Mówię do nich: zwolnijcie się, jesteście jeszcze młodzi, możecie znaleźć inną pracę – siostra zakonna opowiada PAP, jak rozmawiała z milicją i krewnymi zatrzymanych pod aresztem na ulicy Akrescyna w Mińsku.

„Mówię do nich, proszę - jeszcze macie szanse, zwolnijcie się” – opowiada siostra zakonna, która chodziła przed areszt, by udzielać wsparcia zatrzymanym i ich krewnym.

OMON to siły specjalne milicji, które są m.in. używane do rozpędzania protestów. „My, zakonnice, pracujemy dla ludzi i oni też, przynajmniej powinni. To im mówię – nie bijcie ich” – opowiada siostra. Prosi, żeby nie podawać jej imienia.

„Ludzie się mnie pytali, a siostra do kogo przyszła? Dziwili się, że do nich” – śmieje się. Tłumaczy, że nikt jej nie wysłał, przychodziła na Akrescyna „po prostu”, bo tak czuła.

„Wiadomo, że się modlimy, to jest zawsze aktualne. Ale chciałam tu po prostu przyjść” – dodaje. Jak mówi, siostry przygotowywały też posiłki dla wychodzących, by „mogli zjeść coś ciepłego”. „Jedzenie robili też pracujący przed aresztem wolontariusze. Chyba w pewnym momencie było go nawet za dużo” - dodaje.

„Ci, co wychodzili, mówili, że nie dawali im jeść i pić, że bardzo ich bili. Siedzieli w przepełnionych salach. Jeden pan powiedział, że wszystkich w celi położyli na podłodze i zaczęli tłuc, bo ktoś z więźniów nacisnął dzwonek do wezwania personelu” – mówi siostra zakonna. „Oni powiedzieli, że trzeba to przekazać robotnikom, żeby wiedzieli, co się dzieje. Bo tylko ich władza posłucha” – dodaje.

„Kobiety tam w środku nawet nie mają podpasek, podstawowych środków higieny. Szukałam sposobów, żeby im podać te rzeczy, lekarstwa” – opowiada.

Osoby stojące przed wejściem do aresztu mówiły, że była naprawdę wojownicza. „Krzyczała na tego naczelnika, czy on rozumie, że to są podstawowe ludzkie potrzeby” – mówi jedna z kobiet.

Począwszy od poniedziałku, po pierwszych zatrzymaniach w niedzielę, tłumy stały na Akrescyna całymi dniami, próbując się dowiedzieć, gdzie są ich zaginieni krewni. O większości długo nie było żadnych informacji, list zatrzymanych nie było ani w aresztach, ani na „gorącej linii” MSW.

„Ci ludzie chodzili za tym chyba jakimś naczelnikiem (aresztu – PAP) jak owce bez pasterza, prosili błagali. A on - nic, nie mamy list. Czasem mogli powiedzieć, że jest tutaj, a potem – że jednak nie. To był straszny ból dla tych rodzin i upokorzenie” – mówi siostra. „A ten człowiek, on taki dumny, że pełni ważną funkcję” – dodaje.

„Lekarstw nie przyjmowali w ogóle. Czasami można było przekazać przez karetkę. Karetki jeździły ciągle” – mówi.

Siostra mówi, że chciała rozmawiać też z pracownikami aresztu, z milicjantami, omonowcami. „Myślałam, że nie dam rady, bo miałam w sobie złość na nich. Ale to jednak Pan Bóg działa. Stajesz naprzeciwko i zaczynasz normalnie mówić, prosić: nie rób tego, zwolnij się” – opowiada.

„Co oni na to? Przeważnie milczą, nawet nie wyzywają. Jeden był trochę niezadowolony, ale nic nie powiedział. Może nie teraz, może za kilka lat ten głos do nich dojdzie” – zastanawia się.

Od niedzieli do czwartku milicja i inne służby zatrzymały blisko 7 tys. ludzi, wielu bardzo brutalnie. W więźniarkach, na komendach, w aresztach nad zatrzymanymi znęcano się psychicznie i fizycznie. Od czwartku, wraz ze złagodzeniem reakcji władz na protesty i przyzwoleniem na aktywność uliczną, rozpoczęły się masowe zwolnienia z aresztów.