Rozciągnięta na kilka dni i zamieniona w ponure reality show relacja z ataku muzułmańskich ekstremistów na redakcję satyrycznego magazynu w Paryżu podkręciła emocje i wywołała dyskusje. Niestety, znowu dalekie od merytorycznej wymiany argumentów.
"Islam to religia wojen i nienawiści" – ta fraza od kilku lat regularnie powraca na blogach, forach internetowych i w niektórych publikacjach prasowych. Portal Konserwatywnie.com jest nawet dosadniejszy:
„Islam: religia mordu!”,
krzyczy na swoich stronach. „Z tego, co udało mi się ustalić, od roku 680 do roku 1945 muzułmanie wzniecili około 95 wojen religijnych. Nie chodzi tu o jakieś tam utarczki, tylko wojny. Czyli średnio siedem w ciągu stulecia” – dowodzi z kolei autor jednego z „wykopów”.
Teoretyczną „podkładką” pod najczęściej powracające w tych dyskusjach wątki jest druga sura Koranu: Al-Bakara. Ponieważ sury – czyli rozdziały, czy używając terminologii biblijnej: księgi – nie są ułożone chronologicznie, rzadko wspomina się o tym, że to tzw. sura medyńska powstała po ucieczce Mahometa z Mekki do Medyny – w apogeum kampanii o zjednoczenie plemion Półwyspu Arabskiego pod sztandarem islamu. Siłą rzeczy powstały wówczas tekst musiał zagrzewać do walki. I zagrzewa, jak podkreślają autorzy traktatów o agresywnym charakterze islamu: „I zabijajcie ich, gdziekolwiek ich spotkacie, i wypędzajcie ich, skąd oni was wypędzili. – Prześladowanie jest gorsze niż zabicie. – I nie zwalczajcie ich przy świętym Meczecie, dopóki oni nie będą was tam zwalczać. Gdziekolwiek oni będą walczyć przeciw wam, zabijajcie ich! – Taka jest odpłata niewiernym!”.
Problem w tym, że „niewierni” z powyższego cytatu, w kontekście sąsiednich wersetów, nie tyle odnoszą się do wyznawców innych religii, ile do wszystkich, którzy będą nastawać na „wiernych”, również wrogo nastawionych współbraci Arabów, a także „wiernych”, którzy zgrzeszą. Wcześniejszy werset definiuje to tak: „I walczcie w sposób Boży przeciwko tym, którzy prowadzą walkę przeciwko wam, ale nie dopuszczajcie się grzechu. Zaprawdę, Allah nie lubi grzeszników”. Walka ta ma więc charakter defensywny, wierny – nie stosując się do zasad opisanych w innych miejscach muzułmańskiej świętej księgi – może stać się grzesznikiem i jemu również „zostanie odpłacone”, a z grzesznikami należy walczyć z determinacją i bez litości.
Na przeciwnym biegunie sytuują się wersety, które przytacza się jako dowód tolerancji religijnej muzułmanów: „Nie ma przymusu w religii” albo „Zaprawdę, ci, którzy uwierzyli, ci, którzy wyznają judaizm, chrześcijanie i sabejczycy, i ci, którzy wierzą w Boga i w Dzień Ostatni i którzy czynią dobro, wszyscy otrzymają nagrodę u swego Pana; i nie odczują żadnego lęku, i nie będą zasmuceni!”. Z pozoru brzmi krzepiąco, ale autor artykułu z portalu Konserwatywnie.com rozwiewa te złudzenia:
„Nie radujcie się, bezrozumni obrońcy islamu!
Powyższy fragment zapowiada jedynie, że ci wszyscy wymienieni otrzymają nagrodę u SWEGO Pana. Nie ma mowy, żeby nie zabijać niewiernych”. Inna sprawa, że biorąc pod uwagę, że Koran dyktował Allah, należałoby wówczas uznać, że pośrednio przyznaje on, iż istnieją inni bogowie (albo przynajmniej jeden) poza nim. Ot, mielizny translacji i interpretacji.
Oczywiście, Nowy Testament też nie wspomina o tym, czy po „nadstawieniu drugiego policzka” nie należałoby adwersarzowi dać w mordę – a taka jest codzienna praktyka, nawet bez nadstawiania policzków, chrześcijan. Problem w tym, że teksty najważniejszych ksiąg światowych religii najczęściej opowiadały o ówczesnych bieżących wydarzeniach i służyły ówczesnym bieżącym celom. „Targetem” starotestamentowych proroków były plemiona żydowskie, którym należało przypomnieć o wielkiej przeszłości i pryncypiach wiary, „targetem” Jezusa Chrystusa byli wszyscy potencjalni wyznawcy spoza establishmentu ówczesnej Palestyny, biedni i społecznie upośledzeni, „targetem” Mahometa były plemiona arabskie, które trzeba było spoić w jeden organizm religijny, społeczny i polityczny – pozyskując jednocześnie plemiennych szejków, jak i prostych Beduinów, bez wyraźnego zniechęcania innowierców, którzy też przecież żyli na Bliskim Wschodzie.
Prorocy mieli za zadanie utrzymać i wzmacniać starożytny Izrael, Chrystus nawet nie marzył o własnym państwie („Oddajcie tedy, co jest cesarskiego, cesarzowi...”), Mahomet miał zamiar takie stworzyć. Twórcy każdej z religii musieli zdecydować, w jaki sposób splotą ją z polityką – i wybierali odmienne strategie. Stary Testament zapowiada srogie kary, a Bóg starotestamentowy zagrzewa do walki i zapowiada wrogom sromotne klęski, zagładę całych plemion, Bóg Nowego Testamentu zaleca łagodność i odradza przemoc – konfrontacja z Rzymianami czy Żydami zakończyłaby się bowiem nieuniknioną klęską, Allah zaś balansuje między jednym a drugim podejściem, oferując zarówno kij, jak i marchewkę. I jedno, i drugie należało podeprzeć stosownymi słowami Allaha, a kolejnym pokoleniom Prorok pozostawił interpretację zapisanych objawień.
Z interpretacją i przekładaniem Koranu na współczesne realia największy problem mają zresztą sami muzułmanie. Technicznie – ze względu na brak hierarchii duchowieństwa czy odpowiednika Watykanu, które narzucałyby jednolitą doktrynę wszystkim wiernym. Efekt jest taki, że każdy szanujący się uczony muzułmański tworzy wielotomowe traktaty ze swoimi tłumaczeniami meandrów wiary. Ogarnięcie wszystkich powstających w ten sposób doktryn jest problemem dla samych teologów, nie mówiąc już o przeciętnych wiernych. Praktycznie – z uwagi na to, że na każde właściwie twierdzenie da się znaleźć w Koranie odpowiedni argument.
Osobliwą ilustracją może być anegdota zanotowana przez PRL-owskiego notabla i dyplomatę Albina Siwaka w jego wspomnieniach „Od łopaty do dyplomaty”. – Pracowałem w Emiratach kilka lat i od szejka usłyszałem taką historię – opowiadał Siwakowi kolega z jednej z placówek. – Jego poddani to ludzie bogaci, bogaty w ogóle jest kraj. Więc ludzie zaczęli kupować telewizory, pralki, wszelką nowoczesną technikę. No i, oczywiście, najlepsze samochody. W Emiratach nie było żadnej stacji telewizji, ludność łapała stacje z innych krajów. Te zagraniczne puszczały sporo pornografii i w ogóle rozbieranych kobiet. (...) Szejk uznał, że skoro ludzie i tak już mają te telewizory, to należy wybudować arabską stację telewizyjną i studio po to, by nadawać własne programy zgodne z Koranem – wspominał.
Projekt wymagał aprobaty dwunastu innych szejków, którzy jednak odmawiali zgody. – Odpowiedź brzmiała: cała ta nowoczesna technika to wymysł szatana i prowadzi do zguby dusz. Tak jest napisane w Koranie i od tego nie odstąpimy – mieli uciąć. Wtedy władca Emiratów zaprosił ich do siebie. „Przyjechali klimatyzowanymi autami i ustawili je pod pałacem” – pisze Siwak. Po naradzie „wyszli do swych luksusowych limuzyn. Stanęli jak wryci, bo zamiast ich aut stały osły nakryte kocami pod siedzenie. Zapytali (...): gdzie są nasze auta? Na to szejk z muezinem wynieśli Koran i przeczytali, że wszelka ta nowoczesna technika wymyślona jest na zgubę człowieka”. – W trosce o wasze dusze kazałem zabrać tę nową technikę. Będziecie jeździli, jak wasi dziadowie i ojcowie, na osłach i mułach – odparł szejk. Emirowie po krótkiej naradzie postanowili jeszcze raz pochylić się nad Koranem. W efekcie dzisiaj mamy wiele arabskich stacji telewizyjnych, od Al-Dżaziry po Al- Arabiję i inne.
Skoro każdy z emirów czy szejków może uznać, że mercedes jest zgodny z Koranem, ale chevrolet już nie, to każdy lokalny duchowny może wydać nawet najbardziej absurdalny werdykt religijny – znany jako fatwa. I przykładów na taką demokrację (albo anarchię) w sferze religijnych interpretacji rzeczywistości nie brakuje. Choćby wydana przez nieżyjącego już Wielkiego Muftiego Arabii Saudyjskiej fatwa „Przekazane i wyczuwalne dowody rotacji słońca i nieruchomości Ziemi” z 2000 r. – zgodnie z nią ziemia ma kształt dysku i jest nieruchoma, a słońce obraca się wokół niej. Zdjęcia satelitarne czy misje kosmiczne to po prostu elementy zachodniego spisku przeciwko światu muzułmańskiemu.
Równie smakowitym przykładem może być fatwa egipskiego szejka Ezzata Attiji sprzed niemal ośmiu lat: uczony i lokalny lider został postawiony przed jednym z podstawowych dylematów współczesności – jak niespokrewnieni ze sobą i niebędący małżeństwem kobieta i mężczyzna mogą razem pracować w jednym biurze? Islam zakazuje im przebywania w swoim towarzystwie, więc szejk wpadł na pomysł, że należy ich „spokrewnić”: niechaj, mianowicie, kobieta pozwoli mężczyźnie possać swoją pierś pięciokrotnie. Ustanowi to między nimi rodzinną relację na wzór matka–dziecko, która pozwoli im spokojnie odbierać telefony i surfować w internecie w jednym pokoju.
Depeszę o tym werdykcie powtórzyły wszystkie zachodnie serwisy. Tyle że jednocześnie naigrywał się z niej cały świat muzułmański, w ziemię wdeptywały go niemal wszystkie arabskie gazety, szejk stracił pracę, a na koniec zdobył się na wytłumaczenie, że „była to zła interpretacja szczególnego przypadku”. Takich przypadków jednak nie brakuje, co pozwala napisać: „nie czuję się rasistą, islamofobem czy zacofańcem, gdy piszę, że:
islam jest zły.
Czuję, że mam do tego prawo, kiedy w XXI w. dochodzi do zamachów terrorystycznych, kamienowania, traktowania kobiet jak przedmioty, honorowych zabójstw, zmuszania dzieci do małżeństw, mordowania niewiernych, walki z wolnością słowa oraz poszanowaniem praw człowieka” – podkreśla bloger o nicku Ślepowid na stronach internetowych „Newsweeka”. To drugie zdanie jest zasadniczo słusznym wyliczeniem zjawisk występujących w świecie muzułmańskim, niektórych powszechnie.
Być może należałoby zacząć od pierwszego z nich: z definicji terroryzm polega na używaniu przemocy w celu zastraszenia i wymuszenia ustępstw na społecznościach czy państwach. „Terroryzm bronią słabych” – głosi też obiegowy sąd bezrozumnych obrońców, nie tylko islamu. Próba jednoznacznego określenia, która ze zbrojnych grup na świecie kwalifikuje się do tej kategorii, a która nie, to pływanie w mętnej wodzie. W Polsce za terrorystę może z powodzeniem uchodzić Józef Piłsudski (vide wydana niedawno praca „Polscy terroryści” Wojciecha Lady). Na świecie z epoki tuż powojennej można by dopisać też Menachema Begina, Jasera Arafata czy Nelsona Mandelę.
Niedawne obrady Zgromadzenia Ogólnego ONZ mogłyby w zasadzie uchodzić za zloty terrorystycznej międzynarodówki: w Nowym Jorku spotkali się przecież Haszim Thaci (do niedawna premier Kosowa, wcześniej jeden z komendantów Armii Wyzwolenia Kosowa – do II połowy lat 90. uważanej na Zachodzie za klasyczną grupę terrorystyczną), Recep Tayyip Erdogan (turecki prezydent, islamista: 10 miesięcy więzienia za zachęcanie do przemocy), José Mujica (prezydent Urugwaju, 14 lat w więzieniu za udział w partyzantce Tupamaros), Daniel Ortega (niegdysiejszy lider nikaraguańskich sandinistów), Jacob Zuma (towarzysz Mandeli, 10 lat odsiadki), Robert Mugabe (niegdyś dowódca Afrykańskiej Armii Wyzwolenia Narodowego Zimbabwe, 10 lat odsiadki), Xanana Gusmao (premier Timoru Wschodniego, były bojownik skazany na dożywocie, odsiedział 7 lat), a w końcu Mahmud Abbas (współtowarzysz Jasera Arafata w OWP).
Terroryzm muzułmański to jednak co innego. Przymiotnik „muzułmański” pojawia się tu nie bez powodu: w zjawisku tym splatają się dwa istotne dla historii tego świata wątki – funkcjonowanie islamu jako doktryny społeczno-politycznej, w uproszczeniu bliskiej ideologiom lewicowym, oraz słabość idei narodowych (z wyjątkiem Palestyńczyków), wynikającej z tego, że większość państw muzułmańskich to organizmy nowe. Te dwa elementy sprawiają, że terroryzm w formule znanej na Zachodzie na Bliskim Wschodzie się nie przyjął: po co adaptować lewackie formuły, skoro sprawiedliwość społeczna jest już uwzględniona w religii, i po co odwoływać się do ambicji narodowowyzwoleńczych, skoro przez przeszło tysiąclecie świat ten był ummą, wspólnotą wiernych, w której poszczególne grupy etniczne nie musiały walczyć o swoje, bo nikt ich nie prześladował ze względu na pochodzenie? W uproszczeniu można by znowu powiedzieć, że islam dostarczył terrorystom silnej bazy ideologicznej – w doktrynie kładzie się silny akcent na walkę z niesprawiedliwym władcą, a jednocześnie można swobodnie znaleźć „podkładkę” dla ustanowienia silnej władzy, byleby „prawowiernej”. No, ale trzeba jeszcze udowodnić, że jest się „prawowiernym”, najlepiej bardziej od innych „prawowiernych”. Walka o rząd to w świecie muzułmańskim walka o „rząd dusz”.
Rywalizacja trwa do dzisiaj, przybierając rozmaite formy. – „Szatańskie wersety” zawierają wiele nieprawdziwych interpretacji islamu, dają zły obraz Koranu i Proroka Mahometa – narzekał krytyk literackiego magazynu „Kayhan Farangi” w grudniu 1988 r. Jego perscy czytelnicy mogli przeczytać, że powieść rysuje „karykaturalny i zaburzony obraz islamskich zasad, któremu brak jakichkolwiek artystycznych atrybutów”. Autor nisko ocenił książkę.
Cóż, kiepska recenzja to dobry powód, żeby autor zamierzył się na pismaka. Stało się odwrotnie – do Teheranu zjechała delegacja sponsorowanej przez Saudyjczyków organizacji brytyjskich muzułmanów – Dżamat-e-Islami. Ich kampania przeciwko Rushdiemu trwała w najlepsze od chwili publikacji książki: jako pierwszy zresztą wciągnął „Szatańskie wersety” na indeks rząd Indii, wkrótce potem Pakistan i kolejne kraje. W Teheranie przyjezdni próbowali bezskutecznie dostać się do ajatollaha Chomeiniego, w końcu zadowolili się burzliwymi dyskusjami z kilkoma politykami z jego otoczenia. Najwyraźniej byli przekonujący – wieczorem 13 lutego schorowany ajatollah wezwał sekretarza i po zwyczajowej inwokacji podyktował: „Informuję wszystkich oddanych muzułmanów na świecie, że autor książki pod tytułem »Szatańskie wersety«, która została stworzona, wydrukowana i opublikowana w duchu walki z islamem, Prorokiem i Koranem, oraz ci, którzy są związani z tą publikacją, którzy byli świadomi tego, co zawiera, są skazani na śmierć. Wzywam wszystkich oddanych muzułmanów, by przeprowadzili jak najszybszą egzekucję tych ludzi, gdziekolwiek ich znajdą, aby już nikt nigdy nie ośmielił się obrażać świętości muzułmańskich. Jeśli ktoś zginie, wykonując to zadanie, stanie się męczennikiem”.
Ktokolwiek podpowiadał ajatollahowi, dążył do tego, by Republika Islamska wysunęła się przed szereg – w szczególności przed Saudów, z którymi Irańczycy toczą nieustanną walkę o rząd dusz w świecie muzułmańskim. Efekt był taki, że na świecie zaczęli ginąć wydawcy, tłumacze i sympatycy Rushdiego, a pierwsze – i przez dwadzieścia lat jedyne – polskie wydanie zostało pozbawione informacji o osobach zaangażowanych w przygotowanie książki do publikacji.
Współpracownicy Chomeiniego twierdzą dziś, że zmarły niecałe cztery miesiące później duchowny chciał odwołać fatwę, ale zanim do tego doszło, kompletnie zapadł na zdrowiu. A fatwy czołowego autorytetu szyitów nikt nie ma odwagi odwoływać – inicjatywa prezydenta Iranu Mohammada Chatamiego sprzed dekady spaliła na panewce.
Legitymizacja swojej władzy do dziś pozostaje piętą achillesową świata muzułmańskiego – nic dziwnego, że stosunkowo najstabilniejsze, a jednocześnie dosyć liberalne kraje świata arabskiego to Maroko i Jordania. W obu rządzą monarchowie, którzy potrafią wywieść swoje drzewo genealogiczne od Proroka – i choćby z tego powodu nie muszą nic nikomu udowadniać. Stabilność Arabii Saudyjskiej to z kolei zasługa sojuszu „tronu z ołtarzem”, rządzący królestwem Dom Saudów powiązał się z przywódcami wahabickimi – duchowni gwarantują dynastii poparcie, a ze swojej strony dwór robi wszystko, by zapewnić im „moralny monopol” w kraju, oraz daje im wolną rękę, m.in. w sponsorowaniu radykałów takich jak wspomniane Dżamat-e-Islami, ale też Osama bin Laden. Ten sojusz przesądza o tym, że strumień pieniędzy z Arabii Saudyjskiej, jaki trafia do rozmaitych – byle charyzmatycznych – radykałów na całym świecie, długo jeszcze nie wyschnie. Iran nie bez powodu przyjął miano Islamskiej Republiki i wypchnął na szczyty władzy duchownych – legitymacja moralna przekłada się na legitymację do sprawowania władzy, rzecz naturalna. Przy doktrynie próbował też manipulować Muammar Kaddafi, prezentując się jako obrońca afrykańskich muzułmanów i próbując w latach 70. kilkakrotnie stworzyć megapaństwo arabskie. Osama bin Laden swoje oświadczenia nie bez powodu nazywał fatwami, chociaż nie miał nic wspólnego ze stanem duchownym. Cóż, zawsze przecież „fatwa” brzmi lepiej, a nie wszyscy muszą znać wykształcenie autora.
Liczy się też skuteczność działań: muzułmanom, bez względu na narodowość, poglądy polityczne czy poziom wiary, podoba się, gdy silniejszy dostaje prztyczka od słabszego. Przekonanie o tym, że świat islamu jest poniewierany przez resztę globu – Zachód w szczególności – jest tam powszechne, choć różni się w zależności od stopnia sponiewierania: dlatego po 11 września Irańczycy zbierali się na ulicach, zapalając świeczki ku pamięci ofiar, a Palestyńczycy ze Strefy Gazy cieszyli i wygrażali pięściami na ulicach. Dlatego też kilka lat temu najpopularniejszym politykiem w krajach arabskich, w olbrzymiej mierze sunnickich, był szyita: lider Hezbollahu, szejk Nasrallah, którego podwładni w 2006 r. z powodzeniem odparli ofensywę armii izraelskiej na południu Libanu.
A skoro już przy Izraelu jesteśmy – w ostatnich latach Arabowie sygnalizowali, że mogliby dobić targu z rządem w Jerozolimie, stawiają jednak zaporowe z izraelskiej perspektywy warunki. Ale z drugiej strony oznacza to, że pogodzili się z istnieniem tego państwa – teraz idzie o cenę, jaką trzeba za to zapłacić.
Być może muzułmanie, połamawszy sobie zęby na Izraelu, postanowili przerzucić się na Europę. W końcu:
„Czarna flaga dżihadu zagraża nam wszystkim”
– alarmuje nie byle kto, bo publicysta „Spectatora” Douglas Murray. Jego artykuł to skrzętne wyliczenie wszystkich ataków antysemickich w państwach europejskich, przypadków, kiedy młodzi muzułmanie wyruszyli na front dżihadu w Syrii i Iraku, czy demonstracyjnych akcji z ostatnich miesięcy na wzór muzułmańskich „patroli moralności”, jakie pojawiły się w Niemczech. Święta wojna, święta racja: dżihad był, jest i będzie.
Tu uwaga techniczna: Allah nie ma zbyt wiele do powiedzenia o dżihadzie. W Koranie słowo to pojawia się dwa razy – w wersecie: „Ci, którzy uwierzyli i opuścili swoje domy dla sprawy Boga i starali się dla sprawy Allaha swoim bogactwem i swoim życiem, oni są najwspanialsi w oczach Allaha. To właśnie oni zatriumfują”. I jeszcze: „O, wy, którzy wierzycie! Nie bierzcie sobie mojego wroga i waszego wroga za przyjaciół. Czy zaofiarowalibyście im miłość, podczas gdy oni nie uwierzyli w Prawdę, jaka do was przybyła, i wygnali Posłańca i was samych z waszych domów tylko dlatego, że wy wierzycie w Allaha, Pana waszego? Kiedy wyruszacie, by starać się dla Mojej sprawy i by szukać Mojego upodobania, niektórzy z was posyłają im potajemnie wieści o umiłowaniu, Ja tymczasem najlepiej wiem, co ukrywacie i co ujawniacie. I jeśli ktoś z was tak czyni, rzeczywiście zboczył z właściwej drogi”.
W obu przypadkach słowo to tłumaczone jest tu jako „staranie się” o coś. Stąd przytaczany do znudzenia przez bezrozumnych obrońców islamu argument o „wielkim” dżihadzie, czyli właśnie podejmowanych staraniach zmierzających do samodoskonalenia na drodze wiary i „małym” dżihadzie, odnoszącym się do świętej wojny – z niewiernymi, a jakże. Warto wspomnieć o wszechobecności dżihadu w świecie muzułmańskim: słowo to jest dosyć popularnym imieniem męskim, ponadto trzeba też pamiętać, że w gorzej rozwiniętych krajach bywa, że dżihad pojawia się tylko na kilka godzin dziennie – bo słowem tym określa się również napięcie prądu elektrycznego. Wcześniej czy później każdy wierny ma więc do czynienia z dżihadem. Wielu uważa też, że może swobodnie go ogłosić – od dziesięciolatka, który ogłasza dżihad, by dostać się do kolejnej klasy, po Kaddafiego, który „wypowiedział” dżihad Szwajcarii, gdy tamtejsza policja aresztowała jego awanturującego się syna.
Ciekawe, że podobną karierę zrobiło w naszym kręgu kulturowym słowo „krucjata”. Wywołujące gęsią skórkę na plecach muzułmanów określenie pojawia się na okładkach książek („Diuna. Krucjata przeciw maszynom”), w gazetach („Krucjatę przeciw winu w internecie” ogłosiła w grudniu „Rzeczpospolita”, w „Dzienniku Bałtyckim” z kolei trwa „krucjata przeciw Nergalowi”). Krucjatę przeciw legalizacji homozwiązków prowadzą aktywiści prawicy, w Warszawie mamy do czynienia z „czerwoną krucjatą przeciw moralności” (skandal wokół prof. Chazana), a na wykopie swego czasu królowała „krucjata przeciw Madonnie” (piosenkarce, rzecz jasna).
Teoria na bok. Czy mamy dziś do czynienia z nagłym wzrostem przemocy ze strony muzułmanów żyjących e Europie lub do niej przyjeżdżających? Rozmaitej maści ugrupowania z Bliskiego Wschodu prowadziły w Europie działalność od pół wieku. W 1969 r. bojownicy Ludowego Frontu Wyzwolenia Palestyny (prawda, w sumie świeckiego, za to lewackiego) podkładali bomby w żydowskich sklepach w Londynie, wrzucali granaty do ambasad Izraela w Holandii i RFN oraz belgijskiego biura linii lotniczych El Al. Do zamachów i prób porywania samolotów dochodziło w Atenach i Zurychu. W 1972 r. Czarny Wrzesień zaatakował podczas olimpiady w Monachium. W 1975 r. komando Carlosa – najprawdopodobniej na zlecenie Libii – porwało w Wiedniu ministrów krajów OPEC. W 1985 r. uprowadzono włoski statek pasażerski „Achille Lauro”, w 1988 r. nad Lockerbie zamachowiec zdetonował bombę na pokładzie samolotu linii PanAm, w 1994 r. algierskie Zbrojne Grupy Islamskie uprowadziły do Marsylii samolot Air France, rok później detonowały bombę w paryskim metrze. Po kontynencie krążyły komanda polujące na tłumaczy i współpracowników Rushdiego, jak i na przeciwników poszczególnych reżimów – siepacze Saddama Husajna w 1988 r. zabili dwóch dysydentów, w Norwegii i Wielkiej Brytanii.
Biorąc pod uwagę, że muzułmanów w Europie w ostatnich dekadach gwałtownie przybywało, można się tylko dziwić, że poziom polityczno-religijnej przemocy jakoś znacząco nie wzrósł. Realna różnica polega być może na tym, że dziś możemy kadry z poszczególnych ataków oglądać w telewizjach informacyjnych przez cały dzień, a w internecie praktycznie nieustannie. Jeszcze w kilka dni po zamachach na portalu YouTube pojawiały się kolejne amatorskie nagrania poszczególnych epizodów dramatu, jaki rozegrał się w Paryżu. A nomen omen napięcie trzeba podtrzymywać, co na dłuższą metę buduje atmosferę zagrożenia. A kto w tej atmosferze zaprezentuje się jako prawdziwy i skuteczny obrońca przed dżihadystami, ten politycznie zapunktuje.
Ale to oznacza też, że dżihadystów będzie przybywać: europejskie programy integracji to w dużej mierze porażka. A tam, gdzie przynoszą jakieś efekty, swoje robią szklane sufity – alarmował kilka lat temu tygodnik „Der Spiegel”, że najlepiej zintegrowani i wykształceni Turcy nad Renem wolą wracać do Turcji, niż zderzać się z niechęcią swoich sąsiadów. Indagowani przez dziennikarzy absolwenci tureckiego pochodzenia opowiadali o otwarcie okazywanej im niechęci. Z kolei we Francji badacze kilka lat temu dokonali eksperymentu: stworzyli kilkanaście fikcyjnych CV, w tym zawierające rozmaite parametry, jak nazwisko – ale też adres zamieszkania – wskazujące na etniczne pochodzenie właściciela, i rozesłali do firm w Paryżu, które zamieściły ogłoszenia o wakatach. Z badania dosyć jasno wynikało, że osoby o personaliach kojarzących się z Bliskim Wschodem albo mające w adresie choćby ślad takiej konotacji (wystarczył numer oznaczający którąś z przedmiejskich dzielnic zamieszkanych, jak wiadomo, przede wszystkim przez imigrantów), rzadko otrzymywały jakąś odpowiedź, a jeśli już – to odmowną. Sytuacja wygląda znacznie lepiej, gdy w grę wchodziło „rdzennie francuskie” CV. Nie wiedzieć czemu, w wieloetnicznych Stanach Zjednoczonych integracja tamtejszych muzułmanów wychodzi znacznie lepiej, choć w świecie muzułmańskim trudno o sympatię dla tego kraju.