Sobotni poranek był leniwy. Bez domowego biura oraz szkoły, z niezłą pogodą. Można było zjeść śniadanie na werandzie, potem pojeździć na rowerze, przejść się po lesie, pobiegać. To na prowincji. Tymczasem w Warszawie, Poznaniu czy we Wrocławiu spacerować można było tam, gdzie chodnik nie zahaczał o park (bo inaczej mandat!), a biegać tylko wtedy, jeśli policjant uzna, że to niezbędna potrzeba życiowa. Po zakupy można było wyjść, ale nie w godzinach dla seniorów. Polska, kwiecień AD 2020. Niekoloryzowane.
A więc przyszło nam żyć w ciekawych czasach. Obojętnie, gdzie tkwi źródło tej klątwy, dane nam jest na własnej skórze poznać, dlaczego zdanie to nie jest przyjaznym życzeniem. Ciekawe czasy dla większości zjadaczy chleba oznaczają potężne kłopoty. Na razie nasze problemy związane są z zamknięciem kraju, ale niebawem dojdą do tego kolejne, przyniesie je kryzys gospodarczy. A to nie koniec, bo w kolejce czeka już susza i jej konsekwencje.
Natomiast, mimo kłopotów, które przynoszą, ciekawe czasy mają niewątpliwą zaletę – pozwalają zweryfikować, co w naszym życiu jest ważne i gdzie znajduje się solidna podstawa. Koronawirus pokazuje, że w tej kwestii nic się nie zmienia od wieków i dziś – tak jak 200 czy 500 lat temu – liczą się twarde waluty, w tym rodzina i własność.
Widać to tym wyraźniej, że w czasach przed pandemią zarówno rodzina, jak i posiadanie wydawało się trącić myszką. Jednym z najbardziej gorących trendów ostatniej dekady była ekonomia współdzielenia – to popularyzujące się wraz z rozwojem internetu zjawisko polega na tym, że właściciel, który w pełni nie wykorzystuje swojego dobra, udostępnia je za opłatą innym. Mam mieszkanie po babci w Koszalinie. Korzystam z niego dwa razy w roku na nadmorski urlop, więc w pozostały czas udostępniam go turystom. Albo: jadę z interesem do Zakopanego, mam dwa wolne miejsca w aucie. Zamiast przepalać benzynę w pojedynkę, biorę pasażerów, którzy dorzucają mi się do paliwa. Łączenie tych, którzy dobro mają, i tych, którzy za opłatą chcą z niego skorzystać, odbywa się przez platformy online.
Dziennik Gazeta Prawna
W ostatnich latach forma ta stała się tak popularna, że dziś owe platformy na takich połączeniach zarabiają ogromne pieniądze, zmieniając przy tym lokalny rynek usług. To już nie sharing economy, ale prawdziwa gospodarka dostępu. Wypożyczać można wszystko: rowery miejskie, auta, hulajnogi, mieszkania, rośliny, ubrania i biżuterię. Chińczycy ponoć wypożyczali sobie nawzajem nawet gumowe lale, ale tego dla reżimu było już za wiele i zakazano korzystania z aplikacji to umożliwiającej.
Gospodarka dostępu czy też ekonomia współdzielenia możliwe są tam, gdzie postępuje urbanizacja, a zatem spada koszt dotarcia platformy do odbiorcy usługi przez nią oferowanej. Nie bez znaczenia jest też mentalność, w której status społeczny wyznacza nie tyle posiadanie, ile doświadczenie. Takie podejście zaczyna dominować dzięki zmianie pokoleniowej – młodym nie tyle zależy na posiadaniu, ile na możliwości używania przedmiotów wyznaczających określony status. Jeśli można się przejechać na wypożyczonej e-hulajnodze, zamiast wydawać na kupno własnej ponad tysiąc złotych, czemu tego nie zrobić? Efekt przecież ten sam.
Sęk w tym, że nie. W sytuacji, kiedy normalność zostaje zawieszona, ekonomia współdzielenia została odwieszona na kołek. Z ulic zniknęły i miejskie rowery, i hulajnogi, a życie społeczne zostało zredukowane do wspólnego oglądania seriali przez zooma (swoją drogą współdzielenie konta na Netflixie to chyba jedyne, co zostało ze wspólnego używania dóbr). Pandemia postawiła nas w sytuacji, gdzie trzeba było powiedzieć sobie „sprawdzam”. Okazało się, że kiedy jest naprawdę źle, można liczyć tylko na te karty, które mamy w ręku. Nie masz własnej biblioteczki? To nie czytasz, bo biblioteki są zamknięte (chyba że masz pieniądze, wtedy możesz szybko sobie skompletować bibliotekę na papierze lub czytniku). Nie masz domu lub kawałka ziemi? Siedzisz w czterech ścianach mieszkania. Nie masz auta? Twój zasięg dramatycznie się zmniejsza. Nie masz światłowodu i peceta? Twoje dziecko wypada z rytmu nauki.
Ekonomia współdzielenia okazała się pewnego rodzaju iluzją, możliwą tylko tam, gdzie istnieje poczucie bezpieczeństwa wynikające z chwilowej stabilizacji. Tam, gdzie z każdego kranu cieknie sobie mniejszym lub większym strumieniem ciepła woda. A jak szybko strach wyrywa nas z idylli, pokazuje przykład Chin. Kiedy u nas dopiero zamykano szkoły, sondażownia Ipsos już zdążyła przeprowadzić w Państwie Środka badania dotyczące rynku transportowego. Okazało się, że przed pandemią 56 proc. badanych używało do dojazdów komunikacji publicznej. Po niej – tylko 24 proc. Aż 66 proc. przemieszcza się prywatnym samochodem. To o 32 pkt proc. więcej niż przed pandemią. Ci, którzy samochodu nie posiadają, zamarzyli o tym, by go kupić. Rozważania o nowym aucie snuje 72 proc. respondentów z grupy niezmotoryzowanej. Dlaczego? Większość uważa, że poruszanie się własnym samochodem redukuje ryzyko infekcji, połowa sądzi, że komunikacja publiczna nie jest bezpieczna, tyle samo czuje, że potrzebuje większej elastyczności w przemieszczaniu się.
W Polsce widać podobną reakcję, ale na rynku mieszkaniowym. W kwietniu analitycy zauważyli zainteresowanie domami, mieszkaniami z tarasem lub ogródkiem oraz działkami rekreacyjnymi. Jak tłumaczyli, wobec tego, że rząd okresowo zakazał wszystkiego – w tym wstępu do lasów, parków i wynajmowania pokojów w agroturystykach – zaczęliśmy szukać sobie azyli. Zwłaszcza że okazało się, że kto ma dostęp do działki, natychmiast ucieka z miasta. A potem wrzuca na społecznościówki fotografie z hamak office. Trzeba przyznać, że hasło „zostań w domu” brzmi w takich okolicznościach nieco inaczej.
Okazało się, że kiedy jest naprawdę źle, jedyną wartość przedstawia to, co mamy w garści. Wracając do opowiastki (prawdziwej) z początku tekstu – ten, kto posiadał zasoby takie jak własna ziemia, auto czy nawet zapasy w spiżarce, mógł żyć tak, jakby pandemii nie było. I tak już zostało – kto ma, ten na przykład nie musi przejmować się maseczką. Przy czym zasoby nie muszą być wcale własne, wystarczą te należące do najbliższych.
Warunki przymusowej izolacji wymogły na nas także zacieśnienie więzów właśnie z bliskimi. Polskie rodziny (definiowane już dość szeroko) okazały się znacznie bardziej wydolne niż instytucje. Nasze cztery ściany – obojętnie jakiego byłyby metrażu – musiały pomieścić pracę, naukę dzieci, rozrywkę, praktyki religijne. Nagle staliśmy się odpowiedzialni także za naszych sąsiadów. Zadziałało to, na co jeszcze niedawno psioczyli socjologowie – od lat rankingi zaufania pokazują, że wierzymy głównie najbliższym. Według badań CBOS ponad 70 proc. z nas uważa, że do większości ludzi należy podchodzić z rezerwą, ale za to ufamy najbliższej rodzinie (98 proc.), znajomym (95 proc.), dalszej rodzinie (89 proc.), osobom, z którymi na co dzień pracujemy (88 proc.), oraz sąsiadom (80 proc.). Niemal trzy czwarte ankietowanych ufa osobom pracującym społecznie w ich miejscu zamieszkania (73 proc.).
Choć w czasie pandemii w naszych mieszkaniach zrobiło się klaustrofobicznie, warto pamiętać, że Polacy właśnie rodzinę uznają za największą wartość. Według analiz CBOS szczęście rodzinne jako najważniejsze wskazuje 80 proc. badanych. Na drugiej pozycji znalazło się zdrowie (55 proc.), na trzecim – spokój (48 proc.), a na czwartym – grono przyjaciół (45 proc.). Aż 87 proc. z nas uważa, że do pełni szczęścia człowiek potrzebuje rodziny. Tylko co dziewiąty badany sądzi, że bez niej można żyć równie szczęśliwie co z nią.
W ostatnich latach publicyści i socjologowie często wylewali żale, że ta rodzina trzyma się u nas zbyt mocno. Warto przytoczyć na przykład wywiad z prof. Januszem Czapińskim, autorem „Diagnozy Społecznej”, jaki opublikowała „Gazeta Wyborcza”. Profesor stawia w nim tezę, że aby przełamać nieufność Polaków do obcych, trzeba „wyrwać dzieci z domu”. Po doświadczeniu prawdziwego kryzysu nikt już chyba nie będzie przekonywać, że to dobra droga. Zwłaszcza że i nowe analizy pokazują, że w godzinie próby rodzina była dla nas oparciem. Na przykład badanie przeprowadzone w czasie Wielkanocy na zlecenie Onetu. 81 proc. respondentów zadeklarowało w nim (w tym 67 proc. z głębokim przekonaniem), że to rodzina jest dla nich opoką w okresie epidemii. „W naszej kulturze na rodzinę możemy liczyć w każdej sytuacji. To zdaje się jest wynik bez precedensu w skali Europy. Nasze społeczeństwo zawsze charakteryzowało się silnymi więzami rodzinnymi, ale w godzinie próby te więzy stają się, jak sądzimy, jeszcze silniejsze” – napisali autorzy badania, cytowani przez portal.
Warto więc przypomnieć, że w historii to właśnie obecność najbliższych pozwalała przetrwać ciekawe czasy. Choć dziś to niemodne, by o tym mówić, przez czas zaborów polska kultura i język przechowywane były właśnie w rodzinach – głównie w obrębie dworów i związanych z nimi towarzystw. Dworów już co prawda nie ma (swoją drogą – wiedzieli Państwo, że przed wojną na terenie Rzeczypospolitej było 16 tys. dworów, a dziś zostało ich ok. 2,4 tys., z których większość to ruina?), ale sentyment pozostał. Oraz prosta prawda – że wolnoć, Tomku, tylko w swoim domku.
Czy doświadczenie pandemijne odciśnie na Polakach trwały ślad? W badaniach Onetu ponad 38 proc. Polaków przyznało, że obecna sytuacja spowodowała refleksję nad sensem życia. Co z niej zostanie, trudno dziś przewidywać. Ale warto zapamiętać tę lekcję i w przyszłości tak balansować między „mieć” a „być”, by kolejne ciekawe czasy przeszły obok nas jak najmniej zauważalnie.
Polskie rodziny okazały się znacznie bardziej wydolne niż instytucje. Nasze cztery ściany – obojętnie jakiego byłyby metrażu – musiały pomieścić pracę, naukę dzieci, rozrywkę, praktyki religijne. Nagle staliśmy się odpowiedzialni także za naszych sąsiadów. Zadziałało to, na co jeszcze niedawno psioczyli socjologowie – od lat rankingi zaufania pokazują, że wierzymy głównie najbliższym