Zgodnie z założeniami reformy edukacji w tym roku kończy się jako taka swoboda rodziców, jeśli chodzi o możliwość dokonania przez nich wyboru: posyłać sześcioletnie dziecko do pierwszej klasy w szkole czy zdecydować o pozostawieniu go w przedszkolu lub zerówce. Wszystkie maluchy urodzone w 2009 r. muszą we wrześniu usiąść w ławkach i zacząć przyswajać podręcznikową wiedzę. Bo tak chce rząd. Problem jednak w tym, że to nie minister edukacji, który – bez względu na to, kto akurat zajmuje to stanowisko – idzie w zaparte i przekonuje, że sześcioletnie dzieci nadają się już do szkolnego reżimu, ale rodzice właśnie mają realną wiedzę na temat tego, czy ich dziecko szkole podoła, czy nie. Czy jest na nią gotowe nie tylko intelektualnie, ale też emocjonalnie. Urzędnicy nie mają o tym zielonego pojęcia.
Nie dziwi zatem oblężenie poradni psychologiczno-pedagogicznych, z którym mamy dzisiaj do czynienia. Tylko one mogą wydać magiczny dokument potwierdzający oficjalnie to, co najlepiej wiedzą rodzice – że ich dziecko powinno dojrzeć do tego, by można było narzucić mu wymagający lekcyjny rytm. I że trzeba mu dać na to jeszcze rok – do pierwszej klasy będzie się nadawać w wieku siedmiu lat, jak każde dziecko przed wprowadzeniem w życie krytykowanej z lewa i prawa reformy obniżającej wiek szkolny.
Tylko dlaczego w naszym kraju trzeba znowu udowadniać, że się nie jest wielbłądem? Skoro państwo tak systemowo nie ufa rodzicom, wymagając od nich bumag i pieczęci, to czy rodzice mogą ufać państwu?