okupacyjnego szoku wielu europejskich liderów wyciągnęło lekcję, że państwo narodowe zawiodło i że mogą pozostać wpływowi tylko jeśli połączą siły. Idea ta najsilniej oddziaływała w krajach, które doznały druzgocących porażek: w Niemczech, we Włoszech, Francji i w krajach Beneluksu.
Tymczasem Brytania, nie zaznawszy wojennej klęski, wyciągnęła z II wojny zupełnie inny wniosek. Dla nas konflikt nie ukazał słabości nacjonalizmu i nie wzbudził potrzeby ponadnarodowej organizacji, lecz pokazał, jaką siłę stanowi brytyjski patriotyzm i jak powinno się go zachować. Churchill nalegał, żebyśmy bronili – jak ją nazywał – „naszej Wyspy”, fortecy chroniącej nas przed inwazją. Zwycięstwo w 1945 r. potwierdziło siłę Brytanii i Wspólnoty Brytyjskiej. Nie było więc powodu, dla którego mielibyśmy popierać jakieś ponadnarodowe pomysły.
Jak na ironię na wczesnym etapie konfliktu, tuż przed upadkiem Francji, wydawało się, że zbliżamy się do Europy. W marcu 1940 r. Brytania i Francja podpisały pakt, w którym zobowiązały się nie zawierać na własną rękę pokoju z Hitlerem oraz współpracować po wojnie we wszystkich obszarach niezbędnych do odbudowy. Zaś w czerwcu 1940 r. Churchill – starając się opóźnić francuską kapitulację – zaproponował Francji nierozerwalną unię z Brytanią, na którą wstępnie zgodził się de Gaulle, przebywający wówczas na wygnaniu w Anglii. Francuzi poprosili jednak o zawieszenie broni, zanim dotarła do nich ta propozycja. Już po francuskiej kapitulacji ówczesny francuski premier zauważył, że propozycja Churchilla mogła dać początek Stanom Zjednoczonym Europy.
Upadek Francji i dalsze losy wojny przecięły związek pomiędzy Brytanią a kontynentem. O wstrzemięźliwości od mieszania się w sprawy kontynentu niech świadczy to, że ewakuacja spod Dunkierki postrzegana jest w Brytanii nie jako porażka, ale jakiś rodzaj zwycięstwa. Król Jerzy VI prawdopodobnie oddał uczucia Brytyjczyków, kiedy napisał do swojej matki po francuskiej kapitulacji: „Osobiście jestem radośniejszy, kiedy nie mamy już sojuszników, dla których trzeba być miłym, którym trzeba dogadzać”.
Brytania była nieobecna na kontynencie od 1940 r. do 1944 r. Jest to jeden z powodów, przez które brytyjskie straty w ludziach były znacznie niższe podczas drugiej wojny niż podczas pierwszej. Większość strat ludzkich alianci ponieśli bowiem na froncie wschodnim. Pomimo wydarzeń z 1939 i 1940 r. wojna nie zbliżyła Brytanii do kontynentu, lecz osłabiła rodzący się europeizm i potwierdziła brytyjski pogląd, że losy kraju biegną innym torem niż kontynentu oraz że Brytania – w przeciwieństwie do zdruzgotanych krajów kontynentu – pozostała wielkim mocarstwem z wpływami sięgającymi daleko poza Europę. W związku z tym nie podpisaliśmy traktatu rzymskiego w 1957 r., a kiedy już wstąpiliśmy do Wspólnoty Europejskiej w 1973 r., spotkaliśmy się z poważnymi trudnościami.
Suwerenna Brytania
Fundamentalnym problemem okazało się to, że nasze stosunki gospodarcze i społeczne miały często bardzo różny charakter od panujących w innych państwach członkowskich. Nasz system podatkowy był inny, w związku z czym musieliśmy wprowadzić VAT w miejsce Purchase Tax. Inaczej wyglądała kwestia dopłat do rolnictwa, ponieważ Brytania – w przeciwieństwie do kontynentu – nie miała dużego sektora rolnego. Opieraliśmy się na tanim imporcie, głównie z krajów Wspólnoty Narodów. Tymczasem na kontynencie polegano na cenach gwarantowanych, co zapewniało rolnikom stawki wyższe od rynkowych i pozwalało utrzymać duży sektor rolniczy – co jest podstawą wspólnej polityki rolnej.
Myślę jednak, że jeszcze bardziej fundamentalne jest to, że nasze rozwiązania ustrojowe, system partyjny i wyborczy są diametralnie różne od tych z kontynentu, co jest efektem zupełnie odmiennych ścieżek rozwoju ustrojowego. Warto pamiętać, że 200 lat temu spośród sześciu krajów założycieli Wspólnoty Europejskiej tylko Francja istniała w swojej obecnej postaci. Belgia i Holandia nie istniały w obecnej formie. Zjednoczenie w Niemczech i we Włoszech nastąpiło dopiero w połowie XIX w., a obecne granice Republika Federalna przyjęła dopiero po upadku komunizmu. Spośród nowych państw członkowskich, takich jak Polska, żadne nie istniało do końca I wojny światowej, a niektóre z nich – jak Słowacja i Chorwacja – nie uzyskały niepodległości aż do lat 90. Kraje kontynentalne łatwiej akceptują ideę Wspólnoty Europejskiej niż my, ponieważ ich ustroje nie wykluwały się tak długo jak nasz.
Począwszy od 1689 r. nasza historia przebiega spokojnie, a nasze rozwiązania ustrojowe – w szczególności nieskodyfikowana i niepisana natura naszej konstytucji – odzwierciedlają tę stabilność. Na kontynencie główne daty nowoczesnej historii politycznej to: 1789 r. – rewolucja francuska; 1848 r. – Wiosna Ludów; 1917 r. – rewolucja październikowa. One uformowały systemy partyjne w większości kontynentalnych krajów, w związku z czym bardzo się różnią od naszego. Nie przeżyliśmy rewolucji ani w 1789 r., ani w 1848 r., ani tym bardziej w 1917 r., a przez kanał La Manche docierały tylko stłumione echa tych wydarzeń. Nasz system polityczny praktycznie nie zmienił się od 1689 r. W tym roku Wspaniała Rewolucja ustanowiła monarchię parlamentarną i podkreśliła niezależność parlamentu.
Unia Europejska w praktyce podważa niezależność parlamentu, ponieważ uchwala prawa mające bezpośredni wpływ na obywateli, a których parlament nie może uzupełnić lub zmienić. Ponadto w przypadku konfliktu między prawem europejskim a uchwalanym w Westminsterze prawo europejskie ma pierwszeństwo, więc w niektórych przypadkach Westminster jest legislaturą podległą. Samo pojęcie Unii Europejskiej zakłada, że parlament nie może pozostać suwerenny, ponieważ możemy być przegłosowani przez inne państwa członkowskie.
Warto podkreślić – o czym rzadko się mówi – że znacząco odróżnia to Unię Europejską od innych międzynarodowych organizacji, których jesteśmy członkami, tj. NATO czy ONZ. Wspólnota Europejska od samego początku była prawodawczym ciałem, którego przepisy stosują się w sposób bezpośredni w Brytanii bez interwencji Westminsteru i w przypadku prawnego konfliktu mają pierwszeństwo. Ani NATO, ani ONZ nie stanowią prawa wyższego rzędu w stosunku do ustaw Westminsteru.
Fundamentalną cechą naszego rozwoju konstytucyjnego jest parlamentarna suwerenność, która nie ma odpowiednika na kontynencie. Właśnie z powodu tej zasady suwerenności nie mamy konstytucji – bo jaki jest cel uchwalania ustawy zasadniczej, skoro parlament może robić, co chce. Korzenie naszych głównych instytucji politycznych, Izby Gmin i Izby Lordów, sięgają średniowiecza, a monarchii – VIII w.
Tymczasem systemy polityczne na kontynencie powstały niedawno. Francuska konstytucja została uchwalona w 1958 r., niemiecka – w 1949 r., włoska – w 1947 r. Dla Niemców, a później Hiszpanów, Portugalczyków i Greków, wychodzących z dyktatury, a później także dla krajów postkomunistycznych, Unia Europejska była symbolem demokratycznego uznania. Znakiem, że ponownie zostali przyjęci do świata cywilizowanych narodów. My nie potrzebowaliśmy takich symboli. Dla polityków kontynentalnych nowe konstrukcje polityczne są więc znacznie bardziej naturalne. Stworzywszy dopiero co nowe instytucje, nie było dla nich czymś niewyobrażalnym powołanie nowszych instytucji europejskich.
Dziwna hybryda
Jesteśmy w Europie jedynym krajem, który wybiera parlament w systemie „first past the post”, który od czasów wojny zapewnił nam same rządy większościowe. Tymczasem na kontynencie każdy kraj z wyjątkiem Francji wybiera parlament za pomocą jakiegoś systemu proporcjonalnego, co zazwyczaj prowadzi do rządów koalicyjnych. W związku z czym państwom europejskim łatwiej jest poruszać się w europejskich instytucjach, które z natury są koalicyjne.
W swej istocie Izba Gmin jest miejscem debat, zdominowanym przez dialog rządu i opozycji. Dyskutuje się tutaj nad propozycjami, które przedstawia i których broni rząd, a o przebiegu debaty informowany jest elektorat. Procedury Westminsteru zakładają istnienie dwóch zdyscyplinowanych armii w Izbie Gmin wyrażających dwie alternatywne filozofie. Działalność Izby Gmin ma więc coś z nieustającej kampanii wyborczej.
Ale Unia Europejska działa inaczej, ponieważ europejskie prawo nie jest proponowane przez rząd i atakowane przez opozycję, w związku z czym nie poddaje się binarnej logice Westminsteru. W Strasburgu i Brukseli nie ma również popieranego przez partie rządu, który szukałby poparcia dla swoich pomysłów legislacyjnych. Z kolei Parlament Europejski jest wielopartyjny i działa dzięki misternie budowanym koalicjom. Te różnice odzwierciedla nawet architektura obydwu parlamentów: Westminster jest prostokątny, a strona rządowa siedzi naprzeciw opozycji, zaś Parlament Europejski ma kształt podkowy. Parlament Europejski jest nie tyle miejscem debat, ile miejscem tworzenia prawa, inaczej niż Westminster, gdzie dyskusje odbywają się dopiero wtedy, kiedy prawo w końcowej formie jest przedstawiane przez rząd i wspierane jego powagą. Propozycje legislacyjne w Europie mają zaś być poddane wielu poprawkom podczas procesu legislacyjnego. Parlament Europejski jest więc podobny do parlamentów kontynentalnych i nie można się dziwić, że trudno się nam było do niego przyzwyczaić.
Trudno jest nam także zrozumieć Komisję Europejską, która jawi się nam jako dziwna hybryda. W Brytanii obowiązuje bardzo ścisły podział na ludzi mogących podejmować decyzje polityczne – mandat, który otrzymują w drodze wyborów – oraz urzędników, którzy nie są wybierani i muszą być politycznie neutralni. Z brytyjskiego punktu widzenia UE daje władzę ludziom i instytucjom, które nie ponoszą odpowiedzialności przed wyborcami. Można zapytać: kto wybrał Hermana Van Rompuya, Jose Manuela Barroso lub baronessę Ashton? Przecież to bardzo wpływowe osoby, tyle że nikt ich nie wybrał – i to właśnie nazywamy „deficytem demokratycznym”. Wprowadzenie euro tylko go pogłębiło, bo wspólna waluta logicznie zakłada unie: bankową i fiskalną, harmonizację poziomów wzrostu, inflacji, bezrobocia, budżetów oraz systemów podatkowych – a to jest przecież sól polityki, kwestie, z którymi idzie się do wyborów. Jeśli rząd krajowy nie odpowiada za ceny, inflację, politykę bankową i fiskalną, to za co jest odpowiedzialny? Nie można pociągnąć do odpowiedzialności Van Rompuya, Barroso czy Ashton, bo oni nie odpowiadają demokratycznie w żaden zrozumiały dla nas sposób.
Niektórzy sugerują, że gdybyśmy wcześniej przystąpili do Wspólnot Europejskich, potrzeba dostosowania się nie byłaby tak silna, bo moglibyśmy ukształtować reguły do naszych potrzeb, a nie do sił na kontynencie. Jest w tym pewna doza słuszności, której jednak nie należy przeceniać, jesteśmy bowiem bardzo różni w naszych postawach ustrojowych i praktykach politycznych od kontynentu. Różnice te zaś nie są li tylko technicznymi trudnościami, ale biorą się z głęboko zakorzenionych w historii czynników oraz z dramatycznie różnych doświadczeń historycznych.
Biorąc pod uwagę to wszystko, można zaryzykować stwierdzenie, że nasz eurosceptycyzm był zdeterminowany i że zaangażowanie w Europie nie pasuje do tradycyjnego rozumienia międzynarodowej pozycji Brytanii. Zakładałoby ono radykalne zerwanie z dotychczasowymi postawami, a może nawet akt wiary. Dla wielu osób w Brytanii historia najnowsza zdaje się jednak potwierdzać pogląd, zgodnie z którym nasze doświadczenia były fundamentalnie różne od sił kontynentalnych, w związku z czym działania na kontynencie mające na celu głębszą integrację europejską nie były widziane jako wyzwanie, ale jako problem.