W waszyngtonie miała zostać potwierdzona decyzja o zwiększeniu amerykańskiego kontyngentu w Polsce. Takich dokumentów zabrakło. Było za to jasne stanowisko o wycofaniu 9,5 tys. żołnierzy z Niemiec. Nie podpisano umowy DCA, wciąż jest negocjowana. Wizyta Andrzeja Dudy w USA była czystym PR. Trump poklepał polskiego prezydenta po plecach, a prawdziwe prezenty dał Władimirowi Putinowi.
Dziennik Gazeta Prawna
Gdyby za wizytą prezydenta Andrzeja Dudy w USA stały konkrety w sferze wojskowej, nie miałoby żadnego znaczenia to, że jest wpisana w kalendarz wyborczy w Polsce. Podpisanie negocjowanej z Waszyngtonem poważnej umowy międzynarodowej o współpracy – Defence Cooperation Agreement (DCA), która zakłada wzmocnienie sił amerykańskich w Polsce i reguluje zasady ich obecności – przykryłoby każdy zarzut o upolitycznienie spotkania. Również ten o ingerencję w wybory. Bo Donald Trump nie jest pierwszym ani ostatnim prezydentem USA, który zaprasza do Białego Domu swoich faworytów, by wesprzeć ich na finale kampanii.
Dokładnie według tego samego schematu – tylko mniej ostentacyjnie – działali demokraci, wspierając premierów Izraela: Szimona Peresa i Ehuda Baraka. Obaj podzielali wizję procesu pokojowego na Bliskim Wschodzie promowanego przez Waszyngton i trzeba było im… życzyć powodzenia. Republikanin powtórzył ten ruch wobec walczącego o utrzymanie władzy w Izraelu lidera prawicy Binjamina Netanjahu. Przy czym każdy z tych polityków mógł liczyć na konkretne korzyści. Netanjahu podczas swoich wyborczych podróży do Stanów wypracował decyzję USA o przeniesieniu ambasady USA z Tel Awiwu do Jerozolimy. Trump uznał też suwerenność Izraela nad Wzgórzami Golan i zgodził się na aneksję Doliny Jordanu (ten punkt jest realizowany najwolniej). To zmiany tektoniczne na mapie Bliskiego Wschodu.
Podobnie sprawy mają się w kwestii zakupów wojskowych. Zarówno Polska, jak i Izrael kupują od USA nowoczesne samoloty F-35. Tylko że izraelskie są „suwerenne”, bo Jerozolima zapewniła sobie prawo do instalacji w nich własnego software’u, tworząc w zasadzie zupełnie nowy produkt – wersję F-35I Adir. Zdolną do niszczenia nowoczesnych rosyjskich systemów rakietowych S-400 Triumf i Krasucha. Własne oprogramowanie oznacza również, że maszyna będzie mogła być używana w wojnach, których Waszyngton sobie nie życzy. Różnica między polskimi a izraelskimi maszynami jest zatem taka, jak między podstawową wersją Golfa a modelem R. Pierwsza maszyna jest dla emerytów. Druga dla chuliganów. Obie pojadą. Tylko że każda z nich nieco inaczej.
Polska prawica lubi porównywać sojusz polsko-amerykański do relacji Jerozolima–Waszyngton. Wskazywać, że nie ma sensu stawiać na gwarancje europejskie, bo one i tak najpewniej się nie sprawdzą, zatem warto grać przede wszystkim na Amerykę. O ile porównanie z Izraelem jest niedorzeczne, o tyle granie wyłącznie na USA jest kontrproduktywne. Poszukiwanie transakcji z nieprzewidywalnym partnerem jakim jest Trump w przypadku państwa o potencjale Polski nie kończy się rezultatami izraelskimi.
Gramy w lidze – również intensywnie współpracujących wojskowo z USA – Filipin. Choć trzeba przyznać, że umowa wojskowa wypracowana przez Manilę w 2014 r. (Enhanced Defense Cooperation Agreement – EDCA) w niektórych aspektach była korzystniejsza niż negocjowane właśnie przez Warszawę DCA. Filipińczycy mają np. dostęp do okrętów i samolotów USA stacjonujących na ich terytorium, co ogranicza możliwość zainstalowania na ich terenie np. tajnych więzień CIA. Tymczasem jak przekonywali rozmówcy DGP – przed spotkaniem Duda–Trump – żołnierze, którzy mieliby przybyć do Polski i obiekty wojskowe mające powstać na bazie porozumienia DCA byłyby objęte szerokim immunitetem prawnym. Również my wzięlibyśmy na siebie koszty utrzymania amerykańskiej obecności. Nieoficjalnie mówiono o sumie dwóch miliardów dolarów.
Część rozmówców przekonywała, że DCA bardziej przypomina umowy zawierane przez Waszyngton z Afganistanem i Irakiem niż z Niemcami czy Japonią. Niewykluczone zresztą, że w środę umowa rozbiła się właśnie o kwestie zasad, na których mieliby w Polsce przebywać Amerykanie i kosztów takiego przedsięwzięcia. Nie mniej istotna była niechęć Pentagonu do pospiesznego przenoszenia żołnierzy i sprzętu z Niemiec, o czym prezydent Trump nie informował resortu obrony z wyprzedzeniem (przypomnijmy: mowa była m.in. o nawet 2 tys. wojskowych z RFN i 30 maszynach F-16).
Niezależnie od tego, jaka była przyczyna braku konkretów w środę, Polska dała się wykorzystać jako argument w antyniemieckiej kampanii Trumpa. Andrzej Duda na konferencji próbował wybrnąć z trudnej sytuacji, odwołując się do retoryki sojuszniczej i wspólnotowej. Niesmak jednak pozostał. Występ w tanim przedstawieniu polityka cierpiącego na deficyt wiarygodności nie jest tym, czego spodziewano się po wizycie Andrzeja Dudy w USA. Tym bardziej, że o ile Trump nie powiedział nic nowego i nic wiążącego w kwestii liczby wojsk, które miałby przerzucić do Polski – to bardzo wyraźnie potwierdził chęć zredukowania do 25 tys. żołnierzy kontyngentu w Niemczech. W takiej konfiguracji dla Warszawy to fatalna wiadomość. Nie zła, tylko fatalna.
Jak wielokrotnie pisaliśmy na łamach DGP, szybkość i skuteczność odsieczy USA w razie ataku ze Wschodu zależy od tego, ile wojsk amerykańskich jest w RFN i jakie są zdolności logistyczne do szybkiego przegrupowania i kontruderzenia. Rosyjskie pociski Iskander nie dolatują do Niemiec. Rosja zresztą zaatakowałaby każdego, ale nie swojego najważniejszego partnera gospodarczego. Tym samym cała infrastruktura w Niemczech w wypadku wojny zostanie zachowana. W przypadku Polski nawet powiększenie kontyngentu USA z 4,5 tys. do 6,5 tys. nie daje gwarancji odparcia ataku.
W jednym z materiałów przed wizytą prezydenta Dudy w USA pisaliśmy, że niezależnie od tego, jakie decyzje zapadną – należy precyzyjnie liczyć wojsko. Sprawdzać, jaki jest całościowy bilans zmian w obecności amerykańskiej w Europie. Po wizycie polskiego prezydenta wyraźnie widać, że ten bilans jest niekorzystny. Ustanowienie limitu wojsk w Niemczech na poziomie 25 tys. żołnierzy bez nawet minimalnego wzmocnienia sił na wschodniej flance to porażka. Na razie mamy jedynie do czynienia z potwierdzeniem radykalnego odwrotu z Niemiec. Co jest przede wszystkim prezentem dla Władimira Putina. Po doświadczeniach z 2009 r., gdy Amerykanie wycofali się z budowania w Polsce tarczy antyrakietowej w wersji George’a W. Busha i po nieprzyjemnym rozmywaniu Fortu Trump warto wpisać te doświadczenia do pamięci instytucjonalnej państwa.
Umowa Defence Cooperation Agreement (DCA) wciąż jest negocjowana. Być może jej podpisanie zostanie ogłoszone w najbliższych tygodniach. Już bez presji wyborczej i bez poszukiwania sukcesu na siłę. Warto jednak zwrócić uwagę na to, że przy deklaracjach, ilu żołnierzy wyjedzie z Niemiec, Trump nie miał w środę żadnych oporów. Przy zapowiedziach, jaka część z nich trafi do Polski, był znacznie bardziej powściągliwy. W tle jest także spór gospodarza Białego Domu z Pentagonem.
Wraz z DCA ma zostać wkrótce ogłoszone przeniesienie elementu dowództwa z V Korpusu US Army z Kentucky. Wtedy dowiemy się też, ilu konkretnie żołnierzy i ile sprzętu trafi z Niemiec do Polski. I jakie będą ostatecznie zapisy o immunitecie. Negocjacje trwają. Część rozmówców jest przekonana, że strona polska nie połasiła się na podpisanie jej w Waszyngtonie w świetle kamer, by nie wprowadzać do DCA afgańsko-irackich standardów, których nie zrekompensowałoby nawet wzmocnienie sił USA.
Analizując efekty wizyty w USA, można mieć jedynie nadzieję, że nikt w Berlinie nie oglądał środowej konferencji Trumpa, na której prezydent USA w towarzystwie Andrzeja Dudy hejtował istotnego partnera Warszawy i największego sąsiada Polski. Bo na razie z ogłoszenia wielkiego dealu został czysty PR. Albo, jak mawiał były szef polskiego MSZ Radosław Sikorski – bullshit. Takiego PR nawet nie był w stanie wygenerować krytykowany za postpolityczne technologie i karmienie ludności propagandą Donald Tusk. Jeśli w kolejnym kroku – po redukcji sił USA w Niemczech – Donald Trump będzie również dążył do zmiany formatu G7 i dodania do niego Rosji, Polska będzie stratna podwójnie. Bilans trumpowskiej zmiany będzie jednoznacznie niekorzystny. Niezależnie od tego, ile ciepłych słów padnie pod adresem Polski. Ostatecznym upadkiem może być już tylko zwycięstwo demokraty Joe Bidena w listopadowych wyborach, na którego w Warszawie próbowano zbierać kwity.
Podczas ostatniej wizyty w USA każdy wariant wchodził w grę. Ale najmniej prawdopodobne było to, że prezydenci będą jedynie pozowali do zdjęć. Z drugiej jednak strony, jeśli weźmie się pod uwagę styl, w jakim Trump odwołał w ubiegłym roku wizytę w Polsce czy też spotkania w Warszawie między emisariuszami prezydenta USA a prokuratorem generalnym Ukrainy Jurijem Łucenką w celu poszukiwania kompromatów na Bidena – niespodzianek można było się spodziewać.
Trump odwołał ubiegłoroczną wizytę w Polsce, bo po nieudanym pobycie w Europie i niedopięciu absurdalnego dealu z Danią o zakupie Grenlandii nie chciało mu się po raz drugi lecieć na Stary Kontynent. Zbierając w Warszawie kwity na Bidena, potraktował z kolei Polskę jak republikę bananową. Możliwe, że on rzeczywiście kocha Polskę. Ale jako rynek zbytu przy transakcjach, za które Warszawa słono płaci. W relacjach ze Stanami Zjednoczonymi SLD miało tajne więzienia, pospiesznie organizowaną wyprawę do Iraku w 2003 r. i dolary przywożone do Agencji Wywiadu w kartonach. Platforma Obywatelska przepracowała odwołanie przez Baracka Obamę decyzji o budowie tarczy antyrakietowej, mityczny reset z Kremlem i sny o potędze w „polskiej” prowincji Ghazni.
PiS ma swój Fort Trump, o którym sam główny zainteresowany zdaje się zapomniał. Pisze o tym w swojej najnowszej książce były doradca prezydenta USA John Bolton i nie mają tu znaczenia słowne wygibasy ambasador Georgette Mosbacher, tłumaczące, co autor miał na myśli. Możliwe, że prezydent USA wyparł z pamięci ten pomysł, aby spokojnie powtarzać frazesy o miłości do Polski. Skutek jest jednak taki, że po raz kolejny jesteśmy zasobem Waszyngtonu, którym ten dysponuje według własnego uznania. Gramy w lidze między Tajwanem a Filipinami, ale bliżej tego drugiego państwa. Niewykluczone, że inaczej się nie da. Tylko dobrze byłoby mieć jeszcze z tego zyski. Prezydent Andrzej Duda stwierdził w środę, że „nie miałby śmiałości” mówić Donaldowi Trumpowi, gdzie ma wysyłać żołnierzy amerykańskich. Jeśli jednak chce mieć ten Fort Trump, to może warto być bardziej odważnym.