Uważałem, że prezydent Kaczyński jest pełnoprawnym prezydentem, ale nie musiałem przyjmować odznaczenia z jego rąk. Przyjąłem od prezydenta Komorowskiego – mówi Jacek Fedorowicz, artysta, publicysta i satyryk.

RIGAMONT I RAZY 2

Magdalena i Maksymilian Rigamonti / Dziennik Gazeta Prawna

Z Jackiem Fedorowiczem rozmawia Magdalena Rigamonti

Siada pan?

Wolę chodzić. O Jezu, jak ja utrudniam. Pani przecież wie, że ja nie lubię mówić, wolę pisać. Mój sposób myślenia jest przystosowany do stukotu klawiszy. OK, jestem gotów na wszystko. Nie chodzę też po kawiarniach, bo ci, z którymi ewentualnie mógłbym się spotkać i porozmawiać, są w radiu, telewizji, dzielą się swoimi poglądami. Kiedyś, w PRL-u mój sąsiad Stefan Bratkowski musiał do mnie przyjść albo ja do niego, a dziś, w wolnym kraju, nie muszę, bo mam go w telewizji, w radiu, w internecie.

Mało pana w mediach.

Już jestem w takim wieku, że mówię i piszę o tym, co było, mniej zajmuję się tym, co teraz. Może obowiązkiem człowieka leciwego jest podzielenie się historiami z dawnych lat, a może jest i tak, że człowiek leciwy w pewnym momencie zdaje sobie sprawę, że jego obserwacje współczesności już nie są interesujące dla współczesnych. Myślę, że ci, którzy odchodzą, powinni się zajmować przeszłością, jeżeli chcą być użyteczni, bo tylko w ten sposób mogą tacy być.

I teraz przewodniki pan pisze po przeszłości.

Aaa, tak to pani ocenia. Po życiu czy historii? Bo tę ostatnią książkę uważam za mój radiowy życiorys, bardzo bogaty, zaczynający się w 1954 r., czyli 61 lat temu, ale jednak wypełniony obserwacjami z PRL-u, okresu niejednorodnego, nie do końca rozpoznanego. Byłem przecież naocznym świadkiem, do tego bardzo pilnie obserwującym i na bieżąco wyciągającym wnioski.

Wiem, że chciałby pan rozmawiać o radiu, o „Będąc kolegą kierownikiem”.

Dlatego się z panią spotkałem, bo napisałem książkę i chciałbym, żeby jak najwięcej osób się o niej dowiedziało.

To trzeba było nie pisać o przedwojennej Gdyni, o Powstaniu Warszawskim.

Byłem wtedy dzieckiem.

Ale chyba obdarzonym pamięcią fotograficzną.

Przedwcześnie rozwiniętym. Czytałem i pisałem w wieku lat pięciu.

Z Gdyni wyjechał pan z rodzicami w 1939 roku. Miał pan dwa lata i pisze pan, że Erica Steinbach, szefowa Związku Wypędzonych, zapomina, że pan i pana rodzina to też wypędzeni.

W moim pojęciu Erika Steinbach chce odzyskać swoje umiejscowienie jako tubylki, którą wypędzono w 1945 r., ale zapomina o tym, że jej starsi koledzy w 1939 r. wypędzili takich jak ja i moja rodzina. Słyszę, że pani chce mnie skłonić do wspomnień z odległego dzieciństwa. Proszę bardzo, ale to jest bardzo rozległy temat. Gdynia była wielką pasją rodzinną, a potem wielką legendą. Pasją dlatego, że dwóch synów Jana Fedorowicza zachwyciło się perspektywą osadzenia Polski nad morzem. Starszy syn poszedł do Wyższej Szkoły Morskiej w Tczewie, a w Tczewie dlatego, że to było jeszcze przed zbudowaniem Gdyni. Ideą Gdyni został porwany także młodszy syn – mój ojciec. Tam rodzice mnie wydali na świat. Kiedy przyszła wojna, ojciec walczył w obronie Gdyni, a matka w ostatniej chwili, ze mną pod pachą, uciekła do Warszawy, do swoich rodziców. Przez całe moje dzieciństwo byłem wychowywany w kulcie Gdyni jako najwspanialszego miejsca na świecie. Do Gdyni wróciliśmy natychmiast po zajęciu tych terenów przez Armię Czerwoną. Jeszcze się Niemcy bronili na Helu. Widzi pani, jak długie są te opowieści po jednym niebacznym pytaniu? Wspominać zacząłem książką „Ja, jako wykopalisko” i mam w planie co najmniej dwie książki wspomnieniowe. Pierwsza będzie dotyczyć moich filmowych historii i pracy ze Staszkiem Bareją.

I ona żadnej reklamy wymagać nie będzie. Sama się sprzeda.

Też tak myślę. Jest pomyślana rozrywkowo, inaczej niż książka o radiu, bez publicystycznych rozważań na temat socjalizmu, na temat przepisów, cen wszystkiego. Wydaje mi się, że to będzie śmieszne, bo mnie bardzo bawiła moja nieudolność, moje liczne błędy, niepowodzenia, porażki. W radiu za to miałem same sukcesy. Tytuł roboczy „Film. Moja miłość bez wzajemności”, bo jak na moją miłość, to film mnie się za mało odwzajemnił.

Druga będzie o...

O Powstaniu Warszawskim? Pytam, bo takiej opowieści o powstaniu z pozycji dziecka chyba nie było...

Nie, nie, nie. To jest wspomnienie, które... Nie, inaczej pani powiem. Powstanie było dla mnie takim szokiem, że ze wszystkich sił, przez całe życie próbowałem o nim zapomnieć. Przez lata nic nie chciałem czytać na temat powstania, oglądać żadnych filmów fabularnych, dokumentalnych, wspomnień, nic. Dopiero niedawno zainteresowałem się, czym było to, czego się tak bardzo bałem podczas powstania. A bałem się tzw. krowy albo szafy. Dziś już wiem, że to moździerz. Groza tej broni polegała na tym, że w pewnym momencie na pięknej, nasłonecznionej, sierpniowej ulicy słychać takie aaauuuuuaaaaa. Sześć takich nakręcań. I pauza.

[Jacek Fedorowicz imituje dźwięk moździerza. Widzę, jak się napina, jak twarz mu tężeje.]

A po pauzie sześć wybuchów. Wiedzieliśmy wszyscy, że zaraz łupnie, tylko nikt nie wiedział, gdzie, w co trafi, kto zginie, czy my, czy walnie w nasz budynek, czy w sąsiedni.

Kiedy pan się odważył sprawdzić, co to było?

Starszemu człowiekowi przeszłość się spłaszcza. Może to było z 10 lat temu. Norman Davis mnie do tego sprowokował. Zwrócił się do mnie o kilka wspomnień, zacząłem wspominać, weryfikować to, co pamiętam, z rzeczywistością, nawet u prof. Kunerta. Sprawdzałem, czy jak uciekaliśmy z Powiśla Książęcą w górę, obstrzał był z Imki (tak popularnie nazywano budynek należący do Young Men's Christian Association, czyli YMCA – red.), czy z innego miejsca. Mnie się wydawało, że z Imki, a okazało się, że Imka była w rękach powstańców, więc stamtąd nie mogli do nas strzelać. Obstrzał był z innej strony, od BGK, i że w ostatniej chwili udało nam się uciec, bo ulica Książęca była ostatnim wolnym przesmykiem z Powiśla na plac Trzech Krzyży. Już następnego dnia, 12 września, była odcięta.

12 września! Pamięta pan daty. Miał pan siedem lat.

Pamiętam. I jeszcze raz powiem: nie będzie żadnych książkowych wspomnień z Powstania Warszawskiego.

Powstańców już prawie nie ma, tych, którzy się ukrywali w piwnicach podczas powstania, a byli dorośli – też. Zostali ci, którzy byli dziećmi.

Ale te dzieci były chronione przez dorosłych, chronione przed widokami nawet. Matka mnie za głowę brała, kiedy przechodziliśmy obok sterty ciał dopiero co zabitych ludzi. Dziecko jako świadek historii w tym wypadku jest moim zdaniem mało przydatne. Na szczęście uniknąłem najstraszniejszych widoków i najstraszniejszego losu. W zasadzie całej naszej rodzinie nic się nie stało. Pozostała nietknięta od godziny wybuchu aż do kapitulacji, później był obóz w Pruszkowie, wywiezienie... I wszyscy przeżyliśmy. Wszystko się udawało, ale byliśmy o włos od śmierci. Do dziś pamiętam, jak koczowaliśmy przy ulicy Żurawiej 2 albo 4, na podwórzu. Tam się zaczął atak niemiecki i polowanie na ludzi z samolotów. Zniżały się i strzelano z karabinów maszynowych. Pamiętam, jak uciekaliśmy. Najpierw przez podwórze, potem bramę, przez ulicę Wspólną, z jednego chodnika na drugi, znowu do bramy. Byłem zwierzyną łowną. Podobnie jak cała moja rodzina. Wpadliśmy do kamienicy na Wspólnej, ogromnej, sześciopiętrowej, i łupnęło. Bombardowali. Uciekliśmy dalej piwnicami i się udało. Niechętnie o tym mówię. Są wspomnienia powstańców, ludzi, którzy widzieli i przeżywali takie rzeczy, że włos się jeży na głowie. I wychylanie się z takimi opowiastkami dziecka trochę nie przystoi. Powstańcy jeszcze żyją, to są ludzie ponad 10 lat starsi ode mnie.

Panie Jacku, dla młodych niech pan to robi. Teraz w szkołach historii prawie nie ma, to może chociaż taki przekaz sprawi, że młodzi się zainteresują tym, co się wydarzyło 71 lat temu.

Nie dam się namówić na wpadanie w odwieczny ton: ach, ta dzisiejsza młodzież.

Nie o to chodzi.

No dobrze, jestem gotów do pogaduszek. Dodam, że to przeżycie, to Powstanie Warszawskie, było tak traumatyczne, że do dziś nie pozbyłem się odruchów wspomnieniowych. Mieszkam na Powiślu, prawie w tym samym miejscu, w którym mieszkałem w czasie wojny, i kiedy idę Książęcą do placu Trzech Krzyży, to nie zawsze mogę się opanować, żeby nie spojrzeć na narożnik Książęcej i Nowego Światu, gdzie był sklep spożywczy. Tam stała barykada, a ja biegłem schować się, żeby ostrzał niemiecki mnie nie dosięgnął. Nie mogę pozbyć się tych wspomnień. I już się pewnie ich nie pozbędę. Widzę pani łagodne oczy pełne wyczekiwania, więc powiem, że to samo uczucie towarzyszy mi w wielu innych punktach Warszawy. Na szczęście nie istnieje już ani kawałek Żurawiej 4, nie ma już ani fragmentu tamtej kamienicy przy Wspólnej. Jest jakiś parking, dziedziniec ministerstwa. I to mnie ratuje. Dokładnie pamiętam ostatnie dni powstania i kapitulację. Byliśmy wtedy na ulicy Koszykowej, naprzeciwko biblioteki. Ten dom też już nie istnieje. Sąsiedni dom jest i za każdym razem, kiedy idę na plac Konstytucji Koszykową, myślę: tu zastała nas kapitulacja. Dość już o powstaniu. Dość. Pogadamy innym razem. Na razie marzę o tym i wszystkimi siłami staram się zachęcić do czytania książki „Będąc kolegą kierownikiem”, bo już mało kto pamięta magazyn „60 minut na godzinę”, mało kto pamięta cudowną Ewę Szumańską, zresztą uczestniczkę Powstania Warszawskiego, która rozpropagowała frazę „Będąc młodą lekarką”, a którą to z kolei frazę ja zapożyczyłem i sparafrazowałem.

Proszę sprawdzić na YouTube, całkiem sporo tam pana. Sama niedawno słuchałam o tym, jak starożytni Grecy organizowali zimowe igrzyska olimpijskie.

Wie pani, to jest niewyobrażalna liczba felietonów i wszystkich po prostu nie pamiętam. Czasami tylko trafiam na pożółkłe papiery, biorę, czytam, zachwycam się i myślę: o, to ja napisałem. Sądzę, że inspiracją do napisania o tych zimowych igrzyskach była skocznia. Po wojnie stryj na wszelki wypadek nie wrócił z emigracji, bo by go zaciukali. Był przecież oficerem łącznikowym wywiadów polskiego i brytyjskiego. Mojemu ojcu się o tyle udało, że go tylko wyrzucili z Gdyni. Mieszkaliśmy więc w Warszawie koło skoczni, która była dla mnie symbolem manii wielkości socjalizmu. Być może fanów Kolegi Kierownika zainteresuje, że on się narodził w Rozgłośni Harcerskiej gdzieś w połowie lat 60. z moich nie najlepszych doświadczeń z najprzeróżniejszymi redaktorami, którzy stali na straży słuszności myśli socjalistycznej. Czyli dbali o to, żeby za bardzo się nie rozhulał autor zasadniczo socjalizmowi przeciwny.

Słowo „wadza” wprowadził pan do języka polskiego.

I jeszcze „kabareton”. Teraz zdałem sobie sprawę, że jeszcze powinienem przygotować książkę o telewizji. Ale zanim to zrobię, chciałbym zająć się powstaniem, nie, nie warszawskim, innym, zwycięskim. O walce o niepodległość, którą zapoczątkowała Solidarność. Teraz Solidarność polega na solidarności tych, którzy mają jakąś robotę i są akurat w tym konkretnym związku zawodowym, przy całkowitej niesolidarności z resztą społeczeństwa. Oczywiście związek zawodowy ma prawo walczyć o prawa ludzi, tylko niech nie udaje, że walczy o całą Polskę. Kiedyś Solidarność była częścią ruchu niepodległościowego i o tym będę pisał.

Pan był w ten ruch zaangażowany.

W to knucie, mówiąc żartobliwie. W zwycięskie knucie. Mam o czym pisać i muszę to napisać szybko, dopóki jeszcze dobrze pamiętam.

W 2010 r. i 2015 r. był pan w komitecie poparcia Bronisława Komorowskiego. Zastanawiam się, po co to panu było.

Dziwię się pani pytaniu. Przecież to nie było moje zaangażowanie w politykę, tylko konsekwencja wcześniejszego zaangażowania w działalność niepodległościową i późniejszą. Zaraz po odzyskaniu niepodległości zaangażowałem się ze wszystkich sił w propagowanie Balcerowicza i zrobiłem to z powodu przekonań politycznych. Potem starałem się przeciwstawiać resztkom komunizmu, następnie w programie „Dziennik Telewizyjny” starałem się przeciwstawiać naporowi lepperszczyzny, a kiedy do władzy doszedł Jarosław Kaczyński, ja doszedłem do wniosku, że nie podoba mi się Polska, którą on proponuje, i ze wszystkich sił popierałem Donalda Tuska. Jak więc miałem nie popierać Bronisława Komorowskiego, kiedy kraj się podzielił na dwa obozy: PiS i Platformy Obywatelskiej?

Można popierać, ale po co od razu być w komitecie poparcia? Taki komitet jest jak organ, jak instytucja.

Nie rozumiem, dla mnie to była naturalna konsekwencja. Jeśli się ma jakąś postawę polityczną i tę postawę się głosi, to nie można tego robić po cichu. Z pełną świadomością przystąpiłem do tego komitetu.

Ale to prezydent Lech Kaczyński przyznał panu w 2007 r. Krzyż Komandorski Orderu Odrodzenia Polski. Dlaczego pan tego odznaczenia nie przyjął i odebrał je dopiero cztery lata później, kiedy prezydentem był już Bronisław Komorowski?

Uważałem, że prezydent Kaczyński jest pełnoprawnym prezydentem, ale to nie znaczy, że musiałem przyjmować odznaczenia z jego rąk. Szczególnie po tym, jak publicznie oświadczył, że nie złoży życzeń urodzinowych prof. Bartoszewskiemu, bo z kolei prof. Bartoszewski podpisał jakiś list, który się prezydentowi nie podobał. Przepraszam bardzo, jak prezydent oświadcza, że nie złoży życzeń profesorowi, to ja mogę nie przyjąć od niego odznaczenia. Gdybym przyjął, to sam wobec siebie czułbym się podle. Powiem pani ciekawostkę, że nie wiedziałem, że mam coś odebrać. Zostałem tylko poinformowany, że jestem zaproszony do Pałacu Prezydenckiego. Miałem więc prawo nie przyjść. Zresztą, nie robiłem wokół tego żadnego wielkiego halo, nie działałem demonstracyjnie. Jest pani jedną z nielicznych osób, które mnie o to pytają. Odznaczenie odebrałem od prezydenta Komorowskiego.

Który przegrał w wyborach. Dla pana to porażka.

Nie pierwsza i nie ostatnia w życiu. Koniec tematu.

Ucieka pan.

Mam zacząć rozpaczać? Narzekać na Dudę, że oszukiwał, umiejętnie manipulował tłumem, że PR? Po co to wszystko?

Żeby za pięć lat odnieść sukces.

A ja nie wiem, w jakim miejscu będę chciał być za pięć lat. Dotychczas popierałem siły, które były najbardziej zbliżone do moich poglądów. Balcerowicz, Tusk, Komorowski – ich popierałem. W pani chyba drzemie sąd, że artysta nie może angażować się w politykę. A ja uważam, że to nie jest angażowanie w politykę, bo gdybym wszedł w politykę, to po to, żeby rządzić, a ja nie chcę rządzić. Rękami i nogami zawsze się od tego odżegnywałem, bo przecież proponowali mi a to, żebym jakieś stanowisko w telewizji objął, a to, żebym kandydował na posła albo senatora. Nie, to nie jest moją ambicją. Rządzić nie chcę, ale mogę głośno mówić, że chcę, żeby rządzili ci, a ci, żeby nie rządzili. I mówię to nie dla własnego interesu, a nawet wielokrotnie wbrew własnemu interesowi. Oczywiście wszyscy podejrzewają, że jak artysta popiera, to coś z tego ma. Tymczasem nic podobnego.