Reakcje na wynik referendum na Wyspach Falklandzkich były do przewidzenia. Kiedy ogłoszono wynik - 98,8% za zachowaniem statusu brytyjskiej posiadłości zamorskiej - w Port Stanley zapanowała patriotyczna euforia, w Londynie - satysfakcja, a w Buenos Aires skwitowano referendum wzruszeniem ramion.

Dla mieszkańców archipelagu wynik był wiadomy z góry - ważniejsza była frekwencja. Wyniosła ona 90% i dowiodła, że probrytyjskie stanowisko jest powszechne.

Premier David Cameron stwierdził, że trudno o silniejszy sygnał dla Argentyny. Ale gubernator Falklandów, Nigel Haywood nie był pewien, czy dotrze on do Buenos Aires: "Fantastyczny wynik. Nie zmieni stanowiska Argentyny, ale może reszta świata powinna zacząć na to patrzeć inaczej" - powiedział.

Dochodząc swoich praw do archipelagu, Argentyna stawia na rezolucje ONZ. Ale teraz - podkreślają brytyjscy komentatorzy - wpadła we własne sidła, bo Karta Narodów Zjednoczonych stawia na najwyższym piedestale samostanowienie narodów. Buenos Aires upiera się jednak, że przyszłość archipelagu to dwustronna kwestia do załatwienia między Argentyną a Wielką Brytanią, bez udziału żadnej strony trzeciej.

Były senator Rodolfo Terragano znalazł oryginalną interpretację referendum. Jak pisał dziś w argentyńskiej prasie: "Wielka Brytania nie może dalej twierdzić, że mieszkańcy Falklandów to trzecia strona w konflikcie. Przecież Wyspiarze zadeklarowali się jako Brytyjczycy".