Dla prawicy rozliczenia z rasizmu (również tego rzekomego) stały się kolejnym pretekstem do głoszenia tezy, że akademicka lewica oraz jej przybudówka w social mediach chcą cenzurować historię i pisać ją nową w politycznie poprawnej wersji. A jeśli dziś przekreśla się Wilsona, to skąd pewność, że George Washington i Thomas Jefferson nie będą następni?

Z żadnym przywódcą Ameryki historia nie obeszła się tak bezwzględnie, jak z 28. prezydentem Woodrowem Wilsonem. Gdy w 1919 r. triumfalnie objeżdżał Europę po zakończeniu I wojny światowej, tłumy celebrowały go jako „zbawcę ludzkości” i „Mojżesza zza Atlantyku”, który niesie uciskanym narodom pokój i sprawiedliwość. Jego słynny program „14 punktów” miał popchnąć świat w stronę demokracji i wolnego handlu.
Wzniesiony na tych fundamentach liberalny porządek jest dziś w rozsypce. Okazało się, że pod powłoką humanitaryzmu i moralistycznej retoryki wilsonowski idealizm skrywa imperialne ambicje USA i kult interesu narodowego. Interwencje w Iraku i Afganistanie wyleczyły nawet wielu adeptów misjonarskiej polityki zagranicznej z wiary, że wolność i rządy prawa można odgórnie zaszczepić w krajach, które nie identyfikują się ze spuścizną Woltera i Kanta. Ostatnio nawet globalny handel – kolejny filar liberalnego internacjonalizmu – znalazł się w odwrocie.

Mesjasz ze skazą

Teoretycznie Wilsona powinien bronić jego dorobek krajowy. Był on bowiem przede wszystkim zasłużonym progresywnym reformatorem. Ustanowił Rezerwę Federalną, instytucję, której każde posunięcie odbija się dzisiaj na kondycji globalnej gospodarki; podpisał przełomową ustawę antytrustową zakazującą tworzenia monopoli i karteli cenowych; przeforsował nowoczesny podatek dochodowy i przepisy o ośmiogodzinnym dniu pracy dla kolejarzy, które z czasem wyznaczyły standardy dla wszystkich zatrudnionych w przemyśle.
Jest jednak coś, co sprawia, że zdaniem wielu współczesnych nie da się ocalić miejsca twórcy „14 punktów” w panteonie amerykańskich mężów stanu: Wilson był zatwardziałym rasistą – nie tylko w sferze prywatnej i w swojej pracy akademickiej, lecz także działalności państwowej. Do takiego wniosku doszli profesorowie, studenci i darczyńcy elitarnego Uniwersytetu Princeton, którego 28. prezydent USA był absolwentem, a później wieloletnim profesorem i rektorem, zanim rozpoczął karierę polityczną. Pod koniec czerwca rada powiernicza uczelni ogłosiła, że po 95 latach jej prestiżowa Szkoła Spraw Publicznych i Międzynarodowych im. Woodrowa Wilsona (Woodrow Wilson School of Public and International Affairs) przestanie nosić imię polityka. Zniknie ono też ze wszystkich budynków i sal uniwersyteckich. „Naszym zdaniem rasistowskie przekonania i polityki Wilsona sprawiają, że nie jest właściwe, aby upamiętniała go szkoła, której badacze, studenci i absolwenci muszą czuć się w obowiązku zwalczać rasizm we wszelkich jego formach” – napisał w oświadczeniu rektor Christopher L. Eisgruber.
Część mieszkańców Południa uważa, że pomniki konfederatów są nienaruszalną częścią ich kulturowej tożsamości. Jak jednak pogodzić świadectwa nostalgii za ancien regime’em z deklaracją, że wszyscy ludzie rodzą się równi?
Studenci już cztery lata temu protestowali przeciwko eksponowaniu postaci Wilsona na kampusie, ale rada nie wyraziła wówczas zgody na wymazanie go z listy zasłużonych. Tragiczna seria zabójstw Afroamerykanów – jak tłumaczą dziś władze Princeton – przypomniała jednak, że długa historia dyskryminacji i przemocy wobec tej mniejszości wciąż nie dobiegła końca. Przywódca, który utrwalił segregację rasową w kraju, nie powinien zatem służyć jako wzorzec dla przyszłych pokoleń polityków i urzędników państwowych. „Rasizm Wilsona był silny i konsekwentny, nawet wedle standardów jego czasów” – podkreślał Eisgruber. W tym samym czasie decyzję o odcięciu się od spuścizny Wilsona podjęły też rada Monmouth University w New Jersey (gdzie był on gubernatorem przed przeprowadzką do Białego Domu) i stanowa podstawówka jego imienia. Petycje w sprawie dewilsonizacji szkół, ulic, parków i mostów krążą zresztą od Kalifornii i Oregonu po Teksas i Wirginię.
W swoich rozprawach politycznych i historycznych Wilson twierdził, że Afroamerykanie nie zasługują na pełne prawa obywatelskie i polityczne, bo nie mają odpowiednich zdolności intelektualnych, by decydować o sprawach publicznych. Jako rektor blokował przyjmowanie na uniwersytet czarnych studentów. Usprawiedliwiając południowców, którzy po przegranej wojnie secesyjnej przemocą utrudniali wyzwoleńcom korzystanie z prawa głosu, pisał, że „słusznie obawiali się dominacji ludzi ignoranckiej i podrzędnej rasy”, a w efekcie „prawdziwego upadku cywilizacji”. Powątpiewał również w to, że niewolnicy byli okrutnie i nieludzko traktowani. Chwalił tych nielicznych eksniewolników, którzy „w spokoju pozostali przy swoich panach i nie nastręczali problemów”, podczas gdy większość zachłysnęła się nowo zdobytą wolnością, aby nieuchronnie stoczyć się we włóczęgostwo. Z wyrozumiałością wypowiadał się o roli Ku Klux Klanu w obronie kultury Południa, a jego zbrodnie przedstawiał jako ekscesy outsiderów.
Niewykluczone, że rasizm Wilsona zaniżał standardy waszyngtońskiej polityki początku XX w., ale raczej nie odbiegał od światopoglądu typowego południowca, który w młodości był świadkiem wojennej klęski secesjonistów, a potem burzliwej rekonstrukcji. A wychowany w Georgii Wilson przesiąkł mitologią i plantacyjnymi obyczajami społeczeństwa dawnej Konfederacji, na co często zwracali uwagę jego biografowie. Jako prezydent nie odciął się od mrocznej strony dziedzictwa Południa. Wręcz przeciwnie, na najwyższych urzędników nominował polityków, którzy otwarcie opowiadali się za odebraniem Czarnym praw politycznych, oraz dał im wolną rękę w zaprowadzaniu segregacji rasowej w administracji publicznej, na kolei i poczcie. Wielu Afroamerykanów, którzy na przełomie XIX i XX w. wstąpili do służby cywilnej, wypchnięto wtedy z dobrze płatnych posad lub zwolniono. Stanowiska pracy czarnego i białego personelu rozgrodzono, a nawet wyznaczono im oddzielne łazienki i jadalnie.
Decyzja Uniwersytetu Princeton o symbolicznym zerwaniu więzów z dawnym rektorem zapadła na fali rozliczeń Ameryki z rasistowską przeszłością i jej reliktami w przestrzeni publicznej po zabójstwie George’a Floyda. Wzmożenie ogarnęło szczególnie uczelniane kampusy, które tradycyjnie w okresach przesilenia były w USA ośrodkiem politycznego aktywizmu i sporów tożsamościowych. To tam rodziły się ważne XX-wieczne ruchy społeczne. Teraz debata o rasistowskiej spuściźnie dotyka też amerykańskich uniwersytetów: historycy wykazali bowiem, że uczelnie wyższe były głęboko uwikłane w system niewolnictwa. Jak udokumentował Craig Wilder w książce „Ebony & Ivy: Race, Slavery, and the Troubled History of America's Universities”, handlarze niewolników zostawali ich fundatorami (zapewniali nawet kapitał założycielski, jak w przypadku Princeton czy Yale) i członkami zarządów, a rekruterzy stawali na głowie, aby sprowadzić na kampusy synów bogatych plantatorów. Niektóre uczelnie miały nawet własnych niewolników i oferowały ich komercyjne wypożyczanie.

Na południe od równości

Pierwszym i najbardziej oczywistym celem antyrasistowskiej kampanii stali się generałowie Konfederacji. W 2019 r. organizacja pozarządowa Southern Poverty Law Center szacowała, że w całych USA jest wciąż prawie 1,8 tys. miejsc i obiektów upamiętniających prominentnych secesjonistów – w tym 780 pomników oraz prawie 100 szkół i 10 baz wojskowych noszących ich imiona. Ogromna większość z nich powstała dopiero kilkadziesiąt lat po wojnie secesyjnej, co było częścią strategii rehabilitacji jej weteranów przez wpływowych południowców. Stała za tym popularna od końca XIX w. rewizjonistyczna narracja, która kreowała konfederatów na patriotów i obrońców sposobu życia zgodnego z wizją ojców założycieli, a unionistów odmalowywała jako agresorów. Ideologia ta – określana mianem Lost Cause (przegrana sprawa) – miała uzasadniać torpedowanie politycznej emancypacji Afroamerykanów i segregację rasową.
W ostatnim miesiącu runęły posągi gen. Roberta E. Lee, gen. Stonewalla Jacksona i innych konfederatów m.in. w miastach Wirginii, Karoliny Południowej, Kentucky i Alabamy. Czasem za zgodą burmistrzów, czasem w wyniku samowolki antyrasistowskich aktywistów. Wiele pomników jest na razie nie do ruszenia, bo ich demontaż blokują miejscowi. Badania opinii publicznej przeprowadzane już po rozpoczęciu narodowej debaty o rasistowskiej spuściźnie pokazują, że Amerykanie wciąż są w tej kwestii mocno podzieleni. Część mieszkańców Południa uważa, że pomniki konfederatów są nienaruszalną częścią ich historii i kulturowej tożsamości, a motywacji ludzi, którzy je wznosili, nie należy oceniać wedle współczesnych standardów, lecz próbować zrozumieć, dlaczego prawie jedna czwarta 20-latków poświęciła życie swojej południowej ojczyźnie. Nie mają jednak przekonującego wyjaśnienia, jak pogodzić świadectwa nostalgii za ancien regime’em z deklaracją, że wszyscy ludzie rodzą się równi i mają takie same nienaruszalne prawa. W ostatnich latach nawet wielu prominentnych konserwatystów przyznało, że pomniki gloryfikują białą supremację i powinny zostać zdemontowane.
Przypadek Wilsona jest bardziej złożony, bo chodzi o postać, której dorobek i przekonania wymykają się jednoznacznej ocenie. W końcu Uniwersytet Princeton nie wybrał go w 1935 r. na patrona szkoły dlatego, że był zwolennikiem segregacji, lecz za zasługi w zbudowaniu tej kuźni talentów politycznych i dyplomatycznych oraz działania na rzecz pokojowych stosunków międzynarodowych. Dlatego nawet wielu liberałów skrytykowało decyzję uczelni o odcięciu się od prezydenta – niezaprzeczalnie człowieka obarczonego wieloma wadami – widząc w niej coś więcej niż tylko manipulację pamięcią: przyznanie sobie świadectwa moralnej czystości. Symboliczny gest, który sugeruje raczej odurzenie poczuciem własnej słuszności niż chęć naprawy konkretnej niesprawiedliwości. Bo przecież zamiast tropić rysy w życiorysie patrona, można by np. pomóc uzdolnionym Afroamerykanom z dzielnic biedy dostać się na Princeton. Publicysta „New York Timesa” Ross Douthat złośliwie zauważył, że uczelnia będzie dalej dyskontować spuściznę Wilsona, udając tylko, że on sam nie istniał. „Odebranie komuś zaszczytu czy zdemontowanie pomnika ma moralny sens tylko wtedy, gdy chcemy odciąć się od konkretnych czynów, które one upamiętniają” – dodał komentator.

Wszystko jest polityczne

Równie płomienne dyskusje toczą się na temat honorowania działalności wybitnych, choć pełnych uprzedzeń osobistości świata nauki, kultury czy prawa. Na przykład Ronalda A. Fishera, genialnego statystyka i pioniera genetyki populacyjnej. Tak jak wielu innych badaczy, którzy rozpoczynali karierę przed II wojną światową, gdy eugenika święciła triumfy na wielu wydziałach, Fisher uważał, że czarni i biali różnią się pod względem naturalnych zdolności do intelektualnego i emocjonalnego rozwoju. Nie zmienił zdania nawet wtedy, gdy rola niemieckiej „higieny ras” w zbrodniach III Rzeszy została już starannie udokumentowana (w latach 50. odmówił UNESCO podpisania deklaracji naukowców o potępieniu rasizmu). Na początku czerwca, w szczycie protestów przeciwko brutalności policji w USA, w środowisku badaczy zaczęła krążyć petycja w sprawie pozbawienia Fishera zaszczytu patronowania nagrodzie za wybitne osiągnięcia w zastosowaniu metod statystycznych. I ostatecznie Amerykańskie Towarzystwo Statystyczne, które to wyróżnienie przyznaje, ugięło się pod presją.
Coraz częściej przedmiotem rozliczeń stają się też oceny i poglądy, które – choć uprawnione – przygnębiają, niepokoją, złoszczą, powodują stres i emocjonalny dyskomfort i dlatego według wielu trzeba przed nimi chronić społeczeństwo. Takie rozumowanie stało za czerwcowym listem otwartym do Amerykańskiego Towarzystwa Lingwistycznego. Żądano w nim usunięcia z szeregu członków organizacji prof. Stevena Pinkera z Uniwersytetu Harvarda, słynnego psychologa i lingwisty, autora m.in. wydanych również w Polsce książek „Zmierzch przemocy” i „Nowe Oświecenie”. Ponad 500 sygnatariuszy (zarówno akademików, jak i studentów) oskarżyło Pinkera o rasizm, bagatelizowanie niesprawiedliwości rasowych oraz ich ofiar. Co ściągnęło na niego tak ciężkie zarzuty? Na przykład tweet, w którym Pinker sugerował, że to nie sam rasizm policjantów jest bezpośrednią przyczyną wysokiego wskaźnika zabójstw czarnych. Odsyłał w nim do badań, z których wynika, że funkcjonariusze znacznie częściej zatrzymują Afroamerykanów niż białych, a im więcej takich konfrontacji, tym wyższe ryzyko strzelaniny. Innymi słowy: to, że uprzedzenia rasowe są prawdopodobną przyczyną, dla której policja częściej aresztuje czarnych, nie wyjaśnia jeszcze, dlaczego są oni częściej zabijani. W obronie Pinkera stanęła duża część towarzystwa i sprawa się ostatecznie rozmyła. Wielu badaczy – zwłaszcza sam zainteresowany – pozostało jednak z przekonaniem, że wolność naukowa i swobodna wymiana myśli na uniwersytecie znalazły się pod nadzorem samozwańczych strażników intelektualnej czystości. „To było jak z Orwella”, „Koniecznym warunkiem postępu jest roztrząsanie i ocenianie idei, również tych, które wydają się nam obce i wywołują dyskomfort” – komentował Pinker.

Przebudzeni sędziowie

Sprawy Wilsona czy Pinkera wymienia się jako typowe przykłady „kultury wymazywania” (cancel culture) – kampanii nawoływania do pozbawienia osoby publicznej przywilejów związanych z jej statusem za nieakceptowane działanie czy wypowiedź. Kim są sędziowie rozstrzygający, jaki akt powoduje emocjonalną krzywdę i że moralna czystość przebija wolność słowa? Określa się ich mianem „przebudzonych” (woke) – to osoby szczególnie czujne i wrażliwe na niesprawiedliwości, bezkompromisowo podchodzące do ich oceny, często kosztem ignorowania ważnych niuansów i innych punktów widzenia. „W tym sposobie myślenia analiza, debata i dowody są jedynie narzędziem propagandy wykorzystywanym przez ludzi posiadających władzę. Należy więc nie tyle starać się lepiej zrozumieć bolączki społeczne, ile wyrwać władzę elitom i rozdzielić ją między tych, którzy jej nie mają” – powiedział Steven Pinker w rozmowie na portalu Reason. Niezgoda na pogląd prezentowany przez „przebudzonych” jest zaś interpretowana jako próba uciszenia. „Być przebudzonym to znaczy odkryć oślepiającą prawdę, że społeczeństwo liberalne nie istnieje, że wszystko jest formą albo opresji, albo oporu, nie ma trzeciej opcji. I albo jesteś z nami, albo zostajesz zepchnięty w ciemność” – podsumował niedawno publicysta „New York Magazine” Andrew Sullivan.
Poza akademią praktyka „wymazywania” szczególnie często działa w show-biznesie. Jak choćby w przypadku aktorki Roseanne Barr, tytułowej bohaterki popularnego w latach 90. serialu „Roseanne”, dziś persona non grata w każdej stacji telewizyjnej. W 2018 r. Barr jednym tweetem spowodowała, że kanał ABC po emisji kilku odcinków kontynuacji (tzw. rebootu) komediowego hitu anulował kręcenie kolejnych. W feralnym poście aktorka nazwała byłą doradczynię Baracka Obamy (Afroamerykankę) „córką Bractwa Muzułmańskiego i Planety Małp”.
W przypadku przewinień lżejszego kalibru od winowajcy oczekuje się tylko publicznych przeprosin. Taki rytuał musiał odprawić np. premier Kanady Justin Trudeau za to, że 20 lat temu przebrał się za czarną postać z bajki o Aladynie i odgrywał stereotypowego Murzyna.
Po sprawie Pinkera ponad 150 autorów, intelektualistów i artystów podpisało list otwarty, w którym ubolewało nad zawężaniem się granic swobodnej wymiany informacji i idei. „Cenzura szerzy się również w naszej kulturze: brak tolerancji dla odmiennych poglądów, moda na publiczne zawstydzanie i ostracyzm oraz tendencja do rozcieńczania złożonych problemów w dojmującej pewności moralnej” – napisali. Wśród sygnatariuszy znaleźli się m.in. Margaret Atwood, Francis Fukuyama czy Michael Walzer.

Cenzurowani i cenzorzy

Dla prawicy rozliczenia z rasizmu (również tego rzekomego) stały się kolejnym pretekstem do głoszenia tezy, że akademicka lewica oraz jej przybudówka w social mediach chcą cenzurować historię i pisać ją nową w politycznie poprawnej wersji. A jeśli dziś przekreśla się Wilsona, to skąd pewność, że George Washington i Thomas Jefferson nie będą następni? Każdy z nich był przecież właścicielem ponad setki niewolników. Albo niekwestionowany autorytet demokratów Franklin Delano Roosevelt, który nie rozmontował segregacjonistycznych polityk Wilsona (zrobił to dopiero jego następca Harry Truman), a w czasie wojny internował Amerykanów japońskiego pochodzenia w obozach.
Część konserwatystów odczuwa też złośliwą satysfakcję z obserwowania, jak postępowi liberałowie wyciągają sobie nawzajem rasistowskie (rzekomo) epizody z życiorysów i domagają się za nie kar. Nie lada gratka po latach wysłuchiwania z ust swoich ideowych przeciwników oskarżeń o bigoterię i cenzorskie zapędy.
Na czoło wyszedł ostatnio prezydent Donald Trump, przeczuwając, że wojny kulturowe lewicy – odpowiednio skarykaturowane – będą dla twardego elektoratu wdzięcznym tematem na resztę kampanii wyborczej. Podpisał też rozporządzenie wykonawcze mające pozwolić surowo karać demonstrantów niszczących pomniki konfederatów. Podczas wystąpienia z okazji dnia niepodległości 4 lipca odmalował swoją walkę o drugą kadencję jako starcie z „radykalnie lewicowym faszyzmem”. – Jednym z jego narzędzi jest kultura wymazywania: pozbawianie ludzi pracy, zawstydzanie krytyków i żądanie całkowitego porządkowania od każdego, kto ma inne zdanie. To jest sama definicja totalitaryzmu – przekonywał Trump. – Nasz naród jest świadkiem okrutnej kampanii mającej na celu przekreślenie naszej historii, oszkalowanie naszych bohaterów, zniszczenie naszych wartości i zindoktrynowanie naszych dzieci – ciągnął. Oczywiście ani razu nie wspomniał o pandemii. ©℗
Minisłowik nowych wojen kulturowych
  • Cancel culture (kultura wymazywania) – nawoływanie do pozbawienia osoby publicznej przywilejów związanych z jej statusem za nieakceptowane działanie czy wypowiedź, np. odebranie aktorowi roli lub zakazanie emitowania muzyki danego artysty
  • Offense archaeology (archeologia przewinień) – grzebanie w życiorysach osób publicznych w poszukiwaniu dowodów na popełnienie moralnie nagannych (lub przynajmniej ambiwalentnych) uczynków bądź użycie obraźliwego słowa
  • White fragility (biała kruchość) – poczucie dyskomfortu i postawa obronna (złość, lekceważenie, stres), które pojawiają się u białej osoby, gdy zostaje skonfrontowana z informacjami na temat rasizmu i nierówności rasowych
  • White privilage (biały przywilej) – nieuświadomiona przewaga społeczna, którą z urodzenia cieszą się biali – np. niebycie śledzonym przez ochroniarzy w sklepie
  • Woke (przebudzony) – człowiek przejawiający szczególną czujność i wrażliwość na niesprawiedliwości oraz bezkompromisowe podejście do ich oceny
  • Gaslighting (gaszenie płomienia) – forma psychologicznej manipulacji wykorzystywana często w sieci; zniekształcanie i przekłamywanie informacji w taki sposób, aby ofiara zaczęła wątpić w swoją pamięć i percepcję rzeczywistości
  • Dog whistle (gwizdanie na psa) – komunikat sformułowany w taki sposób, by tylko docelowi adresaci zrozumieli jego prawdziwy przekaz; posługuje się słowami kluczami mającymi inne znaczenie dla ogółu, a inne dla grupy, do której jest faktycznie skierowany
  • Snowflake (płatek śniegu) – osoba mająca silne przekonanie o własnej wyjątkowości; łatwo się obraża i nie potrafi sobie radzić z odmiennymi niż jej punktami widzenia
  • ocial justice warrior (wojownik sprawiedliwości społecznej) – osoba o progresywnych poglądach, która gorliwie walczy – głównie w mediach społecznościowych – o naprawę sprawiedliwości oraz prawa mniejszości rasowych, etnicznych i seksualnych