Alkohol piją nie tylko bydlaki. I nie tylko zwyrodnialcy jeżdżą na podwójnym gazie. Zdarza się to także porządnym ludziom. Nie bandytom, nie samym alkoholikom. Zwyczajnym matkom i ojcom. Przykładnym pracownikom, zdyscyplinowanym na co dzień obywatelom, którzy nigdy nie rzucili nawet papierka na chodnik i segregują śmieci.
Większość osób, z którymi rozmawiałam, bardzo tego żałuje. I czynienie narodowej histerii z jednego – prawda, bardzo tragicznego – wypadku, żądania zaostrzenia kar, wsadzania wszystkich „z procentami” do więzienia to przejaw nieroztropności i braku zdolności analitycznego myślenia. Po pierwsze, jak już kilkakrotnie pisaliśmy, wbrew temu, co fundują rozognionej opinii publicznej stabloidyzowane media i cyniczni, grzejący się w żarze tej awantury politycy, to nie nietrzeźwi kierowcy są sprawcami większości wypadków. Uwaga: stanowią ich niecałe 8 proc. Co więcej, zdecydowaną większość – 83,6 proc. – również tych kraks, których skutkiem jest czyjaś śmierć, powodują osoby trzeźwe.
To nie znaczy, że wzywam do wprowadzenia prawa zobowiązującego do wychylenia setki, nim się przekręci kluczyk w stacyjce. To nie znaczy, że nie potępiam jeżdżenia po pijanemu. Chciałabym jedynie zaapelować o odrobinę zdrowego rozsądku. I jeszcze jedno: łatwość, z jaką dotarłam w ciągu dwóch dni do osób, które podzieliły się ze mną opowieściami o swoich alkoholowych rajdach, świadczy o powszechności tego procederu. To nad tym trzeba się zastanowić.

Dorota, lat 40, księgowa, Warszawa

Nie wiem, ile miałam promili we krwi, kiedy pędziłam autem do sklepu po następną butelkę łiskacza. Pewnie dużo, bo nic z tego nie pamiętam. To było sześć lat temu. Wynajmowaliśmy z mężem i córeczką połowę willi w jednej ze stołecznych dzielnic. Wpadli znajomi. Siedzieliśmy na tarasie, grill dymił, jedliśmy, gadaliśmy i piliśmy. Ja czerwone wino, rzadko zdarza mi się używać mocniejszych alkoholi. Ale coś mnie wtedy skusiło, bo odstawiłam kieliszek i sięgnęłam po szklankę. Whisky z colą i lodem zasmakowała mi jak nigdy wcześniej. Byłam w świetnym nastroju. Niestety to, co się zdarzyło później, znam tylko z opowieści innych. Urwał mi się film. Podobno nie było widać po mnie, jak bardzo jestem pijana. Sprawiałam raczej wrażenie osoby na lekkim rauszu. Wygłupiałam się, sypałam opowieściami. Jak nie ja. W pewnym momencie ponurym tonem obwieściłam, że skończyła się whisky, ale ja to zaraz załatwię. Zanim ktokolwiek zdołał mnie zatrzymać, już siedziałam za kierownicą naszego auta. Krzyczeli za mną, żebym się zatrzymała, ale byłam głucha. Musiałam jechać bardzo szybko, bo wróciłam dosłownie po paru minutach. Butelka powędrowała na stół. Na drugi dzień, kiedy mąż opowiedział mi o tych moich ekscesach, zrobiło mi się słabo. Oblał mnie zimny pot. Zaczęłam gorączkowo sprawdzać wiadomości w sieci: czy czasem policja nie szuka jakiegoś sprawcy, który potrącił, zabił i zbiegł. Mąż mnie uspokoił, że już wczoraj dokładnie obejrzał samochód, żadnego wgniecenia. Ale i tak nie mogłam przestać się trząść. Potem jeszcze przez długi czas w głowie odgrywał mi się ten film: przejeżdżam kogoś, zabieram mu życie, rujnuję swoją przyszłość, swojej rodziny. Już nigdy więcej, postanowiłam. I dotrzymałam słowa. Inna sprawa, że na imprezach ograniczam się do czerwonego wina. Nie jeżdżę też na kacu. I jeszcze jedna rzecz. Okazało się, że tamtego dnia wcale nie zabrakło nam alkoholu. W barku stały jeszcze dwie flaszki.

Andrzej, 42 lata, dziennikarz, Warszawa

Zdarzyło mi się, dwa razy, przynajmniej tylu mam świadomość. Nie tak, że wstałem od stołu i pojechałem, to były kacówki. W 2000 r. kupiłem sobie pierwszy samochód. Wcześniej podróżowałem zwykle pociągami lub stopem, więc problem jazdy po spożyciu nie występował. Pamiętam, że kilka tygodni później, w piątek, spotkaliśmy się ze znajomym w domu i zeszło nam to spotkanie do późnej nocy. Nie pamiętam, ile wypiliśmy, ale nie były to wielkie ilości (ale małe też nie). Kompletnie zapomniałem, i ja, i żona, że w sobotę mamy jechać do Łodzi i cokolwiek by się działo, wyjazdu nie możemy odłożyć. Wstaliśmy przed południem, mieliśmy być na czwartą w Łodzi. Pierwsza myśl: pociąg. Ale nie było o tej porze. Druga: samochód. I pojechaliśmy. Pamiętam, że mało nie wpadłem wtedy w paranoję, widziałem policyjny radiowóz za każdym zakrętem. Dojechaliśmy szczęśliwi.
Drugi raz pamiętam dokładniej, to było 10 kwietnia 2010 r. Sytuacja podobna: znajomy (ten sam!), spotkanie w piątek do późnej nocy, tym razem to może raczej do świtu, bo skończyliśmy o czwartej nad ranem. Rano obudził mnie telefon brata – spadł samolot z prezydentem. Pierwsza myśl – trzeba do redakcji, będziemy robić wydanie specjalne. Druga – wczoraj piłem. Pech chciał, że byliśmy wtedy 200 km od Warszawy. Wziąłem lodowaty prysznic, wypiłem dwie kawy, zabrałem znajomego, który wracał razem ze mną, i pojechaliśmy z duszą na ramieniu. Miałem nadzieję, że nawet w razie kontroli policja zrozumie sytuację. Choć sam nie wiem, czy na ich miejscu ja bym zrozumiał.

Dariusz Dyrda, 50 lat, pisarz i dziennikarz, Katowice

Nie jestem w stanie nawet oszacować, ile razy jechałem pod wpływem alkoholu. Setki? Przez 10 lat prawie każdego dnia jeździłem po piwie. Znacznie rzadziej po pół litrze, ale też się zdarzało. Takie to były czasy. I taki styl. Redakcje katowickich gazet mieściły się wtedy na Rynku, w Domu Prasy. Na dole tego przybytku była restauracja, w zasadzie nasz drugi dom. Zaczynało się rano, szło się zjeść jakiegoś tatara na śniadanie. I popić go piwem albo setką. A przecież było jeszcze drugie śniadanie, obiad, spotkanie z informatorem. A pod wieczór autem do domu. Czy się nie bałem? Bałem się. Głównie tego, że mnie złapią i będę miał kłopoty. I złapali mnie. Żeby było zabawniej, wypiłem kilka godzin wcześniej raptem dwa piwa. Policjanci zatrzymali mnie, coś im się nie spodobało, mówią, że pojedziemy do komendy na alkomat. Chyba że jakoś się dogadamy. Byłem pewien swego. Możemy jechać – warknąłem. No i okazało się, że mam 0,28. Straciłem prawo jazdy na pół roku. Jeszcze śmieszniejszy jest inny przypadek: byłem na jakiejś promocji, wypiłem tam cztery piwa. Wyszedłem, wsiadam do samochodu, ruszam, policyjny lizak. Panie kierowco, pojedziemy zbadać trzeźwość. Patrzę, a to znajomy gliniarz. – Mirek – mówię – nie wygłupiaj się. – Na służbie proszę do mnie się zwracać panie aspirancie – odpowiedział. Przyjeżdżamy na komendę, idę dmuchać, pewien, że znów wyląduję bez prawka. Dmucham, a tam 000. Zgłupiałem. Gliniarz zaczął mnie przepraszać: – Sorry, Darek, ale wiesz, służba nie drużba. – Proszę do mnie się zwracać panie redaktorze. I proszę odwieźć mnie do mojego auta – rzuciłem, wciąż nie rozumiejąc, co się tak naprawdę stało. Odszedł jak niepyszny. A policjantka, która obsługiwała urządzenie, uśmiechnęła się zawadiacko i powiedziała: Ma pan szczęście, że pana lubię, redaktorze.
Pytasz, czy się nie bałem, że zrobię komuś krzywdę. Nie. Byłem bardzo ostrożny. Dostosowywałem prędkość do swoich zaburzonych przez alkohol refleksu, zdolności postrzegania. Dobry kierowca, a za takiego się uważam, może wypić trochę, zanim pojedzie. Ale po alkoholu musi jechać jak po gołoledzi – powoli i maksymalnie skoncentrowany. Groźniejsze są bezmózgi, które są groźne zawsze, czy to trzeźwe, czy to pijane.
Jestem abstynentem od 2000 r. Rzuciłem alkohol, także dlatego że zaostrzono kary za jeżdżenie po pijaku. A ja swój limit szczęścia wyczerpałem. I chociaż uważam, że po alkoholu da się jeździć bezpiecznie, nie jestem przeciwnikiem zaostrzania kar. Bo większości Polaków po kilku setkach włącza się ułańska fantazja i zamiast ostrożności mamy rajdowe popisy.

Tomasz, 27 lat, PR-owiec, Warszawa

Pojechaliśmy na działkę mojego kolegi, jego rodzice mają nad rzeką dom. Taka studencka impreza, mieszane, damsko-męskie towarzystwo, dziesięć osób. Zainstalowaliśmy się tam i zaczęliśmy walczyć z browarami. Spokojnie, ale stanowczo. W pewnym momencie zadzwonił telefon kolegi. Rozmawia, robi się blady, jest bardzo zdenerwowany. Okazuje się: babcia. Nie, nie umarła ani nie zachorowała, ale dzwoniła, że ktoś się jej włamał do mieszkania. Zamknęła się w sypialni i bardzo się boi. Dostawała kobieta histerii. Do domu babci było kilkadziesiąt kilometrów, mówimy koledze, żeby dzwonił na policję, bo zanim się tam dostanie, może stać się coś złego. Ale nie słuchał, był z nią bardzo emocjonalnie związany, taki babciny wnusio. Powtarzał, że musi jechać, że nic go nie obchodzi, że ona na niego liczy. Nie byliśmy jakoś bardzo pijani, ale każdy już wypił po kilka piwek. Więc zaczęliśmy szukać tego, kto spożył najmniej. Pech sprawił, że kolega, który wypił tylko jedno piwo, nie wziął ze sobą na działkę okularów, a bez nich nic nie widział na oczy. Padło więc na mnie. Podwiozłem kumpla kilka kilometrów do kolejki, bo uznałem, że nie będę jednak ryzykował jazdy na dłuższej trasie. I wróciłem na imprezę, on już nie. Wiem, że to było nierozsądne, ale w emocjach uznaliśmy to za świetny pomysł. Potem się okazało, że babci się wydawało. Żadnego włamania nie było.

Piotr, lat 60, technik ogrodnik, Łomianki

Zdarzyło mi się dwa razy jechać po alkoholu. Za każdym razem z winy rodziny. A konkretnie córki i żony. Ja nie potrafię im odmówić niczego. Raz siedzę sobie w domu, sam, w lampce ballantine’s, relaks. Żona z córką wybrały się na zakupy. Minęło trochę czasu, ubyło trunku w butelce. Telefon: przyjedź po nas, bo strasznie leje. Tłumaczę kobietom, że wypiłem i nie mogę. Pretensja: „Zawsze masz jakieś wymówki. A w ogóle to nie marudź, wyciągaj auto z garażu, masz blisko”. I jak ostatni wół, posłuszny temu, kto trzyma za kółko w nosie, pojechałem po nie. Jakieś dwa kilometry. Drugi raz, kiedy zadzwonił telefon, byłem w o wiele gorszej kondycji. Było nad ranem, a ja piłem do późnej nocy. Tym razem dzwoniła córka, z płaczem. Ktoś się dobijał do jej drzwi, a mieszkała sama. Tato, tato, zrób coś! Jak wariat biegłem do samochodu, za mną żona. Gnałem przez uliczki. Nikogo już nie było. Pewnie jakiś pijak pomylił drzwi. Wytrzeźwiałem. Do domu jednak wracaliśmy już pieszo.

Kazimierz, 38 lat, budowlaniec

To było w wieczór kawalerski mojego szwagra. Pojechaliśmy w ośmiu chłopa nad jezioro. Głusza, lasy, ognisko. I ostra popijawa. Tak ostra, że zabrakło wódki. Ale zamiast powiedzieć: dość, postanowiliśmy jechać do znajdującego się kilkanaście kilometrów stamtąd sklepu po gorzałę. Wpakowaliśmy się w czterech do starego rozlatującego się fiata i hajda! Nie baliśmy się szczególnie, że zostaniemy przyłapani, bo to była taka opustoszała droga przez las. Raz na ruski rok coś tamtędy przejeżdżało. No i jakoś doturlaliśmy się do nocnego, zrobiliśmy zakupy, wróciliśmy pić dalej. Na drugi dzień wcale nie mieliśmy wyrzutów sumienia. Czemu o tym opowiadam? Bo kilka dni później okradli domek miejscowego komendanta policji. Wkurzył się i rozstawił tam patrole. A ta impreza miała się właśnie odbyć później, tylko przesunęliśmy termin, bo nie wszystkim pasowało.

Hanka, 50 lat, menedżer, Śląsk

To było z 10 lat temu. Mam mocną głowę, mogę wypić dużo, większość facetów jestem w stanie przepić. Ale z zasady nie jeżdżę po alkoholu. Wygodniej wziąć taksówkę. To był wyjazd integracyjny. W pięknych, aczkolwiek nieco dzikich okolicznościach przyrody. Jak to na takich wyjazdach: najpierw trochę picu ze szkoleniami, jakieś zajęcia sportowe, potem integracja. Nie ma możliwości, żeby ktoś był trzeźwy. Jedna z moich koleżanek była bardziej pijana niż inni. To miła, pełna entuzjazmu dziewczyna, a wtedy jeszcze opętał ją alkoholowy demon miłości do całego świata. Do tego stopnia, że kiedy impreza się kończyła, a ognisko dogasało, postanowiła pomóc personelowi technicznemu (też wszyscy nawaleni) w jego wygaszaniu. I zaczęła przenosić gołymi rękami cegły, na których był ustawiony garnek z pieczonkami. Była znieczulona, ale nie aż tak. Po kilku chwilach sygnał ze spalonych dłoni dotarł do mózgu. Zaczęła wyć. I nie chciała skończyć. Dzwoniliśmy na pogotowie, ale powiedzieli, że mogą przysłać karetkę za półtorej godziny. Mieli inne, pilniejsze wypadki, tu nie było zagrożenia życia. Wsadziłam ją do auta i wydającą przeraźliwe dźwięki zawiozłam do najbliższego szpitala. Skóra wewnątrz dłoni była zwęglona. Strasznie to wyglądało.
Wróciłam na miejsce samochodem – musiałam przypilnować, żeby inny głupek nie zrobił sobie krzywdy.
Wściekła, niewyspana, w kiepskiej formie, bladym świtem pojechałam do szpitala. Myślałam, co będzie z tymi jej rękami, czy nie wywiążą się komplikacje i tak dalej. Na miejscu zastałam moją koleżankę nieco skacowaną, ale w doskonałym humorze. Prawiła komplementy personelowi lekarskiemu i pielęgniarkom, kokietowała. Nafaszerowana środkami przeciwbólowymi, podłączona do kroplówki z glukozą, przeżywała najbardziej komfortowe trzeźwienie w swoim życiu. Ja już nigdy nie wsiadłam za kierownicę „po”. Tamta jeszcze kilka razy zrobiła sobie kuku po pijanemu. Na szczęście nie ma prawa jazdy.

Robert, 25 lat, student, Szczecin

To było w zeszłą zimę. Miałem zły czas. Depresja, serce bolało. Chlałem. Śmigałem samochodem do baru, piłem jakby Zły mnie opętał, wracałem. Czasem nie pamiętałem, gdzie zaparkowałem. Szukałem godzinami auta. Potem znajdowałem je otwarte i zarzygane. Kiedyś dzwoni facet, któremu odbiłem laskę. „Ty s...wielu, nie dość, że zarwałeś moją kobietę, to jeszcze woziłeś ją po pijaku. Zakatuję cię”. Ale mnie wtedy było wszystko jedno. Teraz ogarnąłem się, żałuję. Nie wiem jednak, czy to się nie powtórzy.

Katarzyna, 47 lat, nauczycielka, niewielka miejscowość na Mazowszu

Sprawdzałam klasówki, piłam wino i nerwowo zerkałam na zegarek. Mój 15-letni syn powinien dawno już być w domu. Komórka nie odpowiadała. Kiedy rozbrzmiał dzwonek w moim telefonie, myślałam, że to Młody. Ale to był niezidentyfikowany numer. „Mówi oficer dyżurny Komendy Powiatowej w X. Proszę zgłosić się po syna, został zatrzymany na niszczeniu mienia prywatnego”. Mąż spał, nie chciałam go budzić. Nie miałam do kogo zadzwonić. Umyłam zęby, wrzuciłam do ust paczkę gum do żucia. Pojechałam. Lwica rzucająca się, by uratować swoje młode. Przywiozłam gówniarza do domu. Okazało się, że razem z kolegami malowali sprejem jakieś napisy na murach. „Niech się pani nie martwi, ta sprawa nie wyjdzie poza te mury” – mówił policjant, kiedy widział, jak się trzęsę ze zdenerwowania. Ciekawe, co by powiedział, gdyby wiedział, że szanowana w mieście pani profesor jeździ na bani.

Jan, 60 lat, emerytowany policjant z południa Polski

Często razem z żoną jeździliśmy do oddalonego o 9 km od naszego domu lokalu na wieczorne imprezy. Ja starałem się nie pić nic poza wodą mineralną i sokami, ale czasem mi się zdarzało ulec namowom. Jakoś tak jest, że kiedy człowiek wypije jeden kieliszek, następne jakoś same wskakują mu do ust. I bywało nieraz, że wracałem na bańce. Ale byłem bardzo pewny siebie. Drogę do domu znałem jak swój przedpokój. Mógłbym jeździć z zawiązanymi oczyma. Zatrzymania przez patrol się nie bałem – koledzy. To zdarzyło się podczas zimnej, deszczowej jesiennej nocy. Prawdę mówiąc, nie wiem dokładnie, jak to było. Po prostu: tutaj jechałem, a już siedziałem w rowie z maską na przydrożnym drzewie. Obok mnie siedziała żona. Na tylnej kanapie znajome małżeństwo. Nikomu nic się nie stało. Żadne z nas nie miało nawet siniaka. Auto wymagało blacharza. Wspólnymi siłami wypchnęliśmy je z rowu. Na szczęście nadawało się do jazdy. Wróciliśmy szczęśliwie do domu. To był mój ostatni rajd po alkoholu. Uświadomiłem sobie bowiem, że mogliśmy nie wrócić.