Ukraińcy chyba już od aneksji Krymu, a na pewno od wybuchu wojny w Zagłębiu Donieckim, każdą wiadomość potrafią ocenić jednym z dwóch słów: „zrada” (zdrada) lub „peremoha” (zwycięstwo) – a czasami oboma naraz. Ta swoista choroba dwubiegunowa ogranicza możliwość poważnej, zniuansowanej dyskusji o reformach, wojnie z Rosją, zasługach i przewinach batalionów ochotniczych czy wreszcie o walce z korupcją.

Tej ostatniej bowiem nie da się opisać jednoznacznie ani w kategoriach „zrady”, ani tym bardziej „peremohy”. Bo choć dla jednych Petro Poroszenko to człowiek, który już dziś zaprzepaścił ideały Majdanu, a dla innych, coraz mniej licznych, prezydent robi, co może, by niczym baron Münchhausen wydobyć Ukrainę za jej własne włosy z bagna, w które wpędziło ją ćwierćwiecze rządów co najmniej pobłażliwych dla wszelkich nieprawidłowości, rzeczywistość jest nieco bardziej złożona.
Jeden z naszych kijowskich rozmówców, dziennikarz śledczy Dmytro Hnap, w zeszłym roku, tuż po wyborze Poroszenki, mówił nam, że nowy prezydent to w 30 proc. Janukowycz. Wiktor Fedorowycz scentralizował korupcyjny system budowany przez swoich poprzedników do absurdalnej sytuacji, w której jego rodzina i przyjaciele ściągali co miesiąc z gospodarki co najmniej kilkaset milionów dolarów podatku korupcyjnego. Za Poroszenki scentralizowana korupcja przestała istnieć, jednak nie znaczy to, że nielegalne potoki finansowe zupełnie wyschły. Ukraina to w końcu nie Sahara.
Na skorumpowanie samego Poroszenki żadnych dowodów nie ma. Prezydent jest zresztą na tyle bogaty („Forbes” ocenia jego majątek na 750 mln dol.), że dorabiać się już nie musi. Nie znaczy to, że nie może – Janukowycz też był bogaty – ale raczej z tych możliwości nie korzysta. Fakt, należący do niego bank rośnie szybciej niż inne tego typu instytucje, ale nie musi to wynikać z nieuczciwości jego zarządu, a np. z przeświadczenia Ukraińców, że co jak co, ale bank należący do prezydenta ma małe szanse, by w tych niepewnych czasach upaść. Z ich punktu widzenia to kwestia doświadczenia, więc tym chętniej powierzają mu swoje depozyty.
Problem polega na tym, że Petro Ołeksijowycz ma kolegów, a oni mają swoich kolegów. Nie wszyscy ci koledzy są kryształowo uczciwi. Weźmy takiego Konstantina Grigoriszyna, biznesmena zbliżonego do prezydenta. Grigoriszyn urodził się w ukraińskim Zaporożu, ale ma w kieszeni jedynie rosyjski i cypryjski paszport. Wśród wielu innych aktywów w portfolio miliardera znajduje się m.in. zakład o przydługiej nazwie Zaporiżtransformator. To jedyny w kraju producent transformatorów.
Monopolista, jak każdy monopolista, ma swoje przewagi, więc Zaporiżtransformator potrafił przekonać państwo, by – jak piszą specjalizujące się w analizie przetargów państwowych „Naszi Hroszi” – za warte 2 mld hrywien (360 mln zł) transformatory zapłaciło jedyne 4 mld hrywien. Złoty interes, przynajmniej dla Konstantina Grigoriszyna. Brakowało tylko, by projekt zatwierdził regulator energetyki. Na szczęście podniósł się raban i instytucja obcięła wydatki na program do 2,1 mld hrywien. Tyle że to połowa sukcesu, bo okazało się, że Ukrainie te transformatory nie są do niczego potrzebne.
„Od 1991 r. spożycie energii elektrycznej na Ukrainie maleje, więc większość już istniejących transformatorów jest niedociążona, może poza Kijowem. Transformator dopóki działa, to działa, w Żytomierzu stoją jeszcze przedwojenne. Warto je wymieniać, skoro nie stać nas na współczesną broń dla armii?” – pytał retorycznie poseł Ołeksij Skrypnyk na swoim portalu na Facebooku. Na lewych zakupach dla wojska w czasach Janukowycza – skoro już jesteśmy przy armii – także robiono kolosalne pieniądze. Teraz ta sytuacja uległa poprawie (choć do Szwecji jeszcze daleko). Nad przetargami resortu obrony czuwa ogromna liczba wolontariuszy, którzy oglądają pod słońce każdą wydaną hrywnę.
Już teraz widać, że rewolucja, która w 2014 r. obaliła Wiktora Janukowycza, nie była rewolucją w sensie politologicznym, bo nie doprowadziła do radykalnej zmiany stosunków społecznych. Wciąż w parlamencie i urzędach zasiadają łapówkarze, intratne stanowiska dostają dawni współpracownicy Poroszenki z czasów, gdy był on jednym z oligarchów, a dziennikarze śledczy regularnie ujawniają kolejne skandale. Nie oznacza to jednak, że nic się nad Dnieprem nie zmieniło.
Zmieniła się świadomość społeczna, a do władz i parlamentu trafiła pewna grupa ludzi, co do których uczciwości trudno mieć podejrzenia. To od ich siły i determinacji zależy przyszły los Ukrainy. Na razie nie stanowią masy krytycznej, może z czasem – w kolejnej kadencji parlamentu? – się to odmieni. Zmniejszył się wpływ oligarchów na prowadzenie polityki – na tyle, że rywalizujący na co dzień biznesmeni spotykają się w tajemnicy, by zastanowić się, jak reagować na wojnę, którą z różną intensywnością prowadzą przeciwko nim władze.
Dziś sytuacja w kraju przypomina garnek z zupą, która wkrótce może zacząć kipieć. Niby ludzi powstrzymuje świadomość, że na każdych protestach, nie mówiąc o ewentualnym kolejnym Majdanie, zyskuje przede wszystkim Rosja, ale w pewnym momencie ciśnienie może okazać się zbyt duże, by dalej tłumić rozczarowanie nowym, które miejscami mocno przypomina stare. Hasła o „zradzie” przeważą nad okrzykami dostrzegającymi perspektywę „peremohy”. To nie będą dobre wieści ani dla obecnie rządzących, ani dla Ukrainy, ani wreszcie dla naszego regionu.