W południowo-wschodnim Peru, w głębokiej puszczy rozciągającej się na wschód do Machu Picchu, żyje sobie Matsigenka – niewielki lud zbieracko-łowiecki, który lubuje się w bananach i poluje na papugi, małpy i dziwaczne gryzonie zwane paka.
Nie wiedziałabym o nich nic, gdyby nie Carolina Izquierdo, antropolożka, o której badaniach napisało kilka lat temu czasopismo „The New Yorker”. Izquierdo (która na co dzień pracuje na uniwersytecie w Los Angeles) pojechała do Peru, podróżowała z członkami plemienia i wróciła stamtąd w stanie poważnego szoku. Szok nie był wynikiem nastraszenia przez pakę, ale obcowania z nieprawdopodobnie samodzielnymi dziećmi Matsigenka. W artykule napisanym wraz z Elinor Ochs („Responsibility in Childhood: Three Developmental Trajectories”) Izquierdo tak opisuje jedno z nich: „[Podczas wyprawy po liście na pokrycie dachu] Yanira była samowystarczalna i dostrojona do potrzeb grupy. Pomagała nieść i układać zbierane liście. Rano i po południu zamiatała maty do spania, codziennie łowiła czarne, śliskie skorupiaki, czyściła je, gotowała w garnku z maniokiem i podawała członkom ekspedycji do zjedzenia. W nocy jej zawiniątko służyło jako koc, sukienki używała jako poduszki. Spokojna, pewna siebie, nie prosiła o nic. Yanira ma sześć lat”. Fakt, że małe dziecko potrafi sobie poradzić z takimi zadaniami, jest zaskakujący, ale kompetencja Yaniry staje się podwójnie szokująca, gdy zestawi się ją z degrengoladą dzieci amerykańskiej klasy średniej.
Izquierdo i Ochs tak opisują jedną z typowych rodzin z Los Angeles: matka 11-letniego Mike’a, 12-letniego Marka i 15-letniej Stephanie budzi ich rano do szkoły. Wielokrotnie woła: „Wstawajcie! Wstajemy! Hej? Czas wstawać!”. W kuchni pyta całą trójkę, co zjedzą na śniadanie, robi im lunch do szkoły, przypomina, by zabrali torebki z kanapkami, zwraca uwagę, by umyli zęby, uczesali się, zapięli ubrania i założyli buty. Kiedy Mark kończy jedzenie, mama prosi, by wyniósł śmieci. „Niee!” – krzyczy dotknięty do żywego chłopak, ale kobieta się nie ugina i wskazuje na worki. Mark znika w swoim pokoju, rzekomo w celu włożenia butów. I kiedy nie widać go ponad 10 minut, mama krzyczy: „Mark! Złaź! Co tam robisz?”. „Gram” – mówi z rozbrajającą szczerością dwunastolatek. „Dobra, sama wyniosę te śmieci” – mówi zdenerwowana matka. Mark w końcu to robi, ale już czas jechać do szkoły. Mama głośno odlicza dzieciom czas: „Pięć minut! Wychodzimy! Gotowi?”. W aucie instruuje dzieci, gdzie mają położyć plecaki, jak mają jeść lunch i przypomina im o zajęciach pozaszkolnych. Widać przy tym wyraźnie, że scena z życia amerykańskiej klasy średniej nie odbiega zasadniczo od podobnej sceny w Polsce (Amerykanie prawdopodobnie odjeżdżają lepszym samochodem spod nieco fajniejszego domu, ale na tym kończą się różnice – wycierać nosy nastolatkom można przecież równie skutecznie nakrapianym gronostajem w pałacu i ścierą w kratę w bloku z wielkiej płyty).
Na tak duży kontrast między tymi dwoma stylami wychowawczymi ludzie reagują w różny sposób. Izquierdo i Ochs na przykład lamentują nad Zachodem. Piszą o rozkładzie odpowiedzialności – tak moralnej, jak i społecznej – w tych społeczeństwach, które nie nakładają na dzieci żadnych spójnych domowych obowiązków. Jednostki, które nie są w pełni odpowiedzialne nawet za własną higienę, nigdy – sugerują badaczki – nie wrosną w tkankę społeczną, której zasadą jest przecież kontrybucja, wspólnota działania, podział zadań. Ich charaktery długo nie osiągną dorosłości, zatrzymają się na poziomie wiecznego dorastania, wciąż oczekując, aż ktoś ich uczesze, ktoś im przypomni, ktoś im zawiąże (najpierw sznurówki, a potem krawat).
Inni, zamiast biadać nad naszymi dziećmi, biadają nad dzieciakami z kultur w rodzaju Matsigenka – może takie osobniki wyrastają na bardziej użytecznych członków społeczeństwa, ale jakim kosztem? Lepiej mieć zatomizowane społeczeństwo wiecznych ośmiolatków, niż poparzyć się przy gotowaniu skorupiaków na ognisku. Roszczeniowość, rozpuszczenie i ogólna degrengolada to tylko rozsądna cena za dobrobyt, którą zapłacimy chętnie i bez narzekań.
Jeśli chodzi o mnie, to historie takie jak ta o Yanirze wywołują u mnie tylko i wyłącznie pragmatyczny błysk oka. Aha! — myślę sobie — a więc dzieci tak potrafią. Ukrywają się dobrze, udając, że ich ręce nadają się tylko do składania lego, międlenia pluszowych pingwinów i mazania paluchami po smartfonach, a tymczasem potrafią sprzątać, gotować i prać! Pal licho wychowanie do życia w społeczeństwie, kogo interesuje charakter, jedna rzecz mnie bowiem kręci najbardziej, a mianowicie mój własny wolny czas, który – jak się okazuje – moje własne dziecko może mi zapewnić! I tak właśnie, przez Yanirę, straciłam twarz w swojej dzielnicy, bo poszła fama, że sześciolatka puszczam samego do sklepu. Z listą zakupów. A on sam musi wybierać produkty, ważyć owoce, stać w kolejce, taszczyć ciężary, potykać się i w ogóle strasznie cierpieć. Tak przynajmniej zganiono mnie u miejscowego fryzjera. A ja na to zaczepnie: „A skorupiaki musi gotować? Nie musi! No to macie”. I teraz jestem nie tylko nieodpowiedzialna, ale jeszcze wariatka. ©?