Sytuacja po wyborach prezydenckich na Białorusi jest bardzo napięta i to jeszcze nie koniec - powiedział w poniedziałek PAP Aleś Bialacki, obrońca praw człowieka i szef działającej w Mińsku organizacji Wiasna. Skalę represji wobec protestujących ocenił jako bezprecedensową. Dodał, że informacja o ofierze śmiertelnej protestów jest wciąż sprawdzana.

Bialacki podkreślił, że w niedzielę protesty przeciwko falsyfikacji wyborów prezydenckich odbyły się w 30 miastach Białorusi, także w tych niewielkich. Przypomniał, że według informacji podanych przez MSW podczas akcji zatrzymano ok. 3 tysięcy osób, w tym ok. tysiąca w Mińsku.

Dochodziło do starć z OMON-em, ludzie stawiali opór w Pińsku, do potyczek doszło też w Brześciu i w Mińsku - dodał. Na ulicach białoruskiej stolicy było dużo ludzi, rozproszonych w różnych punktach - wskazał. Według niego "można mówić o dziesiątkach tysięcy" ludzi, którzy wyszli na ulice, także jeździli samochodami, trąbiąc praktycznie całą noc.

Bialacki ocenił, że podczas poprzednich wyborów nie było takiej aktywności społeczeństwa, nie było też takich represji. Według niego skala represji była bez precedensu, "ciężko to z czymkolwiek porównać".

Rozmówca PAP oznajmił, że poziom niezadowolenia i nastroje protestacyjne są wysokie, a władze nie powstrzymują się od użycia ostrej siły. Jak dodał, w Mińsku po raz pierwszy zastosowano gumowe kule, armatki wodne, gaz, granaty hukowe. Była to operacja specjalna mająca na celu zastraszenie ludzi - wskazał. Środki zastosowane przez milicję były nadmierne - oznajmił szef Wiasny.

Bialacki zaznaczył, że akcje miały pokojowy charakter i - jak dodał - wszyscy obrońcy praw człowieka zgadzają się co do tego, że potyczki były sprowokowane w pierwszej kolejności przez organy milicyjne.

Obrońca praw człowieka twierdzi, że prezydent Alaksandr Łukaszenka nie zamierza godzić się na żadne negocjacje. Rozmówca PAP ocenił, że sytuacja jest "bardzo napięta" i "to jeszcze nie koniec". "Widać, że oburzenie z powodu falsyfikacji jest bardzo duże, a Łukaszenka nie daje za wygraną. Występował dziś i powiedział, że to wszystko zorganizowane jest przez centra działające przeciwko Białorusi, że to Polska, Czechy - z jakiegoś powodu teraz mówi, że sztab (kandydatki Swiatłany) Cichanouskiej jest zarządzany z Czech - i że to Ukraina, skąd przyjechali bojownicy, (...) i Rosja. Krótko mówiąc, według niego Białoruś jest otoczona przez wrogów" - wskazał rozmówca PAP.

Zwrócił też uwagę, że komitet śledczy wszczął postępowania karne dotyczące masowych zamieszek. Z tego artykułu - jak dodał - ludziom grozi od 5 do 15 lat pozbawienia wolności. Jesteśmy tym bardzo zaniepokojeni, uważamy, że kwalifikacja tych działań jest nieodpowiednia - dodał Bialacki, który w przeszłości był więźniem politycznym.

Agencja Reutera podała wcześniej w poniedziałek, powołując się na Centrum Obrony Praw Człowieka Wiasna, że w wyniku starć z milicją zginęła co najmniej jedna osoba. Według informacji obrońców praw człowieka osoba zginęła po tym, jak w tłum ludzi wjechał pojazd sił milicyjnych, a przyczyną śmierci była rana głowy. MSW w Mińsku oświadczyło później, że podczas zamieszek nie było ofiar śmiertelnych. Pytany o tę sprawę Bialacki zaznaczył, że jego ośrodek "uściśla informację i nie jest ona sprawdzona".

Szef ośrodka podkreślił, że wciąż blokowane są serwisy społecznościowe, takie jak Telegram, Facebook, Vkontakte, Signał. "Nastrój protestacyjny utrzymuje się, ale bardzo trudno powiedzieć, na jaką to będzie skalę" - wskazał, odpowiadając na pytanie o to, czy planowane są kolejne akcje protestacyjne.

"Co najważniejsze, nawet jeśli teraz nie dojdzie do protestów, to nikt nie może zagwarantować, że nie odbędą się one za miesiąc czy dwa, ponieważ ogólny brak zaufania wobec władz wśród obywateli znacznie wzrósł i wielu nie uznaje legitymizacji prezydenta Łukaszenki" - podsumował Aleś Bialacki.