Gdyby USA wprowadziły lockdown tydzień wcześniej, ofiar COVID-19 mogłoby być o 36 tys. mniej – twierdzą naukowcy z Uniwersytetu Columbii. Trump w odpowiedzi nazwał uczelnię haniebną instytucją, będącą na usługach jego przeciwników.
Dziennik Gazeta Prawna
Dostaję mnóstwo niesamowicie pozytywnych wieści o hydroksychlorochinie. Co macie do stracenia? Tak się składa, że sam od półtora tygodnia codziennie biorę pigułkę – ogłosił dwa tygodnie temu prezydent USA Donald Trump. Grupka zdumionych reporterów zarzuciła go pytaniami o szczegóły kuracji, wciąż próbując przetrawić informację, że przywódca światowego mocarstwa przyjmuje lek o niesprawdzonym działaniu, aby uchronić się przed COVID-19. Prezydent zapewnił ich jedynie, że zaczął przyjmować preparat po konsultacji z lekarzem i jak na razie ma się OK. – Bylibyście zaskoczeni, ilu pracowników medycznych z pierwszej linii to bierze – dodał.
Przez ponad dwa miesiące Trump przy każdej okazji lansował hydroksychlorochinę – substancję stosowaną w leczeniu malarii i chorób autoimmunologicznych – jako potencjalny game changer w walce z koronawirusem. Z pasją sprzedawcy nieruchomości, którym był jeszcze kilka lat temu, zachęcał rodaków do wypróbowania specyfiku, podkreślając, że dostaje wiele listów od lekarzy i innych pracowników z pierwszej linii informujących o uzdrawiającym działaniu tego środka na pacjentów z COVID-19.
Optymizmem napawały wczesne badania skuteczności preparatu, choć naukowcy zastrzegali, że jego właściwości wymagają wielu pogłębionych testów. Trump zaczął publicznie demonstrować swój entuzjazm wobec hydroksychlorochiny szczególnie po tym, jak Fox News i inne konserwatywne stacje wypuściły materiały o rzekomo antycovidowym działaniu leku. Ich gwiazdą został Vladimir Zelenko, lekarz z małego miasteczka w stanie Nowy Jork, który chwalił się, że swoich koronawirusowych pacjentów kurował koktajlem z hydroksychlorochiny, azytromycyny (antybiotyk) i cynku. Jak twierdził, wszyscy nie tylko przeżyli, lecz nawet nie potrzebowali respiratorów ani nawet hospitalizacji.
Trump ani razu nie wspomniał jednak, że Federalna Agencja ds. Leków i Żywności (FDA) wydała oficjalne ostrzeżenie przed samodzielnym kurowaniem się hydroksychlorochiną ze względu na możliwość groźnych powikłań, w tym problemów kardiologicznych. Gdy więc szef państwa przekonywał, że nie można czekać na wyniki badań naukowych, kiedy umierają tysiące ludzi, nazajutrz główny ekspert rządowy ds. chorób zakaźnych dr Anthony Fauci wzywał Amerykanów, aby jednak nie leczyli się na własną rękę. W marcu sprzedaż hydroksychlorochiny w USA zwiększyła się jednak dwukrotnie rok do roku (liczba recept wzrosła z ok. 460 tys. do 830 tys.). Jak donosił „New York Times”, cierpiący na toczeń rumieniowaty i inne choroby autoimmunologiczne, w których terapii stosowany jest ten środek, miewają problemy z wykupieniem recept. Na początku kwietnia Trump z dumą ogłosił, że rząd federalny zrobił zapas 29 mln pigułek na wypadek, gdyby okazało się, że trzeba będzie podawać je wszystkim Amerykanom.
Prezydencka administracja zdegradowała nawet szefa BARDA – agencji nadzorującej prace nad szczepionkami – Ricka Brighta, który sprzeciwiał się wydawaniu publicznych pieniędzy na lek o nieznanym działaniu. Bright twierdzi, że wysocy urzędnicy prezydenccy wywierali na niego presję, aby zatwierdził możliwość przepisywania hydroksychlorochiny poza wskazaniami z ulotki, a także ignorowali jego wczesne ostrzeżenia o niedoborach maseczek. Zarzuca im też, że przyznają lukratywne kontrakty firmom farmaceutycznym z politycznymi koneksjami.

Kuracja gorsza od choroby

Tydzień temu „Lancet” opublikował wyniki dużego badania na temat efektów leczenia COVID-19 hydroksychlorochiną. Wzięło w nim udział 96 tys. pacjentów hospitalizowanych z powodu koronawirusa na sześciu kontynentach. Wnioski były więcej niż rozczarowujące: umieralność osób przyjmujących preparat antymalaryczny była o ponad jedną trzecią wyższa niż tych, które nie dostawały tego środka. Chorzy leczeni hydroksychlorochiną częściej byli też narażeni na arytmię i śmierć z powodu nagłego zatrzymania akcji serca. Jeszcze gorsze były skutki stosowania tego leku w kombinacji z antybiotykiem. W tym tygodniu WHO ogłosiła, że zawiesza dalsze badania nad stosowaniem preparatu na COVID-19 z obawy, że zagrożenia okażą się większe niż oczekiwane efekty.
Czy ustalenia naukowców powstrzymały Trumpa przed dalszym lansowaniem ryzykownej terapii? Wręcz przeciwnie, kilka dni temu powtórzył, że wiele osób uważa, iż hydro ksychlorochina uratowała im życie. – A tak na marginesie, to wciąż tu jestem – podsumował w sieci telewizyjnej Sinclair Broadcasting.
Skąd się wzięła fiksacja Trumpa na punkcie tego leku? Według jednej z wersji, gdyby okazało się, że środek jest skuteczny w terapii COVID-19, prezydent mógłby na tym zarobić, bo pośrednio jest właścicielem pakietu akcji koncernu farmaceutycznego Sanofi, który sprzedaje hydroksychlorochinę pod rynkową nazwą Plaquenil. Finansowe powiązania Trumpa z producentami preparatu są jednak na tyle słabe, że nawet przeciwnicy prezydenta wątpią, czy jego entuzjazm może mieć podłoże korupcyjne.

Gorączkowe poszukiwanie głosów

Za bardziej wiarygodną uznaje się teorię, że gospodarz Białego Domu desperacko chwycił się tematu, który przed listopadowymi wyborami dawał nadzieje na zdobycie punktów u wymęczonego lockdownem elektoratu. A jak nigdy wcześniej potrzebował dobrych wieści. W USA zanotowano dotąd ponad 1,7 mln z 5,7 mln potwierdzonych przypadków koronawirusa na świecie; zmarło ponad 100,6 tys. osób. Od połowy marca na skutek zamrożenia biznesu 33 mln Amerykanów straciło pracę, a gospodarka w I kw. skurczyła się o 4,8 proc. Choć USA wykonują dziennie najwięcej testów na koronawirusa, to w przeliczeniu na 1 mln mieszkańców wciąż robią ich mniej niż np. Wielka Brytania, Hiszpania czy Rosja. Wprawdzie według badań opinii publicznej pozytywna ocena pracy prezydenta utrzymuje się na poziomie sprzed pandemii (ok. 40 proc.), ale najnowsze sondaże przedwyborcze dają wyraźną przewagę kandydatowi demokratów Joe Bidenowi. Gdyby się okazało, że środek na malarię pomaga pokonać COVID-19, Trump miałby szansę pozować na geniusza i bohatera, który jako jeden z pierwszych rozpoznał nieodkryte właściwości leku, kiedy świat nauki był sceptyczny.
Historia z hydroksychlorochiną odsłania charakterystyczny rys całej prezydentury Trumpa: lekceważenie i dyskredytowanie wiedzy naukowej dla celów politycznych. Zdaniem wielu to właśnie jeden z powodów, dla których trwający kryzys zdrowotny dotknął Amerykę mocniej niż jakikolwiek inny kraj rozwinięty. Gospodarz Białego Domu notorycznie ignoruje rekomendacje doradców, przedkładając swój instynkt nad twarde dowody. Często uzasadnia decyzje po prostu tym, że „ma dobre przeczucie” i nie przejmuje się, że w oczach wielu naraża się na śmieszność.
W skrajnych przypadkach wychodzi na głupca – jak miesiąc temu, gdy zasugerował, że wstrzyknięcie płynu dezynfekującego mogłoby pomóc zabić wirusa w ciele, skoro niszczy go na powierzchni. Choć prezydent tłumaczył się później, że nie rozpoznano sarkazmu, agencje ds. zdrowia publicznego w wielu stanach i producenci popularnych środków odkażających szybko wydali ostrzeżenia, aby pod żadnym pozorem i w żadnej formie nie przyjmować chemikaliów.
Z powodu bagatelizowania sygnałów od ekspertów reakcja rządu federalnego na koronawirusa była spóźniona i improwizowana. Na początku lutego, gdy WHO alarmowała, że nowy patogen może rozlać się na cały świat, Trump zapewniał, że transmisja wirusa z Chin „została zablokowana”. Kiedy chorych przybywało, wyraził nadzieję, że zarazek po prostu zniknie za sprawą wyższej temperatury. Dopiero w połowie marca, kiedy potwierdzone zakażenia liczono już w tysiącach, retoryka Trumpa uległa wyraźnej zmianie: zamiast jak zwykle uspokajać obywateli, że ma sytuację pod kontrolą, zalecał im pozostanie w domach i ograniczanie kontaktów, a samego siebie obwołał „prezydentem czasu wojny”. Eksperci oceniają dziś, że gdyby poważnie potraktował raporty, analizy i memoranda, którymi od stycznia atakowali go wysocy urzędnicy i doradcy ds. zdrowia, kraj miałby kilka tygodni więcej, aby zabezpieczyć się przed niedoborem sprzętu i środków ochrony osobistej. Jak wynika z modelu stworzonego przez naukowców z Uniwersytetu Columbii, gdyby amerykański rząd wprowadził lockdown tydzień wcześniej, ofiar koronawirusa mogłoby być o 36 tys. mniej; gdyby zrobiono to dwa tygodnie wcześniej – 54 tys. mniej. Trump zareagował w swoim stylu: nazwał uczelnię „liberalną, haniebną instytucją, działającą na usługach małej grupy moich przeciwników”.
Środowiska naukowe szczególnie martwi marginalizacja Centrów Kontroli i Prewencji Chorób (CDC), agencji federalnej, która w przeszłości odgrywała pierwszoplanową rolę w zarządzaniu kryzysami zdrowotnymi w kraju, ale także była aktywna na froncie walki z epidemiami na całym świecie. CDC wysyłała swoich epidemiologów, ratowników i innych pracowników medycznych do państw dotkniętych epidemią, szkoliła i rekrutowała ochotników w USA i za granicą, współpracowała z lokalnymi władzami we wdrażaniu programów kontroli rozwoju infekcji. To w dużej mierze dzięki wysiłkom CDC ebola nie rozprzestrzeniła się masowo poza Afryką Wschodnią. Prestiżowa instytucja, postrzegana długo jako jedno z „miękkich” narzędzi globalnego przywództwa Ameryki, dzisiaj musi walczyć, aby Biały Dom jej w ogóle słuchał. Jak donosiła Associated Press, współpracownicy Trumpa zablokowali publikację zaleceń CDC, uważając, że to stany powinny decydować, jak i kiedy otwierać szkoły, firmy i kościoły, a nie urząd centralny. Z 50 stron rekomendacji ostało się sześć.
Coraz bardziej narasta też napięcie między prezydentem a określanym mianem „lekarza Ameryki” Anthonym Faucim. Jako dyrektor Narodowego Instytutu Alergii i Chorób Zakaźnych od 1984 r. Fauci przetrwał już sześć administracji i był głównodowodzącym w walce z HIV, SARS, świńską grypą czy ebolą. Gdy w połowie maja liczba zakażonych Amerykanów sięgnęła 1,3 mln, lekarz przestrzegał przed zbyt wczesnym otwieraniem szkół i firm. Trump, który prze do tego, aby powrót do normalności przebiegał jak najszybciej, publicznie oznajmił, że takie zalecenie jest nie do zaakceptowania.
Prezydent wielokrotnie demonstrował swoją awersję do ekspertów. Obecny kryzys tylko wyostrzył jego podejrzliwość co do rzeczywistych motywów, jakimi kierują się naukowcy – jako biznesmen nie wyobraża sobie, że może im chodzić o coś innego niż władza lub pieniądze. Dewaluowanie ustaleń naukowych i ograniczenie ich roli w tworzeniu regulacji jest szczególnie widoczne w dziedzinie ochrony środowiska, klimatu i zdrowia publicznego. Wiedza ekspertów często rażąco kolidowała tu z interesami wpływowych przedstawicieli branży naftowej, węglowej czy motoryzacyjnej. Niektóre projekty badawcze kasowano pod hasłem walki z marnotrawstwem pieniędzy publicznych – zgodnie z konserwatywnym podejściem, że jeśli mają być potrzebne i opłacalne ekonomicznie, to sektor prywatny zrealizuje je sam. „Washinton Post” donosił niedawno, że w pierwszych dwóch latach kadencji Trumpa ponad 1,6 tys. naukowców odeszło z pracy dla rządu federalnego. Wiele wakatów pozostało nieobsadzonych – w tym w tak kluczowych resortach, jak rolnictwo czy polityka zagraniczna – bądź zapełnili je nominaci polityczni. Nie brakuje też fachowców uwikłanych w konflikty interesu – choćby w Agencji ds. Ochrony Środowiska (EPA), której dwaj kolejni szefowie lobbowali wcześniej na rzecz organizacji biznesowych przeciwko regulacjom środowiskowym.
Unia Zatroskanych Naukowców (Union of Concerned Scientists), zrzeszenie założone przez profesorów i studentów MIT, policzyła, że prezydent USA ponad 130 razy ingerował w autonomię badaczy bądź kwestionował ich ustalenia. Pobił tym samym niechlubny rekord George’a W. Busha, który miał na koncie 98 takich wystąpień, ale rozłożonych na osiem lat. I żadne nie miało takich reperkusji dla świata, jak wycofanie się USA z paryskiego porozumienia klimatycznego w 2019 r.
Większość napięć między polityką a nauką nie było spektakularnych, ale przekładały się na legislację. Przykład? Jak wynika ze śledztwa „New York Timesa”, urzędnik zaprzyjaźniony z Białym Domem zmanipulował treść kilku oficjalnych raportów na temat środowiska, przemycając w nich dopiski o rzekomych korzyściach ze wzrostu emisji CO2. Inne sprawy – jak to za Trumpa – ocierały się o granice absurdu. Na początku września 2019 r., gdy huragan Dorian pustoszył Wyspy Bahama i nadciągał nad Florydę, prezydent napisał na Twitterze, że sztorm uderzy też w Alabamę. Meteorolodzy z Narodowej Agencji Pogodowej zdementowali tę informację. Niewzruszony Trump miał naciskać na swoich współ pracowników, aby zmusili synoptyków do zmiany modeli prognostycznych. A na dowód tego, że to on ma rację, zaprezentował w Gabinecie Owalnym mapę toru huraganu z dorysowaną czarnym markerem linią rozciągającą pochód cyklonu do granicy Alabamy.