Z zachwytu nad obfitością jedzenia folgujemy sobie ponad miarę. W biegu wrzucamy w siebie góry żywności, zapominając o poście - z Jarosławem Dumanowskim, profesorem Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu (Instytut Historii i Archiwistyki, Centrum Badań nad Historią i Kulturą Wyżywienia, rozmawia Mira Suchodolska.
Grzeszymy nieumiarkowaniem w jedzeniu i piciu? Mam wrażenie, że ten grzech nieszczególnie nas już dotyczy: dziś głównym tematem są diety. A jeśli chodzi o opilstwo, to w spożyciu alkoholu jesteśmy poniżej średniej unijnej.
Oj, ciężko grzeszymy. Zdrowa żywność jest w zainteresowaniu elity, reszta się obżera. Proszę spojrzeć na te fast foody, na przechodzących ulicą ludzi pożerających monstrualnej wielkości kebaby, na ogromne porcje w restauracjach. Bardzo szybko przeskoczyliśmy z czasów biedy do epoki nadmiaru. Wciąż jesteśmy zachwyceni obfitością jedzenia, mniejszą uwagę zwracamy na to, że jest niskiej jakości, przesycone chemią, uprzemysłowione. Przy nadmiarze taniego jedzenia mamy niedobór czasu, a to jest deficyt, który nie sprzyja zdrowemu życiu. Brakuje go nam na gotowanie, spokojne myślenie o jedzeniu. Żyjemy szybko, szybko pracujemy, wciąż biegniemy i w przerwach wrzucamy w siebie góry żywności.

Zastanawiam się, dlaczego obżarstwo zostało ustanowione jednym z grzechów głównych – przecież było to w czasach, kiedy głód, a nie nadmiar pożywienia był problemem.

Tu mnie pani zaskoczyła. Jako historyk podejrzewam, że było to związane z panującą w dawnych czasach nauką o zdrowiu. Mówiła ona o potrzebie zachowania równowagi i spokoju, tak aby nie dopuścić do nadmiernego wybujania któregoś z humorów (ciepła, zimna, wilgotności i suchości) wpływających na temperament człowieka. Poza tym jedzenie kojarzy się z ciałem, a więc seksem, dlatego objadanie się mogło prowadzić do nieczystych myśli i czynów. Do tego należy dodać chrześcijański nakaz dzielenia się. Temu, kto popełniał grzech obżarstwa, niewiele zostawało dla innych.
Wydaje mi się, że właśnie w dawnych wiekach obżarstwo i opilstwo były przypadłością bogaczy. Te uczty wielodniowe, te stada wołów i baranów idących na rożen, te osuszane beczki węgrzynów. Gdzie nam dziś do naszych przodków.
Może tak to wygląda na pierwszy rzut oka, ale jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, jaka była wówczas rola postu, i to, jak długo trwał, obraz nie będzie już tak jednoznaczny. Post trwał – licząc do kupy – okrągłe pół roku. W każdym tygodniu była to środa (poniżenie Chrystusa), piątek (ukrzyżowanie) i sobota, jako że była wigilią niedzieli. A w wigilię każdego święta należało pościć i suszyć. Do tego 40 dni Wielkiego Postu przed Wielkanocą, specjalne posty kwartalne i mnóstwo innych pomniejszych okazji. Trzeba też wiedzieć, że post nie dotyczył tylko mięs, ale wszystkich produktów odzwierzęcych – mleka, masła, serów. Więc jeśli na południu Europy, gdzie jest dostatek owoców, warzyw, ryb i oliwy, można było jakoś przeżyć, to na północy kontynentu, a zwłaszcza w bardzo religijnej Polsce, post był bardzo ciężki do zniesienia. W dodatku, nawet wówczas, kiedy Rzym zaczął liberalizować podejście do postu, dopuszczając np. picie mleka, u nas wciąż ściśle się wszystkich rygorów trzymano. Stąd powstało nawet określenie Ieiunium Polonicum, polski post, coś dziwacznie, przesadnie surowego. Są świadectwa historyczne pisane przez obcokrajowców, którym przyszło gościć w naszym kraju, mówiące o tym, jak ledwo z życiem uszli, kiedy pobożny lud przydybał ich na łamaniu obowiązujących u nas zasad poszczenia. Ci, którzy musieli zatrzymać się na dłużej, opisują, jak w wielkiej tajemnicy, przy zasłoniętych oknach, w dni postne raczyli się zakazanym mlekiem. Funkcjonowało wówczas takie powiedzenie, że Mazurowi (chodzi o mieszkańca Warszawy i okolic) łatwiej człowieka zabić, niż ser zjeść. Tak więc nawet jeśli naszym pradziadom zdarzało się grzeszyć nadmiernym objadaniem się czy upijaniem, musimy pamiętać, że były to uciechy okupione wielodniową drakońską dietą, o której dzisiaj może tylko modelkom się śniło.
Więc skąd się wzięły te wielkie brzuszyska pod żupanami, te grube karki dźwigające głowy z nalanymi gębami?
Jedzenie decyduje o wielu sprawach, także o wyglądzie ludzi. Ludzie średniowiecza, z konieczności spożywający postne potrawy, w większości sporządzane bez tłuszczu, za to gotowane często na occie (wierzono w jego zdrowotny, wysuszający nadmierną wilgotność, wpływ na organizm), mieli aparycję dosyć specyficzną. Proszę przypomnieć sobie te niewiasty na gotyckich obrazach: o długich, wąskich twarzach z wysklepionymi czołami i zapadniętymi policzkami, ich głowy tkwią na długich, wydawałoby się chybotliwych szyjach. W ich oczach dostrzegam głód. Jednak wraz z łagodzeniem religijnych obyczajów, ze zmianą priorytetów i mód, tak już koło XVI w. kobiece kształty stają się coraz bardziej rubensowskie. Tak samo wypełniają się sylwetki mężczyzn. I już wiemy, że nasi rodacy żyjący w rzeczpospolitej szlacheckiej bardziej sobie folgowali przy stole i więcej radości czerpali z pożywienia. Z kolei w średniowieczu obżarstwo – kiedy do niego dochodziło – wśród tych wygłodniałych ludzi bardziej kłuło w oczy. Natomiast we współczesnym świecie ludzie, którzy stołują się w fast foodach, różnią się wyglądem od tych, którzy kupują żywność w ekologicznych sklepach. Ba, oni nawet myślą inaczej.
Jedzenie zawsze mówiło o tym, w jakim miejscu drabiny społecznej znajduje się ucztujący. Pokaż mi swój talerz, a powiem ci, kim jesteś. Opis niektórych potraw szokuje. Torty z sadzawkami z białego miodu albo pieczony kapłon, który dzióbnięty widelcem zeskakuje ze stołu...
W pierwszej polskiej książce kucharskiej „Compendium ferculorum” Stanisława Czernieckiego z 1682 r. są przepisy na 333 potrawy – od mięsiw poczynając, poprzez rozmaite ryby, na potrawach mącznych i kilku rodzajach jajecznicy kończąc. Ale wśród tych normalnych dań są trzy szczególne, traktowane przez autora raczej jako dowcip. To kapłon we flaszy, szczupak w całości w części pieczony, w części gotowany, a w części smażony. I jeszcze rosół ze złotem i perłą.
Wiem, jak przyrządzić taką rybę: nabić na rożen, część obwiązać szmatką i polewać octem, żeby się pod nią mięso gotowało. Część polewać tłuszczem – będzie ryba smażona. A ta, którą zostawimy, upiecze się. Ale jak takiego kapłona wcisnąć do flaszki?
Te flasze bardziej przypominały nasze słoiki niż butelki. Z kolei na kapłona, wykastrowanego koguta, był taki sposób: luzowało się kości, luzowało mięso, zostawiało sam worek ze skóry. I pozaszywawszy otwory, prócz jednego, wciskało go do flaszy. Następnie, za pomocą lejka, napełniano mieszaniną jajek i mleka, po czym gotowano w większym naczyniu. Masa pęczniała i kapłon gotowy. Z kolei ten, o którym pani wspomniała, skaczący ze stołu, to był ptak upity alkoholem do nieprzytomności, lekko podpieczony, i w stanie otumanienia położony na półmisek. Taki okrutny żart. Trzeba jednak wiedzieć, że w baroku bardzo ceniono sobie iluzję, koncept, zaskoczenie biesiadników. Przepis na te potrawy został zresztą skopiowany przez Czernieckiego z książek francuskich, tymczasem w naszej świadomości właśnie takie dziwactwa zakorzeniły się jako tradycyjne polskie potrawy spożywane w dawnych czasach. Błąd. Tak samo jak błędem jest myślenie, że tradycyjną polską potrawą jest schabowy w panierce. Wieprzowiną wśród elit gardzono i raczej jej nie jedzono. Znajdowała się na samym dole produktów zdatnych do spożycia – obowiązywała ścisła hierarchia tego, co jest godne znaleźć się na stole. W tej pierwszej książce kucharskiej było kilka przepisów na ślimaki, ale mięso świni funkcjonowało jedynie jako dodatek do potraw: typu słonina do szpikowania czy kości do wywaru. Preferowane były produkty znajdujące się blisko nieba: ptaki, zwłaszcza skowronki, ale także drób, głównie ten, który potrafił podlatywać. Albo owoce rosnące na drzewach. Z ryb te pływające na płyciznach, bo głębinowe były czymś podłym. A świnia taplająca się w błocie, rzepa czy inne warzywa, postrzegane były jako coś nieczystego, prostackiego. Z kolei zwyczaj panierowania potraw, który przyszedł do nas z zagranicy, był obśmiewany, traktowany jako psucie jedzenia.
Albo jako chęć ukrycia nieświeżych produktów pod warstwą wysuszonego chleba.
Właśnie. Mnie jednak bardziej od tych dziwacznych potraw fascynuje coś innego: niesamowita inwencja polskich kucharzy, którzy wobec tych licznych zakazów religijnych wymyślali najrozmaitsze przepisy na dania postne, które udawały – wyglądem i smakiem – mięso. Znajdziemy rady, jak z ryb zrobić np. cielęcinę, jak je siekać, barwić, doprawiać, aby oszukać zmysły. Potem z tej rybnej cielęciny robiło się kiełbasy i kiszki, a z nich pasztety. Albo jaja, które też przecież niedostępne w poście, były miłym ubarwieniem niczym niekraszonego barszczu, który jedzono przez 40 dni, a który gotowało się z zapomnianej już rośliny zielonej, czyli barszczu zwyczajnego.
Jeśli o barszczu mowa, to dziś nie wyobrażamy sobie innego, niż ten robiony z buraków.
W XVI w. zaś gotowało się go głównie z tej rośliny, z rodziny selerowatych, a konkretnie z jej ukiszonych liści. Potem nazwa przeszła na wszystkie kwaśne zupy. Tak naprawdę zresztą to żur jest tą samą zupą, po prostu kwaśną. Jej nazwa pochodzi z niemieckiego, dopiero w późniejszych czasach zaczęto rozróżniać między żurkiem robionym z mąki a innymi zupami z kiszonek.
Jaki był ten staropolski smak? Jeśli nie jest to schabowy w panierce, to gdzie go szukać? W barszczu?
Charakterystyczną cechą kuchni staropolskiej była jej całkowita odrębność, archaiczność i opór wobec zagranicznych wpływów. A tym smakiem była... polifoniczność smaków, łączenie ich w oryginalny, typowy tylko dla nas sposób. Kwaśne, czyli ocet, ale także sok z winogron, agrestu, cytryn czy limonek. Słodkie, czyli cukier albo miód. Ostre, a więc pieprz i różne inne przyprawy, jak imbir czy gałka muszkatołowa. Wszystko w jednym, zagęszczone jeszcze piernikiem albo warzywami. Tego polifonicznego smaku broniono, był częścią naszej tożsamości. Kiedy w XVII w. z Francji zaczęła się na inne kraje europejskie rozprzestrzeniać rewolucja kulinarna polegająca na powrocie do naturalnego smaku potraw, ascezy w używaniu przypraw, Polacy powiedzieli: nie. I do dziś coś nam z tego zostało, mamy to w pamięci genetycznej. Jednak w XVIII w. kiedy to na dobre rozgorzała walka kontusza z frakiem i peruki z podgoloną głową, staropolski smak znalazł się w odwrocie. Najpierw światowe nowinki zaczęły zdobywać stoły elit, potem schodziły niżej. Takim kamieniem milowym w historii polskiej kuchni jest napisany przez Wojciecha Wielądka i wydany po raz pierwszy w 1783 r. „Kucharz doskonały”, książka kucharska, w której widać już zastępowanie kontrastów smakowych i ostrych przypraw dążeniem do naturalności. A zwłaszcza separacją cukru od mięs – to jest tabu, którego nie wyzbyliśmy się do dzisiaj. No, chyba że eksperymentujemy z kuchnią azjatycką.
Ciekawa jestem, czy była w staropolskiej kuchni jakaś potrawa, która zdobyła jeśli nie świat, to przynajmniej Europę.
Była, była. Szczupak po polsku. To nawet nie potrawa, ale cały dział kuchni, przepisy na tę rybę powtarzano w książkach kucharskich na całym kontynencie już od średniowiecza. W ogóle ryby rządziły wówczas w naszej kuchni. Specjalnością były słodkowodne, szlachta zakładała stawy, w których hodowano nie tylko karpie, lecz także np. zapomniane dziś certy. Mieliśmy tysiące przepisów na rybne potrawy, np. na niebieskie pstrągi (przyrządzane w occie). Jednak przez cudzoziemców nasze gusta dotyczące potraw nie były do końca akceptowane. Kiedy w 1646 r. królowa Ludwika Maria, wydana za Jana II Kazimierza, przybyła razem ze świtą do Polski, uczta w Gdańsku, którą dla nich przygotowano, nie tyle ich rozczarowała, co wydała im się horrorem. Z dokumentów, które się zachowały, wynika, że zarówno królowa, jak i dwór uznali potrawy im zaserwowane za całkowicie niejadalne. Ostre, palące, dziwaczne. A do tego kiszonki, które im śmierdziały i wydawały się zepsute. Na szczęście dworzanin znalazł w kuchni dwie kuropatwy, które jakimś cudem uszły zabiegom polskich kucharzy, i przyrządził je dla swojej pani na zachodnią modłę. Tak nawiasem mówiąc, to kiszone ogórki i kapusta czy zsiadłe mleko nadal są obrzydliwe dla większości innych nacji.
Co z naszą gościnnością? Bo ta chyba nie jest mitem.
I tak, i nie. Jeśli mówimy o ucztach magnackich, które były specyficznym spektaklem społecznym ściągającym setki, czasem tysiące biesiadników, to faktycznie w czasach Polski szlacheckiej była to wręcz dziedzina sztuki, teatr, którego spektakle były pisane i reżyserowane w najdrobniejszych szczegółach. Te uczty angażowały wszystkie zmysły – liczył się nie tyle sam smak, co oprawa. Znany jest scenariusz uczty weselnej córki Jerzego Sebastiana Lubomirskiego wyprawionej w 1661 r. Czerniecki opisując ją, wylicza dziesiątki tysięcy ryb, tysiące sztuk drobiu, setki wołów i cieląt tudzież baranów, a do tego 300 kop jaj. Jednak należy pamiętać o kilku rzeczach: to był jeden z najznakomitszych magnatów, więc musiał się pokazać. Oprócz tego ważne jest to, że te stada zwierząt jedli nie tylko magnaci i szlachta, ale i zastępy sług, którzy wraz z nimi przybyli na wesele. Tak nawiasem mówiąc, w tamtej Polsce panowała ścisła hierarchia, jeśli chodzi o biesiadowanie. Najpierw jedli najmożniejsi, potem mniej ważni, czeladzi dostawały się same resztki. I prawdę mówiąc, ta sławiona przez nas gościnność nie wypływała ani z chrześcijańskiego ducha, ani z sarmackiej szczodrości, tylko z nudów. Majątki szlachty były rozproszone, każdy gość stanowił rozrywkę, oderwanie od szarości powszedniej. Święto socjalizacji, kiedy można było porozmawiać, zabawić się w towarzystwie kogoś ze swojego stanu. Więc jak już się zdarzył, to należało go jak najdłużej zatrzymać. Stąd odkręcanie kół od karet, więżenie, zatrzymywanie na siłę.
A mniej zamożni ludzie – zagrodowa szlachta, ale też mieszczaństwo i chłopi – co oni jedli?
Jeśli szlachta i bogatsze mieszczaństwo starali się naśladować – przy zachowaniu proporcji wynikających z zasobności kiesy – magnatów, to najniższe warstwy musiały zadowolić się tym, co było dla nich dostępne. Ale też to, co smakowało możniejszym, niekoniecznie znajdowało uznanie na dole. Stąd podział na kuchnię szlachecką i miejską oraz wiejską. Można to ładnie przedstawić, porównując przepisy na kiełbasy. Te dla wyższych sfer były robione z ryb lub innego delikatnego mięsa, np. cielęciny, a doprawiano je sokiem z cytryny, cynamonem, cukrem. W kontraście do tych kiełbasek pozostają kiełbachy wiejskie robione z siekanej wieprzowiny lub ukłusowanej dziczyzny, przyprawiane solą i pieprzem, czosnkiem i cebulą. Jeśli od XVIII w. liczba sztućców na zamożnych stołach mogła przyprawić o zawrót głowy – używano takich niespotykanych już dziś narzędzi, jak czerpaczki do jaj, czerpaczki do soku, noże do pomarańczy, jaj czy lodów, nożyczki do winogron, osobne widelce do arbuza czy do pikli, to w chłopskich zagrodach zadowalano się łyżką i nożem. Trzeba jednak nadmienić, że znano i spożywano setki gatunków roślin, jak choćby wspomniany barszcz zwyczajny, topinambur, rzepę, pasternak, brukiew, salsefię, skorzonerę.
Wie pan co, napijmy się, bo już od tego gadania okrutnie mi zaschło w gardle. Zresztą grzech, o którym rozmawiamy, nie sprowadza się do obżarstwa. Tylko czym wzniesiemy toast? Węgrzynem czy piwem?
Z tym naszym pijaństwem to nie do końca jest prawda. Europę można podzielić na dwie części: południową cywilizację wina oraz północną piwa i wódki. Na południu kontynentu wino było i jest traktowane jako część jedzenia, popitka do posiłku, często rozcieńczona wodą. W naszej kulturze pierwsze było piwo i miało takie samo znaczenie jak wino na południu – płynny posiłek. Warzyło się u nas piwa nie tylko ze zbóż, ale też z chleba czy z jałowca, jabłek i gruszek, często bez chmielu. Piwa były słabe, mętne, za to bardzo kaloryczne. Robiono z nich polewki, popijano nimi potrawy, choćby z tego powodu, że woda nie zawsze była pierwszej jakości, bezpieczniej było więc sięgnąć po ciecz z dodatkiem alkoholu, po której nie zapadło się na czerwonkę.
A co z winem?
Było napojem po pierwsze religijnym, po drugie elitarnym. Do XVI w., zanim nie przyszło małe zlodowacenie, mogliśmy się poszczycić całkiem udanymi winnicami, np. w Toruniu. Potem sprowadzaliśmy ten trunek, wielkim wzięciem cieszyły się węgrzyny, mocne i słodkie. Co ciekawe, francuskie wina uważane były za podłe sikacze, którymi można co najwyżej uraczyć służbę albo grabarzy. Ale już w XVIII w. wytrawne wino staje się cenionym trunkiem – wchodzi na stoły magnaterii wraz z francuską, lekką i wysublimowaną kuchnią.
Kiedy się pojawia wódka, okowita, samogon?
W staropolskim zwyczaju mocne trunki trzymane są w apteczce. Wysokoprocentowe nalewki były uznawane za medykamenty, raczono się nimi w niewielkich ilościach, np. po posiłkach. Prawdę mówiąc, te nalewki były domeną pań, które mając klucze do kredensu, mogły się nimi pocieszać w trudnych chwilach. W tamtych czasach nie byliśmy uważani za pijaków, to już raczej Hiszpanie dziwili się, że we Francji tak dużo się pije. I w Niemczech. Problem z polskim opilstwem zaczął się w XVII w., kiedy nastał kryzys ekonomiczny. Biliśmy się z Tatarami, Szwedami, Kozakami, Rosjanami, to musiało się zemścić na gospodarce. Nasi ziemianie nie mieli co robić z nadwyżką zboża, więc wymyślili przymus propinacyjny polegający na tym, że chłopi musieli kupować wódkę pędzoną w danym majątku. A potem już poszło. Magnaci dalej dawali upust swojej oskomie na alkohol, pijąc wina albo 20-letnie starki, ale plebs został zarażony podłymi trunkami.
Wie pan co, jak czytam o tamtych czasach, mam wrażenie, że wszyscy byli pijani.
A ja odpowiem, że państwo nigdy nie są pijani, co najwyżej mają dobry humor. Przypomina mi się anegdota opowiedziana przez Chryzostoma Paska, który w pewnym momencie dostał posadę przewodnika poselstwa rosyjskiego do króla Jana Kazimierza. Jadą sobie razem z rosyjskim posłem, gadają i, oczywiście, piją. I Pasek odnotowuje, że ten poseł to gbur, barbarzyńca i prostak. Bo pije ze swojej butelki, a jemu dał inną. Pasek wykorzystał nieuwagę kompana, wyrwał mu flaszę, nalał sobie, chlapnął. „I jak byś ogień gwałtem wlewał” – zapisał. Jego towarzysz wytłumaczył mu potem, że dla niego miał przygotowaną lepszą wódkę, taką eksportową, bo wiedział, że Polacy tej gorzałki, którą lubią Rosjanie, pić nie będą chcieli. Z pamiętników ówczesnych można wyekstrahować takie zapiski – poselstwo polskie do Francji, wiek XVII: jedliśmy, jedliśmy, jedliśmy, dopiero potem udało nam się spotkać z królem; poselstwo do Rosji: piliśmy, piliśmy, piliśmy; poselstwo do Turcji: kawa, sorbety, kawa, sorbety, słodycze...
To kwestia socjalizacji: dla jednych było to picie, dla innych jedzenie. Dla muzułmanów, gardzących alkoholem, do dziś używką pozostają słodycze.
Kiedy Jan III Sobieski, po udanej wyprawie na Turka, przywiózł do Polski kawę, szybko się okazało, że napój ten może zastąpić w socjalizującym znaczeniu alkohol. Picie kawy stało się modne, na ucztach osoby, które raczyły się kawą, mogły dostąpić odpustu od picia alkoholu. Ale chyba ta kawa mocniej na ówczesnych Polaków działała niż na nas espresso. Oni wręcz upajali się tą kawą.
Mnie się wydaje, że dziś nam się w głowach przewraca. Mamy wszystkiego w bród, żremy, zamiast jeść. A na naszych gustach kulinarnych brzydkie piętno odcisnęła PRL. Uwierzyliśmy w schabowego, polubiliśmy czekoladopodobne wyroby, dlatego tak nam smakują hamburgery z budki.
Ja mam inną nieco diagnozę: po PRL i gospodarce niedoboru została w nas zapisana taka niby-wiejska kuchnia. Niby, bo wtedy jedliśmy lepiej niż dziś. Wiem, że pani aż się gotuje, żeby mi stawić czoła, ale obronię się kwaśnym mlekiem. Mieliśmy mleko, które można było nastawić, żeby się zsiadło. A dziś? Jesteśmy jako naród skazani na uprzemysłowioną kuchnię. Zsiadłe mleko jest przysmakiem dla elit. Nie możemy sobie w domu zrobić twarożku. A jeśli nawet zdobędziemy to prawdziwe mleko, rzodkiewka i szczypiorek, które chcielibyśmy do niego dodać, nie rosły na grządce, tylko w przemysłowej uprawie. Ale ma pani rację, że nam się ciut w głowach pomieszało. Weźmy takie karpie: wiadomo, że im ta ryba większa, tym lepsza. Więcej mięsa, mniej małych ości. Mam znajomego rybaka, który przy swoim domu zrobił wędzarnię, uraczył mnie wędzonym karpiem. Niemal się rozpłakałem z wdzięczności, taka to była uczta. A jak zacząłem z nim rozmawiać, miałem wrażenie, że przeczytał więcej książek kucharskich, więcej źródłowych dokumentów na temat jedzenia w Polsce niż ja, historyk. Kiedy spytałem, skąd ma te przepisy, tę wiedzę, odpowiedział, że jego babcia służyła u państwa, a on się od babci uczył.
Więc uczmy się od naszych babć.
Uczmy, póki nie będzie za późno. Bo jeszcze dziesięć lat, a zapomnimy, czym jest czernina, uwierzymy, że podgrzewana fabrycznie wieprzowina jest tym, co jedli nasi dziadowie. A po ulicach naszych miast będą sunąć kuriozalnie otyli ludzie, mijając się ze szkieletami tych, którzy ulegli strachowi żywieniowemu i dali się wpuścić w anoreksję.
Dobrze mówić bogatemu, ale człowiek, który zarabia minimalną pensję, nie ma wyjścia. Musi kupować to, co tanie. I będzie gruby lub chory.
Mam nadzieję, że moda to załatwi. Dziś bogaci, ale wykształceni ludzie chodzą po polach, żeby uzbierać trochę tych listków, które mogą urozmaicić ich jedzenie. Biedniejsi się tego wstydzą. I choć zdrowe jedzenie mogłoby być tanie i proste – że wspomnę tylko kaszę jaglaną, do której wystarczy dodać nieco ziół i omasty, żeby była pyszna – oni tego nie robią. Ale, jak już mówiłem, trendy – także żywieniowe – przemieszczają się z góry do dołu.
Będziemy więc skubać szczaw na łąkach?
Nie tylko szczaw.



Za tydzień kolejny grzech: GNIEW