Zamykali mnie w celi z donosicielami. A skoro reżim Łukaszenki złamał takiego człowieka i zmusił do współpracy, to on nie jest w stanie pojąć moralnych aspektów mojego postępowania - mówi Mikałaj Statkiewicz. Ma 59 lat i jest liderem niezarejestrowanej Białoruskiej Socjaldemokratycznej Partii „Zgromadzenie Ludowe”. Inżynier radioelektronik, emerytowany oficer zawodowy, służbę zakończył w stopniu podpułkownika. W 1991 r. założył Białoruskie Zjednoczenie Wojskowych, które miało pomóc w budowie armii nowego państwa. W 1993 r. został usunięty z wojska. Działalnością polityczną zajął się tuż po dojściu do władzy Alaksandra Łukaszenki w 1994 r. W 2005 r. skazany na trzy lata ograniczenia wolności za organizację powyborczych protestów, czyli próbę tzw. Płoszczy. W 2010 r. startował w wyborach prezydenckich. Według oficjalnych danych dostał 1 proc. głosów. Aresztowany w powyborczą noc za organizację następnej Płoszczy, wkrótce usłyszał kolejny wyrok, tym razem sześciu lat kolonii karnej. Za kratami sformalizował związek z długoletnią partnerką Maryną Adamowicz. 22 sierpnia 2015 r. został ułaskawiony przez Łukaszenkę. Jego uwolnienie miało być gestem dobrej woli w odwilży rozpoczynającej się w relacjach z Zachodem. Statkiewicz wzywał do zignorowania październikowych wyborów prezydenckich
Dziennik Gazeta Prawna
Jaka jest pana sytuacja prawna?
Przez osiem lat będę się znajdował pod dozorem profilaktycznym. To miękki środek kontrolny, bo mogę wyjeżdżać z kraju, zmieniać miejsce zamieszkania, wychodzić z domu na noc. Ale w razie trzykrotnego administracyjnego stwierdzenia naruszenia przeze mnie prawa mogą zmienić ten środek na dozór prewencyjny. To poważniejsza sprawa – nie wolno nocą opuszczać mieszkania ani wyjeżdżać z miasta. A w razie kolejnego trzykrotnego naruszenia prawa mogę ponownie trafić do kolonii karnej. Mam już na koncie trzy sporządzone przez milicję protokoły o naruszeniu prawa za akcje protestu przed ostatnimi wyborami prezydenckimi, za co zasądzono wobec mnie kary finansowe. Ale na razie cały czas jestem na profilaktycznym. Jeśli będą chcieli mnie ponownie zamknąć, to w każdej chwili mogą uznać, że np. używałem wulgaryzmów w miejscu publicznym. Zrobią tak trzy razy i znów mogę trafić do kolonii. Ten typ nadzoru, pod jakim teraz się znajduję, jest środkiem nacisku, bym wyjechał z kraju.
Tuż po zwolnieniu mówił pan, że aby nakłonić pana do emigracji, dostał pan od administracji kolonii karnej podręcznik do angielskiego.
Opowiem od początku. Każdy więzień może napisać skargę, jeśli czuje się zagrożony. I ja ją kiedyś napisałem. – Kto panu zagraża? – pytają. Wy, mówię, administracja, bo organizujecie prowokacje, każecie na mnie donosić. Jeden z moich sąsiadów z pryczy pisał do „mamy” trzy długie listy tygodniowo, a ona jemu – jeden mały raz na dwa tygodnie. Tak sobie pomyślałem, że ta „mama” miała co najmniej stopień generała, a może i sam Łukaszenka te listy czytał. Wszyscy ci więzienni agenci pytali mnie, czy jeśli wyjdę z więzienia, to wyjadę z kraju. I dopytywali, dlaczego nie chcę tego zrobić. Potem zrozumiałem, że rozmawiamy innymi językami. Bo skoro reżim złamał takiego człowieka i zmusił do współpracy, to on nie jest w stanie pojąć moralnych aspektów mojego postępowania. I któregoś razu powiedziałem agentowi, że dokąd mam jechać, skoro języków nie znam. Jak tylko powiedziałem, że chcę się uczyć języków – na co pozwala mi prawo – od razu przynieśli mi do celi odtwarzacz CD i podręczniki na płytach. Mimo że od początku mówiłem administracji, że mi się ten język przyda najwyżej do podróży po świecie, z których i tak wrócę na Białoruś, albo do lektury zagranicznych gazet. Oni na to: to teraz tak pan myśli, zobaczymy, co będzie za jakiś czas.
Jak wyglądają warunki w kolonii karnej?
Są trzy kasty – od najwyższego miejsca w hierarchii: błatnyje, mużyki i opuszczennyje (odpowiednik polskich git-ludzi, frajerów i cweli). W więzieniu między mużykami a opuszczennymi jest jeszcze nieczist (wyrodki), ludzie, którzy dopuścili się jakiegoś niemoralnego uczynku. Nie wolno z nimi utrzymywać żadnych relacji, nawet siedzieć przy tym samym stole. Jeśli ktoś to robi, spada na ich poziom w hierarchii. Ja tych wszystkich zasad nie znałem, ale kiedy trafiłem do tego środowiska, nie dało się ich nie poznać.
A czym się różni więzienie od kolonii karnej? W Polsce ich nie ma.
Kolonia to sanatorium w porównaniu z więzieniem. Przypomina wojsko. Minus jest taki, że dookoła ciebie jest mnóstwo donosicieli pracujących dla administracji. Zeki (więźniowie) żyją w koszarach, których wyposażenie jest dokładnie takie samo, jak w armii. Jest wielkie pomieszczenie sypialne, na jednym oddziale śpi ok. 80–90 zeków. W niektórych koloniach dzielą ich na osobne komory po 15–20 osób, ale ja do takiej nie trafiłem. Są łaźnia, przebieralnia, suszarnia, przechowalnia, w której można trzymać w torbach swoje rzeczy. Jest pokój wypoczynkowy z telewizorem. Koszary są otoczone metalowym płotem z drutem kolczastym na szczycie. W kolonii ma się prawo do kilku spotkań z bliskimi rocznie, o ile ktoś się dobrze sprawuje. Są sale spotkań długoterminowych, można nawet pomieszkać z bliskimi w osobnym pokoju przez trzy doby. Jest prysznic, kuchnia, pralnia. Bliscy mogą przynieść mnóstwo jedzenia. Nie zjesz wszystkiego, możesz zabrać ze sobą.
Dostał pan kiedyś spotkanie długoterminowe?
Raz w ciągu tych pięciu lat. Jedną dobę. Tylko dlatego, że wziąłem ślub z Maryną. Zgodnie z prawem z tej okazji muszą takie spotkanie przyznać.
Jak wygląda ślub w kolonii?
Nijak. Przywożą urzędniczki z USC, starają się jak najszybciej dopełnić formalności. W moim przypadku było tak, że akurat siedziałem w izolatce. Nie ma tam powietrza, ciemno, bo bez światła, nie wyprowadzają do łaźni, nie można się ogolić. Prosiłem, żeby pozwolili mi się umyć przed ślubem, żebym mógł zgolić tę szczecinę. Nie pozwolili. Ale i tak byliśmy z Maryną szczęśliwi, że się zobaczyliśmy. A na miesiąc miodowy pojechaliśmy do Grecji. Już po wypuszczeniu z kolonii.
W kolonii można też pracować...
Sześć dni tygodniowo. Praca jest płatna, o różnym stopniu ciężkości. Ja, będąc w karnej brygadzie, pracowałem w tartaku na piłoramie, gdzie zazwyczaj trafiają młodzi więźniowie. Ja w każdym razie byłem tam najstarszy. Sam jestem sobie winien, że tam trafiłem.
Jak to?
Przez 24 dni głodowałem. Jeśli się głoduje bez podjadania, bez picia soków, to już po trzech tygodniach zaczynają się nieodwracalne zmiany w organizmie. Ja piłem tylko wodę i gdy tylko przekroczyłem te trzy tygodnie, zacząłem mieć problemy z sercem. Poskarżyłem się na nie. W szpitalu bezpieczniacy powiedzieli: nie damy ci tu umrzeć, zaraz cię podłączymy pod kroplówkę i będziemy karmić dożylnie. Przerwałem więc głodówkę, ale za karę wysłali mnie do tartaku do przenoszenia drewna. Depresyjne miejsce. Bezsensowna robota, choć to akurat po służbie w wojsku nie było dla mnie szczególnie ciężkim przeżyciem.
Jak zatem na tle kolonii wygląda białoruskie więzienie?
23 godziny dziennie spędza się w celi. Cele mają okna, ale są one skonstruowane tak, że tuż za nimi, pod kątem, jest umieszczona metalowa płyta. Jeśli się patrzy w okno z kilku metrów, widać tylko ją. Ale kiedy się podejdzie bliżej, można zobaczyć skrawek nieba. Dlatego przez cały dzień w celi pali się sztuczne światło. Na godzinę dziennie wyprowadzają więźniów na spacerniak, który wygląda dokładnie tak samo jak cela, tyle że jest pozbawiony dachu i okien. Wszystkie korytarze są pod ziemią, aby zeki nie widziały nieba. To bardzo destrukcyjnie działa na psychikę. Jest prawo do jednej paczki rocznie. Nie ma widzeń z bliskimi, jeśli nie liczyć dwóch godzin raz do roku, podczas których rozmawia się przez telefon, będąc oddzielonym szklaną ścianką. To wszystko jest oczywiście w zwykłym bloku, a mnie pod pretekstem naruszania regulaminu przenoszono do takiego o zaostrzonym rygorze. Kiedyś miałem na ten temat rozmowę z dyrektorem więzienia. Wie pan, mówię, jest mi wstyd. Sam jestem podpułkownikiem, oficerem i widzę, że ludzie, którzy noszą te same pagony co ja, muszą kłamać, wymyślać różne podstępy, by przez pół roku trzymać mnie w celi o zaostrzonym rygorze. Mam do pana prośbę: niech pan będzie mężczyzną i oficerem, niech pan sam zdecyduje, że Statkiewicz ma przez trzy lata przebywać w bloku o zaostrzonym rygorze. Niech pan nie poniża swoich ludzi. I tyle, nie zaskarżę tej decyzji, obiecuję. Gębę mu trochę wykrzywiło, ale wkrótce przenieśli mnie na zwykły blok.
Jak karmią?
Bardzo źle. Nawet normy zakładane przez prawo nie są realizowane. Najczęściej dają kaszę i tzw. bigos, coś o nieszczególnym zapachu. Można też coś kupić w sklepiku za swoje pieniądze, ale można wydać niedużą sumę. Bez wsparcia z zewnątrz trudno przetrwać. Nawet papieru toaletowego nam nie wydawali zgodnie z normami. W zasadzie udało mi się wywalczyć, by najpierw w moim więzieniu, a potem w innych zaczęto ten papier w końcu wydawać. Czytałem kodeksy, znałem prawo lepiej niż oni. Pytałem, dlaczego je naruszają. Próbowali mnie oszukać, pokazali mi jakiś papier z mnóstwem pieczętek, rozporządzenie podpisane przez jakiegoś zastępcę dyrektora departamentu czy kierownika zaopatrzenia, w którym znalazła się rekomendacja, by tej normy nie wypełniać. Powiedziałem OK, zgodnie z prawem chcę zrobić kopię tego świstka. Nie ma problemu – usłyszałem. Jednak potem naczelnik więzienia – rozumny człowiek, w przeciwieństwie do różnych głupków – odparł, że to tajny dokument. No to – mówię – dajcie mi się jeszcze raz z nim zapoznać. Zrozumiał, że zamierzam to gdzieś zgłosić, normy są podpisane przez premiera, zatwierdzone przez samego Łukaszenkę, a tu jakiś podpułkownik je znosi. W końcu przyszli do mnie i powiedzieli: na razie nie jesteśmy w stanie zagwarantować wydawania papieru toaletowego w wyznaczonej ilości, ale obiecujemy, że za dwa miesiące wszystko będzie w porządku.
Spotkał pan za kratami innych dekabrystów, ludzi, którzy protestowali przeciwko sfałszowaniu wyborów prezydenckich w 2010 r.?
W kolonii było czterech chłopaków, których przypadkowo złapali na Płoszczy. Łamali ich, chcieli, by podpisali wnioski o ułaskawienie. Prosili mnie o radę. Powiedziałem, że ja niczego nie podpiszę. Nie mogę. Bo jak, najpierw wyprowadziłem dziesiątki tysięcy ludzi na Płoszczę, a teraz miałbym się łasić do Łukaszenki? To by znaczyło, że uznaję siebie za przestępcę, a jego za prezydenta. Ale oni? To ich sprawa, muszą podjąć decyzję sami. Mocno ich cisnęli, w końcu napisali podania i szybko wyszli na wolność. Zetknąłem się jeszcze przez chwilę z anarchistą Mikołą Dziadokiem. „Jak dojdziecie do władzy, to też nas będziecie wsadzać. Każda władza więzi anarchistów” – mówi. Odpowiedziałem, że będziemy wsadzać, ale dając dużo krótsze wyroki (śmiech). Dobry chłopak, spodobał mi się.
Kto poza nimi z panem siedział?
W kolonii wielu odsiaduje długie wyroki. Za drobne bójki, kradzieże, spowodowanie śmierci, najczęściej przypadkowe. Ot, chłopcy się pobili, jeden z nich uderzył głową w krawężnik i zmarł. To normalni ludzie. Ale bywają i mordercy chełpiący się swoimi czynami. Są i zabójcy czy dilerzy narkotyków, oni też mogą zostać aktywistami.
A kim są aktywiści?
Za kratami mówią na nich „kozły”. W więzieniu ich nie ma, bo tam wszyscy siedzą w celach. A w kolonii istnieje rada oddziału, jest jej przewodniczący, który wykonuje funkcje zarządcy. Wyznaczają ich z góry. Aktywiści mają prawo sami chodzić po zonie nie w szeregu (choć mużyki i tak naruszają ten zakaz). Kiedy chciałem raz w tygodniu pójść do łaźni czy do biblioteki, musiałem prosić o pozwolenie aktywistów. Poza tym donoszą i organizują życie w kolonii. Pracują jako miejscowa administracja, choć teoretycznie prawo im tego zabrania. Poza tym pilnują np., by zeki utrzymywały porządek w kolonii.
Jakie mają ku temu narzędzia?
Donosicielstwo, ale mogą i skorzystać z siły fizycznej. Zazwyczaj wysługują się swoimi poplecznikami – to oni biją i zastraszają. Raz władze kolonii próbowały wykorzystać aktywistów przeciwko mnie. Podczas pracy w tartaku miałem wypadek, założono mi gips na rękę. Jak tylko mi go zdjęli, wydali dokument, w którym napisali: „Unikać obciążania lewej ręki. Zdolny do pracy”. W ten sposób uznano, że mogę pracować jedną ręką. Teoretycznie powinni mnie skierować do przerzucania papierków, ale wysłali z powrotem do tartaku. A skoro nie mogłem nosić drewna, nosiłem deski – jedną ręką. Cały czas proponowali, bym podpisał wniosek o ułaskawienie, bo jak to zrobię, to za trzy dni będę na wolności. Gdy nie dawałem się przekonać, postanowili dać mi bolesną nauczkę. Najpierw zaczęli robić mnóstwo problemów moim kolegom w nieszczęściu. Pewnego razu zrobili nam przeszukanie, wyrzucili wszystkie rzeczy z toreb na ziemię. Wezwali kozła do administracji, ten wrócił i powiedział: „No i co, znajdzie się jakiś gość, który da mu w mordę? Przez niego wszyscy cierpimy”. Patrzę, a na mnie idzie 20 chłopa. Gdy podeszli, to jeden z nich powiedział do mnie: jakby co, możemy pana bronić.
A jak było w więzieniu?
Przypadkowych ludzi mi do celi nie wsadzali. Ale ogólnie nie było się czego bać – widziałem, że to złamani ludzie, który zgodzili się wykonywać pewne zadania. A mnie nie złamano, zatem jestem od nich mocniejszy. To oni powinni się bać mnie. Kiedyś, gdy prowadziłem głodówkę, wrzucili mi do celi kryminalistę od razu po „preschacie”, specjalnej celi, w której umieszcza się ciężkich przestępców, by się nad nimi znęcać, bić, łamać ich. Posiedział ze mną trzy dni. Wszystko wyśpiewał – kto i co mu kazał robić, nawet powiedział, jak się nazywa. Inny był chory psychicznie. Chwalił się, że był chorążym rosyjskich sił specjalnych, ale uciekł na Białoruś, bo nie chciał jechać do Czeczenii. Tutaj się zapił, zabił kolegę po pijaku. Nie próbowałem go usunąć z celi, bo bałem się, że podstawią mi kogoś o niskim statusie, który się do tego nie przyzna. A to już mocno utrudniłoby moją sytuację. Te więzienne zasady trzeba znać. Potem długo siedziałem sam, po czym wrzucili mi do celi chłopaka, który długo wydawał się normalny. Niegłupi, lubił sport. Ale w pewnym momencie przyznał, że był członkiem grupy Pauliczenki (płk Dźmitry Pauliczenka najpewniej dowodził szwadronem śmierci, który w 1999 i 2000 r. uprowadził i zabił czterech opozycjonistów). Ja tych zamordowanych znałem... Więc musiałem go usunąć z celi.
Jak się kogoś usuwa z celi, gdy jest się więźniem?
Można zagrozić, że jeśli go nie przeniosą, wbije się sobie w brzuch plastikowy długopis. Normalnym zjawiskiem jest podcinanie sobie żył, ale na to często nie zwracają uwagi – bandażują i wracasz do celi. A taki długopis w brzuchu jest o wiele poważniejszą sprawą, trzeba wywieźć więźnia do szpitala, wyleczyć, zameldować do Mińska. Zbędny problem.
Byli w administracji ludzie, z którymi można być się porozumieć?
Tam większość jest normalna, ale musi słuchać rozkazów. Zresztą wobec mnie starali się wykorzystywać tych normalnych, bo Łukaszenka zaczął mówić, żeby nie robili ze mnie bohatera. Chodziło o to, żeby nie robić skandalu w internecie. Ja sam starałem się do nich podchodzić po ludzku, że rozumiem ich sytuację, sam w końcu służyłem. Mówiłem, że będę idealnym zekiem, ale będę pisać skargi do prokuratury generalnej na wszystkie nieprawidłowości, a gdy władza się zmieni – będą za nie odpowiadać. Szybko zaczęli podchodzić do mnie ostrożniej. Bo taka skarga to biurokratyczny problem. Prokuratura generalna musi ją wysłać niżej, skarga przechodzi kilka szczebli, trzeba się do niej odnieść. Nawet kiedyś zaproponowałem prokuraturze generalnej na piśmie, że skoro działa bardziej jak punkt rozsyłkowy, to żeby ją zlikwidować, a w jej miejsce zatrudnić parę dziewczyn z poczty i nazwać nową instytucję generalnym punktem pocztowo-rozsyłkowym. Wskazywałem, że to będzie oszczędność dla państwa na zarobkach, na ich błękitnych mundurach – a „błękitny” w więziennym slangu oznacza cwela. Zobowiązałem się, że swoje wynagrodzenie za ten pomysł przeznaczę na fundację wsparcia bezrobotnych prokuratorów. Wydrukowała to jakaś gazeta.
I co z tym zrobili?
Przekazali to do jakiegoś departamentu (śmiech). Ale potem otrzymywałem znacznie mniej nagan. 22 sierpnia, gdy mnie wypuścili, mieli święto. Myślę, że tam niejedną wódkę wypili z radości.
Jak się pan dowiedział, że wychodzi?

Weszli do celi. Na czele major, który kiedyś – jeszcze jako kapitan – zaproponował mi przy świadkach napisanie wniosku o ułaskawienie. Tak mu wtedy nagadałem, że przez rok do mnie nie zachodził. Wytłumaczyłem mu wtedy jego prawdziwe miejsce w życiu (śmiech). Przychodzi i mówi: proszę wziąć swoje rzeczy z celi. A raz do roku więźniowi należy się paczka – kremy, golarki, zakręcane butelki itd., rzeczy, których nie trzeba już dzięki temu kupować w sklepie. A ja akurat dostałem od żony paczkę, pół celi miałem tym zawalone. Pytam: wszystko mam zabrać? Proszę powiedzieć prawdę – samozwańca (Łukaszenkę) nakłonili i mnie wypuszcza? Nic nie wiem – mówi. Proszę powiedzieć, bo jeśli mają mnie przenieść na zwykły blok, to większość rzeczy wezmę ze sobą, a część zostawię kolegom. Jeśli samozwaniec mnie wypuszcza, to zostawię połowę. A jeśli macie mnie gdzieś zakopać pod drzewem, to wszystko zostawię, niech koledzy skorzystają. A jeśli po prostu macie mnie przenieść do innej celi, to co – całe swoje więzienne bogactwo mam porzucić? Nic nie powiedzieli, wyprowadzili, naczekałem się trochę. W końcu prowadzą do sąsiedniej celi i dają pieniądze. A zek zgodnie z zasadami nie powinien trzymać pieniędzy w rękach, od tego ma bezgotówkowy rachunek. Pytam, czy wy mnie tu chcecie przecwelić? Jeden szepcze „nie”, reszta milczy. Jeden taki bardziej rozgarnięty pokazuje mi papier: na podstawie dekretu prezydenta, rozporządzenie naczelnika departamentu, do użytku wewnętrznego itd., że należy mnie wypuścić pod dozór profilaktyczny. Tyle że mnie, jako „złosnego paruszalnika” (człowieka, który celowo łamie regulamin więzienia), zgodnie z prawem można wypuścić najwyżej pod dozór prewencyjny. Mówię im to. Wiemy – odpowiadają. Część rzeczy zostawiłem, część wziąłem, wsadzili mnie do mikrobusu do Mińska, dali bilet. Poprosiłem pasażera o komórkę, zadzwoniłem do żony, mówię, że samozwańca nakłonili, by mnie wypuścił. Współpasażerowie, ludzie z okolicznych wiosek spod Mohylewa, siedzą cicho, nikt nic nie mówi, wszyscy się boją. Jeden się do mnie uśmiechnął przez okno dopiero po wyjściu z mikrobusu. Inny, wychodząc, szepnął: to był dla mnie honor jechać razem z panem. Kierowca w pewnym momencie do mnie mówi: zadzwonili do mnie, pytają, kogo ja tam wiozę, bo na dworcu coś się dzieje. Wieczór był ciepły, sobota, sierpień, środek sezonu urlopowego. A tam na dworcu tyle ludzi czekało... Ten kontrast do tej pory bije mnie po oczach – ten wystraszony mikrobus i ci ludzie z dworca, którzy już się nie boją.