W 2005 roku po wyborach parlamentarnych zostałem, jak miliony Polaków, oszukany. Miała być koalicja POPiS. Wielu znajomych powiadało wówczas, że właściwie nie ma znaczenia, na którą z tych partii głosujemy, bo i tak będą współrządziły. Potem mieliśmy dziesięć lat nieustannego sporu i osiem lat strachu przed powrotem PiS. I oto teraz drobne znaki na ziemi i niebie wskazują, że po tegorocznych wyborach parlamentarnych może znowu dojść do koalicji POPiS lub PiSPO.
Oczywiście, w polskiej sytuacji wszystko jest niewiadome. I nawet wyniki referendum wiele nie pomogą w rozwiązaniu wyborczej zagadki. Jeżeli system większościowy ma ostatecznie być systemem mieszanym, to – jak wszyscy komentatorzy podkreślają – istniejące partie tylko się umocnią. Przykład niemieckiej ordynacji, klasycznie mieszanej, pokazuje to doskonale. Przecież CDU i SPD rządzą Niemcami od czasów powojennych, czasem razem, jak obecnie, ale często jedna z tych partii zdobywa dość głosów, by rządzić sama lub ze słabym koalicjantem. Referendum będzie ciekawe tylko z punktu widzenia wyborów parlamentarnych, ale nawet pod tym względem nie będzie dobrym wskaźnikiem.
Paweł Kukiz nie mówi, czego chce, i to, poza znanymi nam kilkoma szczegółowymi postulatami, będzie postawa ugrupowania, jakie prędzej czy później będzie musiał powołać. Jak się chce zmieniać niemal wszystko, to nie można zgłaszać szczegółowych programowych postulatów. Jednak idea zmiany wszystkiego jest niebezpieczna. Doskonale rozumiem potrzebę zmiany, ale akceptuję ideę zmiany tylko pod warunkiem, że wiemy, z czego rezygnujemy na rzecz czego. A ten warunek jest niesłychanie trudny do spełnienia i dlatego – pomijając temperamenty i już powiedziane słowa – z nieobliczalnym Kukizem raczej nikt nie będzie chciał wchodzić w koalicję, a on też będzie wolał czekać na zwycięstwo całkowite. Dlatego może powstać – sądzę, że jest to bardzo prawdopodobne – sytuacja, że ani PO, ani PiS nie będą miały dość głosów, by rządzić samodzielnie. Wtedy powstanie wyżej przypomniana koalicja.
Pokazują to zachowania obu stron z poprzedniego weekendu, kiedy wzajemna agresja była nieco stonowana. Nieco tylko, bo jeszcze są nadzieje na zwycięstwo samodzielne, ale jeżeli Kukiz uzyska około 15–20 proc., to nadzieje te okażą się nierealistyczne. Naturalnie, obie stare partie będą robiły co się da, by pokazać, że są za zmianą, ale będą to pomysły umiarkowane lub będzie to tylko pozorowanie.
Albowiem stare partie nie zaakceptują tego, że idzie o zmianę radykalną. One nie są radykalne i nie wyobrażają sobie zupełnie innej demokracji. W obronie politycznego status quo gotowe są pójść na daleko idące ustępstwa i jeszcze niedawno niewyobrażalne koalicje. Koalicja Tuska z Kaczyńskim była niemożliwa, ale koalicja Kopacz z Szydło nie jest z góry wykluczona.
Nie wiem, co dla wyborców jest lepsze, ale sądzę, że wielu z nich woli dawny, nieco zmieniony ład niż radykalną, ale bliżej nieokreśloną zmianę. I w tym problem. Bowiem ten ład może uda się wybronić na następne cztery lata, ale tylko tyle. Zwolennicy zmiany w międzyczasie, nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości, umocnią się, uświadomią sobie, czego chcą dokonać w polityce, i doprowadzą do upadku istniejącego układu politycznego w następnych wyborach. Lub się rozpadną, bo kierują się wyłącznie emocjami i wszystko zacznie się od nowa, a Polska straci wiele czasu.
Teoretycznie to nie jest nic strasznego, ale praktycznie jesteśmy w sytuacji, kiedy kilka lat słabych rządów koalicyjnych tylko spowoduje odłożenie reformy Polski, ale też sprawi, że będziemy do tej reformy lepiej przygotowani. A zatem następna zmiana może będzie bardziej gwałtowna, zwłaszcza że zupełnie nie wiemy, jaka będzie sytuacja międzynarodowa. Kiedy zatem tak wróżę sobie i Państwu, to zarazem zupełnie nie wiem, czego bym chciał. Nic wesołego przed nami nie widzę. ©?