Są siły, dla których to wszystko, co robimy, jest bez znaczenia. I nie mówię o politykach, nie mówię o mocach tajemnych, tylko o działaniach pewnych arystokratów
Ogłoszenie: „Poszukujemy energicznych, pozytywnych osób, które chciałyby dołączyć do naszego zespołu w charakterze wolontariuszy. Szczególnie potrzebujemy wsparcia podczas odrabiania lekcji z naszymi młodszymi dziećmi z Domu św. Mikołaja (7–12 lat) w poniedziałki i czwartki w godz. 14–17. Zapraszamy”. E-mail, telefon. Dzwonię. Mówię, że raz w tygodniu mogę odrabiać, że przyprowadzę własne dzieci i razem będziemy się uczyć. Umawiam się.
Szukam informacji na temat Domu św. Mikołaja, który – jak się okazuje – jest położony blisko mojego domu. Jest o dzieciach, o tym, że przychodzą codziennie, i małe pierwszaki, i większe, i nawet licealiści. W sumie 34. Do swoich domów wracają wieczorem spać. Że z różnych rodzin, nie tylko patologia, gdzie przemoc i alkohol, lecz i z takich, gdzie po prostu biednie, dużo rodzeństwa, mama zajmuje się młodszymi, na starsze nie ma czasu. Albo mama pracuje, a dzieci same. No i na pewno więcej niż 500 zł miesięcznie na osobę w domowym budżecie nie ma. Często jest dużo, dużo mniej. I że większość rodziców stara się pracować, czasami na zmiany, często w nocy, w dzień odsypiają, wtedy starsze rodzeństwo musi się opiekować młodszym. Czytam, że uczą się gotować, że codziennie dostają obiad, że mają stół do ping-ponga, bibliotekę, komputer i ogród, i dobrych ludzi wokół, i że nikt nie krzyczy. Jest też o tym, że dom działa dzięki prywatnym darczyńcom i że w każdą środę przychodzą tam staruszkowie, płacą 5 zł, dostają kawę, ciasto, mogą pogadać i pograć w brydża.
Natrafiam też na tekst zatytułowany „Gra (nie)towarzyska”. Padają arystokratyczne nazwiska – Radziwiłł, Zamoyski, jest o Zakonie Polskich Kawalerów Maltańskich, jest o Watykanie, a wszystko w kontekście Fundacji św. Jana Jerozolimskiego zawiadującej Domem św. Mikołaja. Sprawdzam, czy fundacja jest organizacją kościelną, czy podlega pod Watykan, ale nie, wydaje się niezależnym bytem. Tekst podpisany jest przez Joannę Radziwiłł, od początku działań fundacji, od 20 lat, z nią związaną. Najpierw jako wolontariuszka, później prezes, teraz jako jej dyrektor, która w latach 90. prowadziła akcję zbiórki i dystrybucji darów dla potrzebujących, w latach 2000–2015 otworzyła cztery dzienne domy dla dzieci i młodzieży.
I dlatego jestem już tam w środę, ponad tydzień przed czwartkiem.
Bycie w codzienności
Piękna, stara willa na Saskiej Kępie. Elegancki rejon Warszawy. Obok biedniejsze Grochów, Kamionek, Gocław. Na bramce zalaminowane kartki, że Fundacja św. Jana Jerozolimskiego, że Dom św. Mikołaja, numer konta, 1 procent podatku. Korytarz, salon z kuchnią, kolejny pokój, na drzwiach informacja: Mały sklep z Wielkimi rzeczami. – Tu można kupić to, co nam różni ludzie podarowali – mówi Joanna Radziwiłł. Kupuję kilkudziesięcioletnią maszynkę do oglądania przezroczy, pytam o porcelanowy zestaw do herbaty, ale okazuje się, że jest już zarezerwowany. Są rzeźby, fotografie w ramach i obrazy, figurki, małe instrumenty, zdarza się też biżuteria, komplety kieliszków. – Są ludzie, którzy nie mogą wspomóc nas finansowo, więc wspomagają rzeczami – dodaje pani Joanna.
Pokazuje dom. W dużym pokoju kilka pań pakuje prezenty. Dzieci są na górze, część się bawi, część odrabia lekcje. Już napisały listy do Świętego Mikołaja. Już wiadomo, co chcą. Klocki, lalki, plecaki, gry, książki, starsze dziewczyny coś fajnego do ubrania. I dostaną. Prezenty prawie spakowane. Na mikołajki, 6 grudnia, przyszły dzieci ze szkoły francuskiej z prezentami. Najpierw jednak poprosiły o listę dzieci, o ich wiek i zainteresowania i na tej podstawie przygotowały paczuszki. Pytam, co z wigilią, co ze świętami, i okazuje się, że wszystkie dzieci z rodzinami będą mogły przyjść do domu na wigilię. – Zawsze mi chodziło o to, by wszyscy w tym miejscu czuli się jak w rodzinie, jak w domu. Dlatego też nie nazywamy tego miejsca świetlicą, tylko domem. Dzieci też mówią, że przychodzą do domu.
– Ciociu, będziesz jeszcze? Bo chcę ci pokazać, co zrobiłam – mała, siedmioletnia dziewczynka wtula się w Joannę Radziwiłł, chwyta za rękę. – Zrobiliśmy naleśniki, i z dżemem, i z czekoladą. Sami. Ciocia odprowadza dziewczynkę na górę, idę za nimi, coraz bardziej pachnie naleśnikami, dostaję jednego na spróbowanie. Dziewczynka to Amelka, uczy się w drugiej klasie.
Dzieci do dorosłych mówią tu ciociu bądź wujku, zdarza się, że do młodszych wolontariuszy po prostu po imieniu. Kamil studiuje pedagogikę, ma czwórkę rodzeństwa, jego mały brat Miłosz spędza tu popołudnia. – Przychodzę dwa razy w tygodniu, odrabiam z dzieciakami lekcje i gotuję, uczę je, jak jeść zdrowo. Jak się z nimi spokojnie rozmawia, wyjaśnia, tłumaczy, to nie ma żadnych problemów. Dla mnie to też nauka i praktyka studencka.
W tym czasie ciocia Joanna w kąciku, po cichutku wyjaśnia coś Amelce. Szepczą, knują, dziewczynka patrzy na nią poważnie, słucha i w końcu się przytula. – Mamy swoje tajemnice – rzuca i biegnie do innych dzieci, a my idziemy do ogrodu. Przechodzimy obok małego, drewnianego ogrodowego domku. Ktoś w nim siedzi z latarką. Dalej jest większy domek, taki ze stołem pingpongowym, kuchnią, pokojem, w którym można obejrzeć film w telewizji. – Tu z reguły są starsze dzieci, od 12 do 19 lat. Dziewczyny, co dzisiaj gotujecie?
Dwie nastolatki stoją przy kuchence: – Będzie coś włoskiego, ciociu.
– Proszę tylko nie myśleć, że dzieci tu sobie same gotują. Nie, tylko raz w tygodniu. Uczą się nowych potraw, poznają smaki. Jesteśmy jak duża rodzina wielodzietna. Jedni gotują, inni odrabiają lekcje. Przychodził do nas taki Andrzejek, ale w ogóle nie chciał się uczyć, miał straszne ADHD, nie był w stanie usiedzieć w miejscu, skupić się, ale przez przypadek przed świętami odkryliśmy, że jak sobie usiadł w przedpokoju, zawiesił na szyi włączone lampki choinkowe, to rysował w skupieniu. No więc od następnego dnia, kiedy przychodził czas odrabiania lekcji, to mu w tym przedpokoju przygotowaliśmy stanowisko pracy: stolik, krzesełko i lampki. I odrabiał. Lampki na szyję i pisał, czytał, uczył się wierszyków na pamięć. Byłam szczęśliwa, że znalazła się metoda na Andrzejka. Teraz jest dużym chłopakiem i daje sobie radę w życiu – opowiada.
– Jesteśmy tu po to – kontynuuje – aby towarzyszyć dzieciom w codzienności. Ale, pani Magdo, są siły, dla których to jest bez znaczenia. I nie, nie mówię o politykach, nie mówię o mocach tajemnych, tylko o działaniach pewnych arystokratów związanych z Zakonem Polskich Kawalerów Maltańskich. To środowisko, w którym jest bezwzględna dyplomacja, koneksje, te rozległe umocowania w świecie polityki i biznesu są jak pajęczyna. Pomoc biednym dzieciom mało znaczy, ważne jest tylko to, że te dzieci przychodzą codziennie do domu, który teraz wart jest kilka milionów złotych.
Charyzma do małych spraw
A więc chodzi o pieniądze. Związek Polskich Kawalerów Maltańskich po II wojnie światowej miał siedzibę w Anglii, gdzie dysponował pokaźnym domem. Na początku lat 90. ZPKM zaczął działać w Polsce. Angielski dom został sprzedany, a za uzyskane pieniądze w 1997 r. kupiono willę na Saskiej Kępie, która miała być siedzibą założonej m.in. przez Mikołaja Radziwiłła, byłego męża Joanny, Fundacji św. Jana Jerozolimskiego. W radzie fundacji zasiedli i Radziwiłł, i Zamoyski. W 1997 r. fundacja staje się niezależną strukturą, Joanna Radziwiłł zostaje zaś upoważniona do podejmowania decyzji związanych z wykonywaniem wszelkich koniecznych działań. Zajmuje się prowadzeniem fundacji, otwieraniem domów dziennych dla dzieci, Kuchni św. Jana dla bezdomnych, organizowaniem czasu seniorom, zdobywaniem pieniędzy. Dostaje Order Uśmiechu, ale mówi, że woli działać cicho i skutecznie. Mówi, że tych ludzi, którzy przychodzą, traktuje jak rodzinę, nie jak podopiecznych, że towarzyszy im w codzienności, uczy, że tolerancja, miłość, sprawiedliwość, prawda, poszanowanie to są najważniejsze wartości.
Może to trochę górnolotne, ale stoi za nią 20 lat codziennego pomagania obcym ludziom. Ma nad sobą radę, w której zasiada m.in. hrabia Adam Zamoyski. – Wiem, że znowu związał się z kawalerami maltańskimi. Od trzech lat trwa konflikt. Polega na różnicach w podejściu do świata oraz pracy dobroczynnej, które zaistniały między kilkorgiem członków rady fundacji oraz mną i moim zespołem. Rozpoczął się nagle, z zaskoczenia i do dziś nie wiem dlaczego. Doprowadził do tego, że większość członków rady fundacji to osoby zarekomendowane przez niego lub namaszczone przez Związek Polskich Kawalerów Maltańskich. Nasza bardzo trudna codzienna praktyka opieki nad dziećmi, młodzieżą i seniorami nie jest wspomagana przez radę. Mają inne cele, o których nie informują – mówi.
– Ja mam charyzmę do robienia małych spraw, do pomagania biednym, a nie do rozgrywek w białych rękawiczkach. Wiem, że to, co mówię, jest enigmatyczne, ale wiem też, że jak będę cicho, to fundacja przestanie istnieć, dzieciaki nie będą miały domu, bo ten dom przejmą kawalerowie maltańscy, arystokratyczna organizacja działająca prawie 1000 lat, posiadająca swoje watykańskie koneksje. Nie, to nie „Kod Leonarda da Vinci”, to się dzieje. Nic pani więcej nie powiem, bo nie wiem. Czuję tylko, że małymi kroczkami zostanie zniszczone to, co wielu ludzi przez lata tworzyło, zostanie tylko pusty dom, który można np. dobrze sprzedać, a pieniądze przeznaczyć na inne cele. Oby się to nie wydarzyło. I już nie mogę z panią rozmawiać, bo przychodzą panie i panowie – szybko kończy.
Schodzą się starsi państwo. Pani Wanda zarządza brydża, jest w końcu trenerką brydża sportowego. Mnie mówi o fotografowaniu architektury, o szczegółach na frontach willi na Saskiej Kępie, o tym, że kilka miesięcy temu pożegnała męża, że nie może się otrząsnąć, że to miejsce pozwala na kilka godzin oderwać się od smutku, że tu czuje się jak w domu, jak w rodzinie. Inna pani opowiada mi o szklanym domu, wieżowcu zbudowanym w okolicy w latach 60. Cały ze szkła, prominentni obywatele mieli tam mieszkania, tyle że żyło się jak w terrarium. Po kilku latach całą szklaną elewację trzeba było wymieniać, ale że nie było dokąd przeprowadzić lokatorów, to wymieniano razem z nimi. W środku, w mieszkaniu, stawiano ścianę, a potem demontowano szkło...
Rozmawiam z tymi starszymi ludźmi jeszcze kilka godzin. W czwartek wybieram się na odrabianie lekcji, w następny też.